Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XIX.

W ciągu kilku dni, poprzedzających przybycie Henryka David do pani Bastien, osłabienie Fryderyka, które nastąpiło po owej gorączce nerwowej, tak było dla niego dolegliwe, że wcale nie mógł z domu wychodzić... zresztą już przedwczesny śnieg zaścielał ziemię, a gęsta i wilgotna mgła zachmurzała atmosferę.
Okoliczności te, połączone z nadzwyczajnem osłabieniem jej syna, ułatwiały bardzo czuwanie nad nim pani Bastien, która go przez cały dzień ani na chwilę nie opuściła; w nocy zaś okiennice były mocno zamknięte zewnątrz, a tem samem wszelkie usiłowanie wydalenia się z domu byłoby bezskuteczne, chociażby mu nawet siły jego pozwoliły tego spróbować.
Przy tem wszystkiem, choć ciągle ponury i zamyślony, młodzieniec starał się wszelkiemi sposobami ukryć swą niechęć, w nadziei omylenia baczności swej matki; dwa czy trzy razy objawił nawet pewną chęć do czytania i muzyki, co mu się oddawna nie zdarzyło, i, mimo chwil ponurego zamyślenia, w jakiem się czasami pogrążał, umysł jego zdawał się być daleko spokojniejszym.
Pewnego dnia był razem ze swą matką w dawnej swojej pracowni, zatrudniony sadzeniem kilkunastu cebulek hjacentowych w małych doniczkach glinianych, gdy z wiatrem doszedł do nich odgłos trąb myśliwskich i naszczekiwanie psów gończych. Młody margrabia polował w pobliskich lasach.
Na ten odgłos pani Bastien zwróciła baczną, choć nieznaczną uwagę na swego syna; przez chwilę żółtawa bladość pokryła jego zmienione oblicze, oczy zaiskrzyły mu się, a dłonie ścisnął tak gwałtownie, że zgniótł w drobne kawałki doniczkę, którą właśnie trzymał w ręku; następnie rysy jego przybrały dawny pozorny spokój, i uśmiechnąwszy się lekko, pokazał matce leżące na podłodze skorupy, mówiąc do niej:
— Przyznać się muszę, że jestem niezręcznym ogrodnikiem.
Takie udawanie, do którego się Fryderyk dawniej nigdy nie uciekał, zwiastował nowy postęp, i, że tak powiemy, nowy perjod jego nieszczęsnej namiętności. Dlatego też Marja z tem większym niepokojem wyglądała przyjazdu David‘a.
Od owej sceny w lesie, kiedy Fryderyk czatował na margrabiego, nie było jeszcze pomiędzy matką i synem żadnej w tej sprawie rozmowy, ani nawet zdaleka nie napomknięto o tem smutnem zdarzeniu.
Gdyby nawet młoda matka była wspólniczką występku Fryderyka, nie byłaby doznawała okropniejszej trwogi, kiedy czasami mimowolnie pomyślała o tej morderczej zasadzce; to smutne odkrycie swoje zataiła nawet przed doktorem Dufour, swoim najlepszym przyjacielem; stąd też pytała samej siebie, czy się odważy uczynić David‘owi wyznanie, którego wszakże konieczną potrzebę sama uznawała.
Oprócz tego inny jeszcze niepokój dręczył umysł pani Bastien; przypominając sobie zuchwałą opryskliwość, z jaką jej syn odpowiedział na życzliwe słowa David‘a w dzień św. Huberta, nie mogła pomyśleć bez trwogi o trudnościach, jakie stworzyć się mogą w stosunkach Fryderyka z nowym guwernerem, którego przybycie było jeszcze dla niego tajemnicą. Pani Bastien wstrzymywała się bowiem z uwiadomieniem o tem swego syna, dopókiby nie miała zupełnej pewności o przyjeździe David‘a.
Nareszcie odebrała od doktora krótki bilecik, do którego dołączone były następujące wyrazy od jego przyjaciela:
„Biorę pocztę, ażeby zyskać dwadzieścia godzin czasu, mój drogi Piotrze, przybędę więc do ciebie tegoż samego dnia, kiedy odbierzesz ten bilet, i razem udamy się do pani Bastien“.
Nie było już wtedy wątpliwości, David miał przybyć za parę godzin; Marja nie mogła zatem dłużej odwlekać uwiadomienia syna o swoich zamiarach. Znajdowała się z nim w pracowni.
