Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Zazdrość/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


IV.

Pan inspektor ogrodów wyszedłszy z ogromnej rotundy, stanowiącej główną cieplarnię, zaprowadził gości swoich do innych, tegoż samego przeznaczenia budowli, leżących po obu stronach pierwszej; jedna z nich zawierająca same ananasy i wszystkie znane rodzaje tego wonnego owocu, łączyła się z drugą, urządzoną wyłącznie dla orchidejów.
Tu kończyła się już dziedzina pana Dutilleul, ale tak był uprzejmy, że zaprowadził jeszcze swych gości do dzielnicy swego kolegi, inspektora oranżerji i ogrodu zamkowego.
— Przyrzekłem, państwu wprowadzić was do Chin — rzekł doktór do swoich przyjaciół — otóż jesteśmy w Chinach.
Rzeczywiście, z cieplarni orchidej przechodziło się do galerji chińskiej, której żelazne filary, pomalowano kolorem czerwonym i zielonym; była ona wyłożona porcelanowemi kwadratami, podobnemi do tych, jakiemi pokryty był niski mur, sięgający tylko wysokości zwykłej poręczy i służący filarom za podstawę; pomiędzy temi ostatniemi poustawiane były wielkie błękitne, białe i żółte jak złoto naczynia chińskie z kameljami, wszelkiego rodzaju piwonją, azaliami, drzewami cytrynowemi i innemi krzewami chińskiemi.
Galerja ta, w czasie chłodów opatrzona wielkiemi oknami, prowadziła do prawdziwego domu chińskiego, stanowiącego punkt środkowy wielkiej oranżerji.
Dom chiński w Pont-Brillant nie ustępował w niczem podobnejże budowli pana de Choiseul, którą powszechnie nazywano „Folie“. Urządzenie tego mieszkania, składającego się z kilku pokoi, jego dywany, obicia, meble, sprzęty, ozdoby, wszystko było czysto chińskie; żeby zaś uzupełnić złudzenie, przy drzwiach salonu znajdowały się dwie porcelanowe figury wielkości naturalnej, podnoszące portjery, i za pomocą wewnętrznego mechanizmu poruszającego od czasu do czasu oczyma i głową na powitanie przybywających gości.
Co tylko Chiny mają rzadkiego, pięknego i nieznanego w materjach, lakierach, porcelanie, meblach, sprzętach robionych ze złota, srebra lub kości słoniowej, którego trzy bambusowe okna, opatrzone przezroczystemi szybami z ciasta ryżowego, pomalowane ptakami jaskrawej barwy, wychodziły na oranżerję. Gmach ten, utrzymywany w temperaturze umiarkowanej, i zapełniony samemi chińskiemi tudzież japońskiemi drzewami i krzewy, zaraz z początkiem jesieni zakrywany bywał wielkiemi szklanemi oknami, które od dachu sięgały aż do posadzki.
— Czy to nie sen? — wołała pani Bastien, przypatrując się tym wszystkim przedmiotom z ciekawością i zdumieniem — ileż tu jest skarbów wszelkiego rodzaju. Patrzaj, Fryderyku, nie jestże to żywa księga, w której można zgłębiać zwyczaje, obyczaje i dzieje tego szczególnego kraju? Wszakże znajduje się tu nawet zbiór medali, monet, rycin i rękopisów.
— Pomyśl tylko, kochana matko — odpowiedział Fryderyk — ile to pięknych długich wieczorów zimowych możnaby tutaj spędzić, czytając opisy podróży po Chinach i z książką w ręku porównywując te wszystkie przedmioty w naturze.
— Ale, panie — rzekła Marja do pana Dutilleul — przynajmniej ten pawilon, który jest tak piękny, tak zajmujący, musi pan margrabia bardzo często odwiedzać?
