Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Gniew/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


II.

Po tych bohaterskich czynach, godnych najwytrawniejszego szermierza, opuścimy pana Cloarek, udającego, się do Pałacu Sprawiedliwości na zwykłe posiedzenie, a powiemy słów kilka o balu kostjiumowym, o którym wspomnieli świadkowie pojedynku naszego burzliwego urzędnika.
Bal ten, jak na prowincję, zuchwała nowość, miał się odbyć tegoż samego wieczoru u pana Bonneval, bogatego negocjanta i teścia pierwszego prezesa trybunału, w którym urzędował Iwon Cloarek. Wszyscy członkowie wydziału sprawiedliwości zostali zaproszeni na tę uroczystość; ponieważ zaś przebranie się było koniecznym warunkiem, przeto umówili się przywdziać czarne domina lub kostiumy poważniejsze, ażeby nie narazić swej urzędowej godności na jakie lekceważenie.
Cloarek, jakeśmy już powiedzieli, był w liczbie zaproszonych; pomimo, że wieść o jego pojedynku i skarceniu, jakie dał owemu wieśniakowi, rozeszła się już po całem mieście, nawet wieczorem nie doszła ona jeszcze uszu pani Cloarek.
Zatem dom urzędnika był zupełnie spokojny, i zajmowano się w nim wyłącznie, jak w wielu innych domach, przygotowaniami do wieczornej maskarady, gdyż podówczas nie było jeszcze na prowincji magazynów, utrzymujących tego rodzaju ubiory. Jadalny pokój w skromnem mieszkaniu sędziego podobny był raczej do krawieckiego warsztatu, w którym były porozrzucane skrawki materyj rozmaitych kolorów i szczątki jedwabnych lub szychowych tasiemek.
Trzy młode szwaczki, gadatliwe jak szpaki, szczebiotały ustawicznie, pracując pod nadzorem kobiety, mającej lat około trzydziestu, osoby uprzejmej i miłej. Panienki te nazywały ją, z uszanowaniem panią Robertową. Zacna ta kobieta, dawniej mamka córki Iwona, mającej już teraz lat pięć, pełniła obecnie przy pani Cloarek obowiązki panny służącej, albo raczej powiernicy, gdyż, skutkiem poświęcenia i najgorliwszych zawsze usług, nastąpił pomiędzy nią a jej panią pewien rodzaj szczerej i serdecznej poufałości.
— Jeszcze jeden ścieg, a ta haftowana wstążka będzie już przyszyta do kapelusza — rzekła jedna z młodych robotnic.
— Co do mnie, skończyłam już obrębianie szarfy — dodała druga.
— A ja — zawołała trzecia szwaczka — mam już tylko przyszyć kilka srebrnych guziczków na taśmach tej kamizelki.
— Bardzo dobrze, moje dziecię — rzekła pani Robertowa — zaręczam, że kostjum pana Cloarek będzie jednym z najszczęśliwiej pomyślanych na dzisiejszym balu.
— Ale... moja pani Robertowa... zawsze to jest śmiesznie...
— Co takiego?
— Sędzia przebrany.
— I cóż — odezwała się druga robotnica — czyż to oni są codziennie przebrani, kiedy na siebie włożą swoje togi?
— Wiedzcie o tem, moje dziewczęta — rzekła surowo pani Robertowa — że sędziowska toga nie jest żadnem przebraniem lecz ubiorem urzędowym.
— Proszę mi darować — odpowiedziała panienka, zarumieniwszy się po same uszy — mówiąc to nie miałam nic złego na myśli.
— Jaka to szkoda, że pani Cloarek nie chce skorzystać z tej sposobności, ażeby się także przebrać — odezwała się znowu inna szwaczka, chcąc przerwać tę poważną rozmowę.
— Ah! — zawołała jedna z jej towarzyszek ze smutnem i zazdrosnem westchnieniem — gdybym była na miejscu pani Cloarek, nie opuściłabym tak pięknej sposobności, jaką jest bal kostjumowy. Takie szczęście, być może, tylko raz jeden w życiu się przytrafi.
— Gdybyście wiedziały, moje panny — odpowiedziała pani Robertowa — dlaczego pani Cloarek pozbawia się tego szczęścia, pewniebyście się nie dziwiły tak bardzo.
— Cóż więc panią sędzinę wstrzymuje od pójścia na tę zabawę?