Fryderyk, trzymając się ciągle obranej już raz drogi udawania, zajęty był pozornie jakiemś tłumaczeniem z francuskiego na angielski.
— Fryderyku — rzekła do niego matka — odłóż na chwilę twoje książki... i zbliż się tutaj... do mnie... moje dziecię, chciałabym rozmówić się z tobą.
Młodzieniec podniósł się i usiadł przy matce na kanapce postawionej bokiem do komina.
Pani Bastien, wziąwszy ręce Fryderyka w swe dłonie, powiedziała do niego z wyrazem tkliwej pieczołowitości:
— Jakie ty masz zimne ręce, moje dziecię! twój stolik jest zbyt oddalony od ognia, a chciałeś koniecznie usiąść w przeciwnym kącie pokoju, widzisz teraz, coś na tem zyskał.
— Jeśli chcesz, przysunę się teraz, moja matko.
— Dobrze, natychmiast, ale słyszałeś, że chciałabym się z tobą pierwej rozmówić.
— Rozmówić się? o czem?
— O rzeczy nader ważnej, moje drogie dziecię.
— Słucham tedy.
— Przyczyny, które mnie dawniej skłoniły do przyjęcia dla ciebie nauczyciela, istnieją jeszcze i teraz, chociaż nas pierwszy opuścił, są przecież nauki, które koniecznie winieneś posiadać, a których ja na nieszczęście udzielić ci nie mogę.
— Wiesz przecież, moja matko, że ja teraz nie mam żadnego upodobania w pracy.
— Trzebaby jednakże starać się, zająć czemkolwiek, pokonać tę oziębłość, to zniechęcenie, które cię opanowało, i które ciebie samego smuci.
— Więc dobrze, będę się starał.
— Wierzę ci, ale zdaje mi się, że gdybyś miał kogoś przy sobie dla zachęcania cię w tem dobrem postanowieniu, dla przewodniczenia ci w twych pracach, byłoby nierównie lepiej; jakże sądzisz?
— Ty mnie będziesz zachęcać, to dla mnie dosyć.
— Zachęcać cię, bardzo dobrze; ale kierować twemi nowemi naukami, to, powtarzam ci, byłoby dla mnie niepodobieństwem; dlatego też — dodała pani Bastien z pewnem wahaniem i wpatrując się niespokojnie w swego syna — zdawało mi się, że będzie właściwem zastąpić nauczyciela, który nas niedawno opuścił.
— Jakto, zastąpić?
— Tak, postanowiłam dać ci innego nauczyciela.
— Nie warto było myśleć o tem, moja matko, ja nie chcę już żadnego nauczyciela.
— Jeżeliby jednak była jeszcze potrzeba... wszakże...
— Niema żadnej potrzeby.
— Mylisz się, moje dziecię.
— Ja się mylę?
— Obrałam już dla ciebie nowego guwernera.
— Zapewne żartujesz tylko?
— Oddawna już, moje biedne dziecię, utraciliśmy oboje zwyczaj żartowania, i kiedy pomyślę o dawnej naszej wesołości, zdaje mi się, że marzę. Ale, wracając do tego, com ci przed chwilą powiedziała, twój guwerner przybędzie wkrótce.
— On przybędzie?
— Dzisiaj.
Fryderyk zaczerwienił się z gniewu, zadrżał, powstał nagle, i uderzając nogą o ziemię, zawołał:
— A ja... ja nie chcę guwernera... rozumiesz mnie, moja matko...
— Moje dziecię, chciej mnie posłuchać...
— Powiadam ci, że nie chcę guwernera; odpraw go natychmiast... bo on niepotrzebny... Jeżeli nie... to będzie z nim toż samo... co z jego poprzednikiem...
Pani Bastien była dotąd tkliwą i prawie błagającą względem syna, lecz nie chcąc, ażeby jej pobłażanie wyrodziło się w słabość, rzekła głosem czułym i stałym zarazem:
— Postanowiłam, moje dziecię, dla twego własnego dobra przyjąć ci nauczyciela, i jestem przekonana, że będziesz szanował mą wolę...
— Zobaczysz...