— Nie, pani, pan margrabia nie dba wcale o te chińskie graty, on woli polowanie. Nieboszczyk pan margrabia, jego pradziad, kazał dom ten zbudować, dlatego jedynie, że taka wówczas była moda; to był jedyny powód.
Marja nie mogła powstrzymać się od lekkiego i prawie niewidzialnego wzruszenia ramionami, spoglądając z uśmiechem na syna, który w coraz głębszem pogrążał się zamyśleniu.
Następnie, udając się krętą aleją oranżerji, towarzystwo nasze weszło do groty, oświeconej wewnątrz wielkiemi soczewkowatemi i niebieskawemi szybami, które osadzono w jednej ścianie skały; okna te roztaczały w podziemnej, muszlami i koralem wykładanej galerji blade światło, podobne zupełnie do tego, jakie widzieć się daje w głębi morza.
— To teraz zapewne zstępujemy w krainę bóstw wodnych, kochany doktorze? — zapytała pani Bastien wesoło, spuszczając się coraz niżej drogą pochyłą i skalistą — czy nas tu nie przyjmie jaka najada na progach swego wilgotnego państwa?
— Myli się pani bardzo — odpowiedział doktór — ta podziemna galerja, która, jak pani uważa, wysłana jest matami i którą w porze zimowej opalają, prowadzi do zamku; przekona się pani bowiem, że wszystko cośmy widzieli, połączone jest krytemi galerjami, a tym sposobem można nawet w zimie podróżować po rozmaitych częściach świata, nie narażając się wcale ani na zimno ani na słoty.
Rzeczywiście ten podziemny chodnik łączył się krętemi schodami z jednym końcem długiej galerji, którą zwano zbrojownią, a która niegdyś takie miała przeznaczenie.
W środku galerji, na umyślnie urządzonem wzniesieniu, stał całkowicie uzbrojony rycerz, którego wielki drewniany koń wojenny niknął prawie zupełnie pod stalową kapą i fałdzistym obszernym pół żółtym, a pół karmazynowym czaprakiem, na którym znajdowały się bogato haftowane herby i godła wojskowe.
Rynsztunek rycerza, pysznie złotem nabijany, był arcydziełem tego rodzaju wyrobów. Pan inspektor ogrodów, zatrzymawszy się przed nim, powiedział do swoich gości:
— Zbroję, którą tu państwo widzicie, nosił na sobie Raul IV de Pont-Brillant w czasie pierwszej krucjaty; zdaje się, że to jest dostatecznym dowodem, iż szlachectwo pana margrabiego nie wczorajszych sięga czasów.
W tej chwili jakiś mężczyzna otworzył jedne z ciężkich drzwi zbrojowni, i pan Dutilleul rzekł do doktora Dufour:
— Oto, panie doktorze, nadchodzi pan Legris, dozorca sreber zamkowych; jest to mój przyjaciel, któremu teraz państwa poruczę, będzie on tu lepszym przewodnikiem ode mnie.
Poczem pan Dutilleul zbliżył się do starca, mówiąc do niego pocichu:
— Kochany Legris, moi przyjaciele, którzy pragną obejrzeć nasz zamek. Polecam ich panu, i obowiązuję się zarazem wyświadczyć tęż samą przysługę, jeżeli znajomi twoi zechcą kiedy odwiedzić moje cieplarnie.
— Przyjaciele naszych przyjaciół są także i naszymi, kochany Dutilleul — odpowiedział pan dozorca sreber z przyciskiem; poczem, skinąwszy poufale na doktora i jego towarzystwo, wezwał ich, ażeby się za nim udali do dalszych pokojów, które już liczna służba zupełnie uporządkowała.