— Nie można tego powiedzieć takim młodym panienkom — odpowiedziała powiernica pani Cloarek uroczystym tonem, gdy tymczasem młode szwaczki zaczynały zabierać się do domu, ponieważ noc się już zbliżała.
— W chwili, kiedy dziewczęta miały wychodzić, nowa osoba przybyła do jadalnego pokoju.
— Ah! otóż i pan Segoffin! — zawołały szwaczki poufale i szydersko. — Dobry wieczór, panie Segoffin! Jakże się pan Segoffin miewa?
Przybyły mężczyzna miał około lat czterdziestu, był wysokiego wzrostu i nadzwyczajnie chudy; nos miał bardzo długi, na końcu lekko zadarty, co nadawało jego twarzy szczególny wyraz; zresztą cera jego była tak wynędzniała, twarz jego bez zarostu tak bez żadnego wyrazu, że można ją było poczytać za pierwszy, najlepiej odbity, egzemplarz maski pajaca, tylko dwoje czarnych i przenikliwych oczu, którym nie zbywało na pewnej złośliwości, ożywiało jego blade, dziwnej poczciwości rysy; mała peruczka, krótka, okrągła i czarna, zdaleka podobna do jedwabnej kalotki, powiększała jeszcze karnawałową śmieszność tego człowieka; długa szara opończa z posrebrzanemi guzikami, Spodnie orzechowe, ściągnięte sznurkiem przy kostkach, dozwalające widzieć pończochy w niebieskie i czerwone pasy, od których odbijały czarne skórzane trzewiczki z szerokiemi srebrnemi sprzączkami; oto cała postać pana Segoffin, który pod pachą trzymał czerwony parasol, a w ręku trzyrożny kapelusz.
Pozostając dwadzieścia lat na usługach ojca pana Cloarek, dawnego urzędnika, Segoffin po jego śmierci pozostał przy jego synu, którego znał jeszcze dzieckiem i któremu oddany był z zupełnem poświęceniem.
Jakeśmy już powiedzieli, Segoffin zaraz przy wejściu powitany został szyderskim głosem szwaczek: Ah: otóż i pan Segoffin!... Dobry wieczór, panie Segoffin.
Człowiek ten ze zwykłą obojętnością najprzód złożył kapelusz i parasol na krześle, a potem z jak największą powagą wyciągnął ręce, aby uściskać jednę z najładniejszych swawolnie, a mimo krzyku i szamotania z jej strony, złożył głośny pocałunek na obu rumianych policzkach. Nadzwyczajnie zadowolony tym wstępem, zabierał się już do powtórzenia swych czułości, gdy pani Robertowa, pociągnąwszy go za połę surduta, zawołała na niego z oburzeniem:
— Segoffin, Segoffin! doprawdy, jakież to zuchwalstwo, jaka nieprzyzwoitość...
— Co się stało, odstać się nie może — rzekł Segoffin stanowczym tonem, głaszcząc kościstą ręką swoje usta jakgdyby rozpamiętywał słodycz tych pocałunków, gdy tymczasem młoda szwaczka wychodziła z pokoju ze swemi towarzyszkami i wszystkie trzy, śmiejąc się jak szalone, wołały jeszcze:
— Dobranoc, panie Segoffin, dobranoc.
Pozostawszy z nim sam na sam, pani Robertowa zawołała:
— Tylko ty jeden na święcie zdolny jesteś dopuścić się podobnej niecnoty z taką obojętnością i to jeszcze w czcigodnym domu urzędnika.
— No, no! — rzekł Segoffin z naiwnym uśmiechem — cóż takiego?
— Jakto? co takiego! ściskać i całować tę dziewczynę w mojej obecności, kiedy mnie zawzięcie prześladujesz twojemi miłosnemi oświadczeniami?
— Zazdrosna!
— Zazdrosna! ja? Nie nabijaj tem sobie głowy! Jeżelibym kiedy miała iść za mąż, od czego zachowaj mnie Boże, to pewniebym nie ciebie wybrała.
— Niewiadomo...
— Jakto, już to ja wiem dobrze..
— Co ma być, to będzie, moja kochana.
— Ależ...
— Dajmy temu pokój, dajmy pokój — rzekł flegmatyk, przerywając Zuzannie Robertowej z najpewniejszą o siebie zarozumiałością — pragniesz jak najgoręcej zaślubić mnie. Co ma być, to będzie, nie mówmy o tem.