— Jeżeli przez to chcesz okazać, że spodziewasz się znudzić i zniechęcić tego nowego nauczyciela twoją niechęcią i uniesieniami, to się mylisz podwójnie... najprzód, ponieważ bardzobyś mnie zasmucił, a potem, ponieważ pan David... takie bowiem jest jego nazwisko, nie jest z liczby tych ludzi, którzy się odstręczają i zniechęcają łatwo.
— Być może...
— Nie, moje dziecię, gdyż przykre słowa i gniewy, zamiast go obrażać, budzą w nim tylko tkliwe politowanie pełne życzliwości i przebaczenia, jak ci tego już raz dowiódł.
— Mnie?
— Tobie, moje dziecię, widziałeś go już bowiem u doktora Dufour.
— Jakto... ten człowiek...
— Ten człowiek jest nauczycielem, którego dla ciebie wybrałam.
— Więc to on? — rzekł Fryderyk z gorzkim i szyderskim uśmiechem — wolę już z tym walczyć niż z innym jakim. Zobaczymy, który z nas ustąpi.
Pani Bastien spojrzała na syna z wyrazem raczej smutku, aniżeli zdziwienia, ponieważ spodziewała się prawie jego oburzenia na wiadomość o przybyciu tego nowego przewodnika.
Ale chociaż pewna cierpliwość David‘a, o którym wiedziała, że już najprzód jest przygotowany do wszystkich przykrości trudnego położenia, Marja, pragnąc przynajmniej oszczędzić temu szlachetnemu człowiekowi ubliżającego przyjęcia, które nie rozgniewałoby go pewnie, ale zasmuciło i ostudziłoby może jego współczucie dla Fryderyka, Marja zwróciła się tym razem wprost do przywiązania swego syna, o którym dotąd nie mogła powątpiewać.
— Moje dziecię drogie — rzekła do niego po chwili milczenia — jednę rzecz pawiem ci tylko, a jestem przekonana, że mnie zrozumiesz i wysłuchasz. Oto proszę cię w imię mojej miłości, mojego poświęcenia dla ciebie, ażebyś przyjął pana David‘a z uszanowaniem, należnem jego powołaniu i przymiotom. To wszystko, czego od ciebie żądam... później... znajdzie się przywiązanie... ufność... nie wątpię o tem, rachuję w tej mierze na dobroć twego serca i usilność pana David‘a; ale jeżeli dzisiaj nie okażesz się dla niego takim, jakim cię pragnę widzieć, będę myślała... tak jest, będę myślała, że mnie już nie kochasz, mój Fryderyku.
I pani Bastien rzuciła się na szyję swego syna, zalewając się łzami, gdyż te słowa, jednak tak proste: będę myślała, że mnie już nie kochasz, objawiały najboleśniejszą wątpliwość, jaka tylko mogła dręczyć jej serce.
Zazdrość, nienawiść, rozdrażniły, zwichnęły serce Fryderyka, nie zdołały jednak wyrugować z niego miłości dla matki; lecz wstyd niecnych uczuć, które nim owładnęły, uczynił go ponurym, milczącym, a wewnętrzne przekonanie, że już nie był godnym jej dawnego przywiązania powściągnęło już nieraz na jego ustach wyrazy jego synowskiej miłości. Jednakże, ujęty tym razem głosem i serdecznym uściskiem matki, uczuł, że łzy żalu i rozczulenia zrosiły jego oczy; lecz kiedy nagle przyszło mu na myśl, że teraz między nim a matką jego stanie jakiś obcy człowiek, obawa, że może zostanie odkrytym, oburzył się przeciwko innej władzy, jak władza macierzyńska; pewien rodzaj miłosnej zazdrości oziębił nagle Fryderyka, łzy zaschły mu na powiekach i odwracając oczy, lekko wysunął się z objęć młodej niewiasty. Ta, nie znając przyczyny tej oziębłości, uwierzyła w obojętność tego syna, którego tak kochała, zawołała:
— Fryderyku, nie odpowiadasz mi wcale, rozumiem dlaczego, tak jest, ty myślisz, że ja przesadzam, nieprawdaż, kiedy ci mówię, że jeżeli w sposób ubliżający przyjmiesz twego nowego nauczyciela, będę myślała, że mnie już nie kochasz, mój Fryderyku. Rzeczywiście zastanawiam się teraz, powinieneś myśleć, że ja przesadzam, ale ty mnie zaraz zrozumiesz... Przybycie nowego przewodnika, to, zdaniem mojem, jedyny ratunek dla ciebie i dla mnie, to jest koniec twoich cierpień, które, wiesz o tem dobrze, są mojemi cierpieniami; tu nowa era nadziei i szczęścia rozpocznie się dla nas obojga, dlatego to mówię do ciebie, że jeżeli zamierzasz odepchnąć od siebie ten ratunek, który uważam za jedyne dla nas obojga szczęście, wnosić będę z twego krzywdzącego obejścia się z panem David‘em, że mnie już nie kochasz... bo chcieć widzieć swą matkę nieszczęśliwą i strapioną na zawsze, to znaczy nie kochać jej... Widzisz więc, moje ukochane dziecię, że wszystko to, com ci powiedziała... jest rzeczą bardzo ważną... Ja nie przesadzam wcale... nieprawdaż? Ale, mój Boże!... Fryderyku! Fryderyku! ty odwracasz oczy... Więc ty pragniesz przekonać mnie, że ta okropna wątpliwość o twojem przywiązaniu jest prawdą?... Mój Boże! a ja nie chciałam jej jeszcze objawić, będąc przekonaną, że mi nie pozwolisz dokończyć, że się oburzysz na mnie za samą myśl, posądzającą cię o brak przywiązania dla twej matki. I nic, nic, nie powiesz ani jednego słowa, któreby mnie uspokoiło. Ciągle to zimne milczenie... Ty... ty... zawsze tak tkliwy... obsypujący mnie tylu pieszczotami!... Ale, zaklinam cię na Boga, co masz przeciwko mnie, cóżem ci uczyniła? Od czasu tej zmiany, która mnie zabija, nie dosyćże jeszcze byłam cierpliwą, nie dosyć uległą, nie dosyć nieszczęśliwą?
Słysząc te rozdzierające wyrazy boleści macierzyńskie Fryderyk o mało już nie uległ powtórnie, ale uczuwszy jeszcze dotkliwiej to żądło zazdrości miłosnej, nieodstępnej od każdego przywiązania, zawołał z goryczą:
— Więc cóż! powinnaś już teraz, moja matko, być zupełnie spokojną, przybrawszy sobie do pomocy obcego człowieka przeciwko swemu synowi...
— Mój Boże! mój Boże! więc to ciebie tak oburza, że ja przyjmuję dla ciebie człowieka obcego!... ale... zastanówże się, bądź sprawiedliwy! Cóż ja mam czynić, co myśleć... kiedy cię widzę przed sobą... obojętnego lub szyderskiego po tem wszystkiem, com ci powiedziała. O mój Boże! więc to prawda... że w kilku miesiącach utraciłam wszelki wpływ nad tobą, już nawet łzy i prośby moje nie zdołają cię wzruszyć. I ty chcesz, ażebym, nie będąc sama w stanie przynieść ci ocalenia, nie wołała ratunku, nie przyzwała kogoś na pomoc? Ależ... nieszczęsne dziecię, to ty już nie odróżniasz co jest dobre lub złe!... Czyż już nic dobrego, nic szlachetnego nie odezwie się w piersiach twoich! Otóż i ostatnia moja nadzieja stracona! Nie pozostaje mi nic więcej, jak poddać głowę pod ciosy najokropniejszej rzeczywistości! Słuchaj zatem, kiedy mnie zniewalasz do tego — dodała Marja, blada, przerażona i głosem tak wzruszonym, tak cichym, że ją ledwie było słychać — kiedy mnie zniewalasz do tego, trzeba ci zatem przypomnieć, tę okropną scenę, której wspomnienie teraz jeszcze krew w żyłach moich ścina, pamiętasz ów wieczór w lesie... pamiętasz... w tym lesie... kiedy... kiedy... chciałeś... za...bić... podle... zabić... O! mój Boże!.., mój syn... mordercą!
Ten ostatni wyraz wymówiła z rozpaczą tak okropną, towarzyszyło mu łkanie tak gwałtowne, że Fryderyk zbladł i zadrżał gwałtownie.
Na ten krzyk oskarżający, wydany przez usta matki: Morderca!... na ten straszny, mściwy wyraz: Morderca! którym go pierwszy raz nazwano, Fryderyk uznał całą wielkość zbrodni, którą chciał popełnić.