Zbyt wiele czasu zajęłoby nam opisywanie wszystkich dziwów wspaniałego przepychu, jakie dół tego zamku, albo raczej pałacu w sobie obejmował, poczynając od bibljoteki, którejby wiele miast pozazdrościło zamkowi, aż do galerji obrazów najznakomitszych mistrzów dawnych i nowych czasów, a której zwiedzający tylko przelotnie przyjrzeć się mogli, ponieważ wyznać musimy, że pan dozorca sreber, pomimo przyrzeczenia danego panu Dutilleul, śpieszył się bardzo, pragnąc jak najprędzej pozbyć się ciekawych gości.
Pierwsze piętro składało się, jak to pan Dufour oznajmił Fryderykowi i jego matce, z mnóstwa komnat, których wewnętrzne urządzenie przypominało czasy od czternastego aż do osiemnastego wieku.
Było to prawdziwe muzeum zupełnie odrębnego charakteru, ze względu na liczne obrazy familijne i wszelkiego rodzaju starożytności, będące niegdyś własnością rozmaitych członków tego znakomitego i dawnego rodu.
W jednem ze skrzydeł pierwszego piętra znajdowały się apartamenta owdowiałej margrabiny de Pont-Brillant. Panował tu nadzwyczajny zbytek i przepych złoceń, koronek, dawnych nader kosztownych materyj, niesłychana liczba sprzętów i gracików z drzewa różanego, oraz porcelany sewrskiej i saskiej.
Zaledwie goście nasi weszli do tego apartamentu przybył także do niego człowiek jakiś postawy zarozumiałej i ufnej w wielką swoją ważność. Człowiek ten, z czerwoną orderową wstążeczką u surduta, był pan intendent zamku i dóbr przyległych.
Spostrzegłszy trzy obce sobie osoby, pan intendent zmarszczył brwi z pewnem zdziwieniem i wyrazem widocznego niezadowolenia.
— Co tu waćpan robisz? — zapytał swego podwładnego surowym tonem — czemu nie jesteś zajęty swojem srebrem? Kto są ci ludzie?
Na tak nieprzyzwoite słowa, pani Bastien zarumieniła się jak wiśnia; doktór wyprostował się, o ile mu tylko niski jego wzrost dozwolił, a Fryderyk zaczerwienił się także z gniewu, i spojrzawszy na swą matkę, zawołał półgłosem:
— Zuchwalec!
Pani Bastien z pośpiechem schwyciła syna za rękę, wzruszywszy ramionami, wskazała mu pełnem politowania spojrzeniem niegrzecznego intendenta.
— Panie Desmazures — odpowiedział Legris pokornie swemu przełożonemu — są to przyjaciele pana Dutilleul, który mnie prosił, ażebym im pokazał zamek... i... zdaje mi się...
— Ależ to rzecz niepojęta — zawołał intendent, przerywając panu Legris — jakiej w życiu mojem nie widziałem, jabym nic podobnego nie znalazł, nawet u mieszczan z ulicy św. Dyonizego! Żeby zaś tak bez żadnej ceremonji byle kogo wpuszczać do pokoju pani margrabiny.
— Mój panie — odezwał się doktór Dufour głosem pewnym, zbliżając się do intendenta — pani Bastien, syn jej i ja, który jestem lekarzem pana Dutilleul, sądziliśmy, że nie popełnimy żadnej nieprzyzwoitości, i nie popełniliśmy najmniejszej, przyjmując dane nam pozwolenie zwiedzenia zamku. Oglądałem już kilka mieszkań królewskich, mój panie, i uważam za właściwe uwiadomić go, że zawsze z grzecznością przyjmowany w nich byłem przez miejscowych dozorców.
— Być może — odpowiedział intendent sucho — ale udawałeś się pan zapewne do osób, które miały prawo udzielić zezwolenie zwiedzania tych zamków. Gdybyś pan podał mnie prośbę na piśmie, do mnie, intendenta, wyłącznego pana tych miejsc w czasie nieobecności margrabiego, wtedy zobaczyłbym, co na to odpowiedzieć.