— O! Chryste Panie! — zawołała powiernica sędziny, urażona do żywego takiem zarozumialstwem tego człowieka; poczem, wyrzucając sobie podobne uniesienie, dodała z szyderczym spokojem. — Masz słuszność, panie Segoffin, nie mówmy już o takiem głupstwie. Powinniśmy teraz mówić tylko o Panu. Oto kostjum jego już gotowy, trzeba mu odnieść do pokoju, bo zapewne wkrótce powróci, z trybunału.
— Ah — westchnął Segoffin, kiwając głową — trybunał...
I wydał jeszcze głębsze westchnienie.
Westchnienie było rzeczą tak rzadką u tego obojętnego, na wszystko człowieka, że pani Robertowa, nadzwyczajnie zatrwożona, zapytała go skwapliwie:
— Co ci jest, czego tak wzdychasz, ty, którego zwykle nic nie wzrusza?
— Spodziewałem się tego — odpowiedział Segoffin, kiwając znowu głową. — Prędzej czy później, zawsze to powinno było nastąpić.
— Ale co takiego, na miłość Boską, cóż się stało?
— Pan Cloarek — rzekł Segoffin z nowem westchnieniem — wyrzucił oknem prezesa.
— O! mój Boże!
— Co się stało, odstać się nie może.
— Czyżby to być mogło...
— Zresztą tylko z sali parterowej, ale zawsze to dosyć wysoko. Jeden sążeń wysokości — dodał Segoffin , a prezes, według swojego zwyczaju, upadł na nogi, bo to zręczny filut, oho! potrafi on się zawsze wykręcić.
— Słuchaj, Segoffin, nie wierzę ani jednemu słowu, z tego, co mi tu pleciesz. To jedna z twoich dykteryjek, ale doprawdy, nie godzi się tak żartować z pana, którego znasz od dziecka, i który jest taki dobry dla ciebie.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Segoffin obojętnie — myśl sobie, że żartuję. Ale tymczasem daj mi kostjum pana, bo polecił mi, żebym go zaniósł do jego, pokoju, a pewno wkrótce nadejdzie.
— Niestety! więc to prawda — zawołała Zuzanna — więc znowu zaszło jakieś nieporozumienie pomiędzy panem a jego prezesem!
— Nieinaczej — odpowiedział Segoffin — kiedy go oknem wyrzucił.
— Mój Boże! mój Boże! Ależ tym razem pan niezawodnie już straci swój urząd.
— Dlaczego?
— Jakto dlaczego? po takiem zgorszeniu, i to ze strony urzędnika, odbiorą mu urząd, powiadam ci jeszcze raz: a nasza biedna pani! znowu nowy cios dla niej; i to jeszcze w stanie, w jakim ona się znajduje, ależ, mój Boże! cóż to za życie, być w ciągłym niepokoju, w ustawicznej obawie! ubóstwiać swego męża, a w każdej chwili lękać się skutków gwałtowności jego charakteru. Powiedzże mi przynajmniej, jakim sposobem przytrafiło się to nieszczęście.
— Słuchaj więc; przed godziną poszedłem do Pałacu Sprawiedliwości, ażeby odnieść panu odpowiedź na pewien list. Znalazłem cały Pałac w okropnem zamieszaniu.
— Ah! mój Boże! zapewne z powodu naszego pana?
— Wysłuchajże mnie cierpliwie. Adwokaci i wszyscy urzędnicy biegali jak opętani pytając się wzajemnie: „Czy wiesz? Nie wiem! Cóż takiego? Zdaje się że po audjencji prezes kazał zawołać pana Cloarek do swego gabinetu. Ah! tak, z powodu jego pojedynku...“
— Jego pojedynku! — zawołała pani Robertowa — jakiego pojedynku?
— Z powodu jego dzisiejszego pojedynku — odpowiedział Segoffin poważnie i, korzystając ze zdumienia Zuzanny, mówił dalej: Inni znowu mówili: „Nie, prezes kazał go zawołać do siebie w sprawie pewnego wieśniaka, którego wniesiono do jednego sklepiku“.
— Jakiego wieśniaka? — pytała Robertowa z coraz większem zdziwieniem.
— Tego, co to wiesz — odpowiedział Segoffin naiwnie. — „Zdaje się tedy, mówiono w Pałacu, że poszedł do gabinetu prezesa, że się tam pokłócił i że go wyrzucił oknem“.
— O! mój Boże! — westchnęła Zuzanna, składając ręce z przerażeniem.