Nagle zabłysło światło w tym nieszczęsnym umyśle, zaciemnionym tak długo czarnemi i odurzającemi wyziewami zazdrości, nienawiści i zemsty, podsyconemi już zbudzoną żądzą zawiści. Pochwały bowiem, udzielone przez Marję Bastien młodemu margrabiemu de Pont-Brillant rozdrażniły do najwyższego stopnia niechęć Fryderyka.
Tak jest, światło zabłysło nareszcie w umyśle nieszczęsnego młodzieńca, niestety! światło, które mu pokazało tylko całą wielkość jego nieuleczonej choroby... smutne światło, przy którem Fryderyk poznał swoje rysy, przy którem ujrzał się mordercą, jeżeli nie czynem, to przynajmniej myślą swoją zbrodniczą.
— Czuje — pomyślał — że życie moje na zawsze jest zatrute przez zazdrość; w oczach matki mojej jestem, będę zawsze nikczemnym złoczyńcą, który chciał się dopuścić morderstwa. W litości swojej udaje jeszcze miłość dla mnie, ale ona już tylko wstręt czuć dla mnie może.
Marja, spostrzegłszy ponure milczenie swego syna, jego głęboki smutek połączony z trwogą, wyraz bolesnej rozpaczy, która nastąpiła po jego przymuszonym i szyderskim uśmiechu, pytała się w duchu i z coraz większą trwogą, czy wstrząśnienie, jakiego doznał w tej okropnej scenie, będzie dla Fryderyka szkodliwem czy zbawiennem.
W tej chwili Małgorzata weszła do pokoju, mówiąc do swej pani:
— Pan doktór przyjechał w tej chwili z jakimś innym panem i pragną widzieć się z panią. Oto już idą.
— Fryderyku — zawołała młoda matka, ocierając skwapliwie łzy, któremi były zroszone jej lica — moje dziecię, to nowy twój nauczyciel, pan David, zaklinam cię...
Marja nie mogła już dokończyć, gdyż w tej chwili doktór wszedł do pokoju w towarzystwie Henryka David.
Ostatni z nich oddał głęboki ukłon pani Bastien, a podniósłszy następnie oczy, ujrzał ślady świeżych łez na twarzy młodej kobiety; jednocześnie dostrzegł także i śmiertelną bladość Fryderyka, który wpatrywał się w niego wzrokiem ponurym i nieufnym.
Nowy nauczyciel byłby się wszystkiego domyślił, chociażby go nawet błagalny wzrok pani Bastien nie był uprzedził niejako o scenie, która przed chwilą odbyła się pomiędzy matką a jej synem.
— Pani — rzekł pan Dufour — mam zaszczyt przedstawić pani... mego przyjaciela, pana Henryka David.
Pani Bastien przejęta była takiem wzruszeniem, że ledwie zdołała powstać z krzesła, na które upadła napowrót ukłoniwszy się David’owi, który do niej powiedział:
— Starać się będę odpowiedzieć w zupełności zaufaniu, jakie pani we mnie raczyła położyć.
— Mój synu — rzekła pani Bastien do Fryderyka głosem, który chciała pozornie przynajmniej uczynić pewnym — spodziewam się, że odpowiesz należycie staraniom pana David, który raczył podjąć się przewodniczenia ci w dalszych twoich naukach.
— Panie — odezwał się Fryderyk, patrząc śmiało w oczy David’a — przybywa pan do tego domu wbrew mej woli, wyjdziesz zaś z niego przeze mnie.
— O! mój Boże! — zawołała pani Bastien z rozdzierającem serce łkaniem.
I zdjęta wstydem, boleścią, niezdolna już wymówić ani jednego słowa, nie śmiała nawet oczu podnieść na David’a.
Ten, spojrzawszy na Fryderyka wzrokiem pełnem tkliwego politowania, powiedział do niego głosem anielskiej dobroci i niewzruszonego przekonania:
— Biedne dziecię, żałować będziesz tych wyrazów, skoro tylko zaczniesz mnie kochać.
Fryderyk uśmiechnął się z szyderstwem i natychmiast wyszedł z pokoju.
— Doktorze, zaklinam pana, nie zostawiaj go pan samego zawołała młoda matka, wyciągając do niego swoje błagające dłonie.
Nie skończyła jeszcze tych wyrazów, kiedy pan Dufour, spojrzawszy na nią wzrokiem przyjaznego porozumienia wyszedł bezzwłocznie za Fryderykiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.