Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XXIX.

W kwadrans potem zdjęto czółno z wózka i spuszczono go na brzeg wody, która wylała się szeroko z łożyska rzeki.
— Andrzeju, zostań tu przy wozie — rzekł nauczyciel — gdyż nieszczęśliwi, których starać się będziemy ocalić, są pewnie zupełnie wycieńczeni i nie będą w stanie udać się do domu pani Bastien.
— Dobrze, panie David — odpowiedział starzec, dodając ze wzruszeniem: teraz odwagi, mój biedny panie Fryderyku.
— Moje dziecię — rzekł jeszcze David w chwili kiedy czółno miało odbić od brzegu — ażeby być gotowym na wszelki wypadek, uczyń jak ja, zdejm swoje obuwie, chustkę z szyi i surdut, który wszakże możesz zarzucić ma ramiona, ażeby się osłonić od zbytniego zimna... Cokolwiekby mi się mogło przytrafić, nie zajmuj się mną bynajmniej, ja umiem dobrze pływać, chcąc ocalić mnie zgubiłbyś nas obu. Teraz, moje dziecię, do roboty, wiosłuj dobrze, ale bez zbytniego natężenia; trzeba oszczędzać sił; ja będę czuwać na przedzie i zajmę się sterem. Dalej więc w drogę, bądź tylko spokojny, przytomny, a wszystko pójdzie nam dobrze.
Czółno odbiło od brzegu.
Odwaga, zapał, szlachetne postanowienie naprawienia swego występku, zastąpiły Fryderykowi brak sił, które utracił w ciągu swojej długiej choroby.
Piękne jego rysy ożywione były prawdziwym zapałem, i z oczyma wlepionemi w David’a, odgadując najmniejsze jego skinienie, syn pani Bastien robił wiosłem jak najlepszy przewoźnik. Za każdem poruszeniem wiosła, statek posuwał się szybko i bez żadnego wstrząśnienia.
David, stojący na przedzie czółna, swoją wyniosłą postawą, odkrytą głową, włosem czarnym igrającym z wiatrem, wzrokiem już to wlepionym w zalany wodą folwark, już to wpatrującym się w przedmioty mające przeszkodzić ich żegludze, wyobrażał człowieka zimnego, roztropnego, bacznego i stawiającego śmiałe czoło wszelkiemu niebezpieczeństwu. Przez jakiś czas bieg czółna, ułatwiony jego płytkością, nie doznał żadnej przeszkody, ale nagle nauczyciel zawołał:
— W górę wiosła!...
Fryderyk wykonał ten rozkaz, i w kilka sekund czółno zatrzymało się na miejscu.
David pochylony naprzód, gruntował za pomocą swego bosaka wodę, którą zdaleka spostrzegł burzącą się na powierzchni, jak się to powszechnie dziać zwykło, kiedy spotka jaką ukrytą przeszkodę, o którą się roztrąca.
Rzeczywiście, przekonał on się, że czółno stanęło właśnie nad stosem ogromnych wierzb, wyrwanych z korzeniem, wśród których mogłoby uwięznąć, gdyby było płynęło z całą szybkością; oparłszy tedy bosak o jeden z pni, który napotkał pod wodą, David odwrócił statek od grożącego mu niebezpieczeństwa.
— Teraz, mój synu — dodał David — bierz się znowu do wiosła, zbaczając trochę na lewo, ażeby się dostać do tych trzech wielkich topoli zatopionych w połowie, które widzisz tam, nad wodą. Przybywszy do nich, wypłyniemy potem na prąd, który się już i tutaj daje nieco czuć, chociaż jesteśmy jeszcze na stojącej wodzie.
Po upływie kilku minut David znowu zawołał:
— W górę wiosła!
To powiedziawszy, nauczyciel utkwił żelazny hak, którym jego bosak był uzbrojony pomiędzy gałęziami jednej topoli, do której płynął Fryderyk; drzewa te na trzydzieści stóp wysokie, w trzech czwartych były zalane; wstrzymane bosakiem czółno stanęło nieruchomie na miejscu.
— Jakto, zatrzymujemy się, panie David — zapytał Fryderyk.
— Musisz wypocząć chwilkę, mój synu kochany, i napić się trochę wina.
Poczem David z dziwnym spokojem umysłu odkorkował butelkę, którą podał swemu uczniowi.