— Wtedy ja — dodał Segoffin z uśmiechem wewnętrznego zadowolenia — ja, co bardzo dobrze znam pana, powiedziałem sobie zaraz: jeżeli był ktoś wyrzucony przez okno, to pewnie tamten, i miałem słuszność; koniec końcem, co się stało, odstać się nie może. Teraz odniosę kostjum do pokoju pana.
— O Boże! Wszakże to już po raz trzeci nasz pan naraża się na utratę miejsca z powodu gwałtowności swego charakteru. Tym razem pan z pewnością dostanie dymisję.
— Ba, jeżeli dostanie dymisję, to ją schowa do kieszeni.
— Prawda, a ponieważ on potrzebuje swojego urzędu dla chleba, ponieważ ma żonę i córkę, i ponieważ za kilka miesięcy przybędzie mu drugie dziecię, cóż się zatem stanie z nim i z jego rodziną, jeżeli straci miejsce? Odpowiedzże mi teraz na to, ty... z twojemi przysłowiami.
Dla wilka las, dla gołębia strzecha, moja kochana.
— Otóż — zawołała Zuzanna — mądre przysłowie! Czyż to dotyczy naszego pana?
— Dotyczy go o tyle, że pan, przy którego urodzeniu byłem prawie świadkiem, ponieważ widziałem go jeszcze jako małego chłopczyka, biegającego po żwirowych wybrzeżach Penhoet, gdzie dla rozrywki nieraz obsypywał guzami dziatwę rybaków i sam je od niej odbierał, zawsze był taki kogut zacietrzewiony, prawdziwy Bretończyk, gotów z samym djabłem pójść w zapasy; jak się tylko rozgniewał, musiał koniecznie wygrzmocić kogo, to kochane panisko; zawsze on był takim, niestety! na swoje nieszczęście. Ale przecież nigdy nie przyszło do tego, ażeby aż prezesów przez okna wyrzucał. Co robić, co się stało, odstać się nie może. — Poczem zabrawszy kostjum swego pana, Segoffin powiedział do Zuzanny — więc to już nic nie brakuje do tego ubioru?
— Jakto, czyś ty już zupełnie rozum stracił? To pan sędzia miałby jeszcze pójść na tę zabawę?
— Nie wiem, czy myśli o tem czy nie, kazał mi tylko mieć swój ubiór w pogotowiu, ażeby się mógł wcześniej ubrać.
— To być nie może. Pan nie śmiałby pokazać się na tej zabawie, po zgorszeniu, jakie się przytrafiło w tym nieszczęsnym dniu. Całe miasto oburzyłby przeciw sobie.
— On się też tego spodziewa.
— Spodziewa się tego?
— Niewątpliwie — odpowiedział Segoffin triumfującym tonem. — Wszakże widziałem pana zaraz po jego rozmowie z prezesem. Mój drogi panie Iwon, rzekłem do niego, czy się pan obawia, ażeby pana nie aresztowano? „Nikt nie ma prawa mieszać się do tego co zaszło prywatnie między mną a prezesem, dopóki on na mnie nie zaniesie skargi, odpowiedział mi pan sędzia, o! niechaj on poda tę skargę, będzie musiał wyjawić powody mego uniesienia, a wtedy spali się chyba ze wstydu“. Takie były, moja Zuzanno, własne słowa pana. Ale, zapytałem go jeszcze, czy pan pomimo tego wszystkiego pójdziesz na ten bal? „Czy pójdę? niezawodnie, pragnę nawet przybyć pierwszy, a wyjść ostatni. Inaczej myślanoby, że żałuję tego, com uczynił, albo że się obawiam. Jeżeli moja obecność na tej zabawie zgorszy innych gości, jeżeli mi to dadzą poznać, albo jeżeli spostrzegnę coś cośkolwiek podobnego, potrafię wtedy odpowiedzieć i działać; bądź spokojny; wracaj do domu, i powiedz, ażeby mój kostjum był zupełnie skończony przed mojem przybyciem“.
— Ah! cóż to za człowiek, co za żelazny charakter! — rzekła Zuzanna z westchnieniem. — Zawsze ten sam; nasza biedna pani, ona niczego się nie domyśla.
— Zabieram tedy kostjum — dodał Segoffin — i zaczekam na pana w jego pokoju, bo że pójdzie na bal, to jest rzeczą tak pewną jak to, że ty mnie zaślubisz, moja droga, pamiętaj więc o tem.
— Jeżeliby to nieszczęście miało kiedy nastąpić — odpowiedziała z gniewem pani Robertowa — to przeciwnie, starać się będę nigdy o tem nie myśleć!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.