— Odpoczywać! — zawołał Fryderyk — a ci nieszczęśliwi... którzy tam... czekają na nas?...
— Moje dziecię, ty już ledwie oddychasz, czoło masz oblane potem, a siły twoje nikną, przekonałem się o tem z nierównego ruchu twoich wioseł. Przybędziemy jeszcze w porę, ponieważ woda się już nie podnosi; a potrzeba nam jeszcze będzie całej odwagi i wszystkich sił; zatem od tego chwilowego wypoczynku zależeć może nasze i tych ludzi ocalenie; usłuchaj mnie więc, napij się wina.
Fryderyk poszedł za tą radą i przekonał się, że dobrze uczynił, gdyż, nie śmiejąc przyznać się David‘owi, czuł już w stawach bezwładność i odrętwienie, które zwykle następują po zbytniem utrudzeniu i wytężeniu muskułów.
Podczas tego wytchnienia, nauczyciel i uczeń jego z milczącym przestrachem przyglądali się okropnemu widokowi, jaki mieli przed oczami.
Z miejsca, na którem stanęli, wzrok ich obejmował niezmierną przestrzeń wody, nie stojącej i nieruchomej, jak ta, którą dopiero przebyli ale pieniącej się i płynącej w największym pędzie, jak prąd bystrego potoku.
Na tej całej rozległej przestrzeni wody słychać było tak wielki szum i łoskot, że Fryderyk, i David musieli wołać, ażeby się wzajemnie usłyszeć.
W oddali widnokrąg kończył się szarym pasem mętnej i wzburzonej wody.
O sześć kroków od czółna znajdował się folwark.
Dach niknął prawie zupełnie pod wodą, tylko około komina widać jeszcze było kilka postaci ludzkich.
Co chwila przechodziły koło łodzi Fryderyka, zasłoniętej jednak od wszelkiego uderzenia przez owe trzy topole, które, dzięki przezorności David‘a służyły mu jakby za naturalną zagrodę, co chwila przechodziły rozmaite szczątki uniesione bystrym prądem rzeki, przez który statek obecnie miał się przeprawić.
Tu płynęły belki, deski lub szczątki rozmaitych budowli, zburzonych przez rozhukany żywioł, tam ogromne stogi siana lub słomy, uniesione wraz ze swoją podstawą, jak góry płynące unosząc i porywając z sobą wszystko, co tylko napotkały; dalej olbrzymie drzewa wyrwane z korzeniem mijały szybko jak lekka słomka, którą unosi spokojny strumyk; dalej znowu drzwi wyłamane z zawiasów, sprzęty, pościel, beczki, a tu i owdzie pośród tych wszystkich rozbitków widać było rozmaite zwierzęta domowe, jedne już nieżywe, inne walczące jeszcze ze śmiercią nad przepaścią i ginące w jej otchłani, gdy tymczasem, co za dziwna sprzeczność, kaczki domowe i gęsi unosząc się spokojnie wśród tego powszechnego zniszczenia, wiedzione instynktem, zdążały za innemi zwierzętami.
Gdzieindziej znowu ciężkie wozy krążyły nad przepaścią, zanurzając się pod ciężkiem uderzeniem ogromnych pasów drzewa, długich sto i więcej a szerokich niekiedy dwadzieścia stóp i wypływając potem o kilkadziesiąt kroków z boku.
Pośród takich to przeszkód David i Fryderyk mieli przepływać, ażeby się dostać do folwarku.
Wtedy dopiero niebezpieczeństwo ich przedsięwzięcia miało w całej okazać się wielkości.
Fryderyk czuł to dobrze; gdyż, rzuciwszy, równie jak David, smutnym i bolesnym wzrokiem na tę okropną scenę, młodzieniec odezwał się głosem pewnym i uroczystym:
— Słusznie mówiłeś, mój przyjacielu, wkrótce potrzebować będziemy wszystkich naszych sił, całej mocy duszy... wypoczynek ten był potrzebny, ale okropny jest taki wypoczynek, zwłaszcza z takim widokiem przed oczyma.
— Tak jest, mój synu, trzeba pewnej odwagi, ażeby tak wypoczywać, ślepa śmiałość nie widzi albo nie chce widzieć niebezpieczeństwa... roztropne męstwo obojętnie wpatruje się w grożące mu nieszczęście. Dlatego też prawie zawsze odnosi zwycięstwo. Gdyby nie ten wypoczynek, którego zażywamy, siły nasze zdradziłyby nas pewnie nad tą przepaścią, którą mamy przebyć, i zginęlibyśmy niezawodnie.
To mówiąc, David obejrzał z największą troskliwością łódź i odmienił jednę z podstawek, która już pękła pod ciśnieniem wiosła do krawędzi czółna, tym sposobem przy zupełnej swobodzie ruchów, nie mogły się one przy jakiem niespodziewanem uderzeniu wysunąć z rąk Fryderyka.
Już naznaczona chwila wypoczynku zbliżała się do końca, kiedy Fryderyk, krzyknąwszy mimowolnie, zbladł nadzwyczajnie i nie był w stanie ukryć pomieszania, jakie malowało się na jego twarzy.
David podniósł głowę i spojrzał w stronę, gdzie był zwrócony wzrok jego ucznia.
Powiedzieliśmy już, że wylew, ciągnąc się od północy ku wschodowi, kończył się na zachodzie równo z lasem Pont-Brillant, którego wysokie drzewa były w połowie zalane wodą.
Jedna część lasu tego, wystająca więcej od innych na Dolinę, tworzyła pewien rodzaj przylądku nad powierzchnią wody.
Przed chwilą Fryderyk ujrzał wypływającą z tej wystającej części lasu długą łódź, zmierzającą pod prąd wody, pomalowaną na kolor szamoa i od góry otoczoną szerokim szlakiem karmazynowym.
Na ławkach sześciu wioślarzy w kaftanach szamoa i karmazynowych fałdzistych czapkach silnie robili wiosłami; sternik, siedzący w tyle, skąd kierował łodzią, zdawał się odbierać rozkazy od jakiegoś młodego człowieka, który stał na ławce; jednę rękę trzymał w kieszeni swego jasnego makintosza, drugą wskazywał na jakiś oddalony punkt, którym zapewne był zalany folwark, gdyż w tej części Doliny nie widać było żadnej innej budowli.
Statek David’a był tak oddalony od tej łodzi, że nie można było rozpoznać rysów osoby, zdającej się nią kierować. Lecz z wyrazu twarzy Fryderyka David domyślił się wkrótce, że jej właścicielem był nie kto inny tylko Pont-Brillant.
Obecność margrabiego na miejscu niebezpieczeństwa dała się wytłumaczyć owym pośpiechem żandarma, którego David spotkał jadącego do zamku, a który udawał się po pomoc dla nieszczęśliwych włościan.
Na widok Rudolfa de Pont-Brillant, którego obecność tak mocno wzruszyła Fryderyka, David zdziwił się, ale zarazem uczuł i pewne zadowolenie; spotkanie młodego margrabiego zdawało się być zrządzonem przez samą opatrzność; dlatego to, wpatrując się przenikliwym wzrokiem w swego ucznia, David powiedział do niego:
— Moje dziecię, wszakże poznałeś pana de Pont-Brillant?
— Poznałem, mój przyjacielu — odpowiedział młodzieniec, śledząc ognistym i niespokojnym wzrokiem wszystkie ruchy łodzi, która widocznie zmierzała także do zalanego folwarku, od którego wtedy nierównie więcej była oddalona jak statek David‘a ale sześć wioseł tej patrycjuszowskiej barki, musiały koniecznie podwoić szybkość jej biegu.
— Dalej, Fryderyku — rzekł David silnym głosem — pan de Pont-Brillant zmierza równie jak my do folwarku, w zamiarze przyniesienia ratunku tym nieszczęśliwym. Teraz dopiero należy zazdrościć młodemu margrabiemu, teraz zazdrość okaże się prawdziwie piękną.
— O! ja go uprzedzę! — zawołał Fryderyk z nadzwyczajnym zapałem.
— Do wioseł tedy, moje dziecię. Pomyśl jeszcze raz o twej matce i dalej, naprzód! Już nadeszła stanowcza chwila...
To powiedziawszy, David wydobył swój bosak, aż dotąd uwikłany w gałęziach topoli.
Czółno, popchnięte silnem uderzeniem wioseł, w kilku chwilach znajdowało się już na prądzie, który trzeba było przebyć, ażeby dostać się do folwarku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.