— Zatem, pozostaje nam tylko prosić pana intendenta o łaskawe przebaczenie nam tej nieświadomości co do formalności, jakich trzymać się należało — rzekła pani Bastien z szyderskim uśmiechem, ażeby pokazać swemu synowi, jak małe wrażenie czynił na niej człowiek odgrywający tak ważną rolę, a postępujący tak niegrzecznie.
I wzięła Fryderyka pod rękę.
— Gdybym lepiej był obeznany ze zwyczajami administracji pana intendenta — dodał doktór równie ironicznie — pan intendent byłby już dawno otrzymał moją najpokorniejszą prośbę o udzielenie mi, w nieocenionej dobroci swojej, łaskawego zezwolenia na obejrzenie tego zamku.
— Mości panie — zawołał intendent z gniewem — czy to żart?
— Prawie, mój panie — odpowiedział doktor.
Na co intendent uczynił poruszenie, wyrażające gniew i niechęć.
— Ażeby rozmowy naszej nie kończyć żartami, panie intendencie — rzekła pani Bastien, zwracając się do niego — pozwól pan oznajmić sobie z całą uroczystością i powagą, że już nieraz czytałam, iż domy znakomitych panów odznaczają się przedewszystkiem największą grzecznością miejscowej służby.
— Więc cóż stąd, moja pani?
— Oto, zdaje mi się, że pan stara się, aby ten pałac był i pod tym względem wyjątkowym.
Niepodobieństwem byłoby opisać delikatność i ujmującą godność, z jaką Marja Bastien dała zasłużoną naukę intendentowi, który, nie odpowiedziawszy już ani jednego słowa, usta tylko przygryzał z gniewu i upokorzenia.
Poczem, wziąwszy doktora pod rękę, rzekła półgłosem do niego i do Fryderyka:
— Nie powinniśmy się temu dziwić bynajmniej, wszakże wiadomo, że w zaczarowanych zamkach znajdują się nieraz złe duchy, które przecież zawsze są podrzędne. Oddalmy się przeto z tego pięknego miejsca ze wspomnieniem, którego tutejszy zły duch nie zdoła nam zamącić.

W kwadrans po tym wypadku pani Bastien, Fryderyk i doktór opuścił zamek Pont-Brillant.
Pan Dufour, który był wyższy od niegrzeczności tego człowieka, ubolewał tylko nad przykrością, jaką mogła ona sprawić pani Bastien, widząc atoli, jak prędko o tem niemiłem zajściu zapomniała i jak na nie wcale nie zważała, odzyskał wkrótce właściwą sobie wesołość i przypomniał o istnieniu pewnego placka, który wraz z innemi zapasami znajdować się miał w skrzynce jego kabrjolki, to jest skromnej bryczki, którą zostawił na początku alei pod nadzorem małego chłopca.
Znalazłszy po ćwierćgodzinnej jeździe wśród lasu piękną murawę, osłonioną od promieni słońca cieniem kilku ogromnych dębów, trzej przyjaciele zasiedli na niej wesoło i zabrali się do swego obiadu.
Lubo Fryderyk zadawał sobie pewien przymus, zdawał się jednak podzielać radość swej matki i doktora.
Zbyt uważająca, ażeby nie dostrzec, że w synu jej zaszło coś nadzwyczajnego, Marja sądziła, że odgadła przyczynę myśli, któremi zajęty był Fryderyk, i żartowała z niego, że szalona zarozumiałość podobnego człowieka mogła go tak mocno urazić.
— Wiesz, mój piękny Cydzie, mój dzielny rycerzu — odezwała się wesoło do syna, całując go z tkliwością — zachowaj swój gniew i swój oręż dla innego, godnego ciebie przeciwnika. Wszakże doktór i ja daliśmy już wyborną naukę temu nieokrzesanemu służalcowi. Teraz myślmy tylko o tem, ażeby dzień dzisiejszy wesoło zakończyć. Zresztą za wszystko wynagrodzeni jesteśmy tą przyjemnością, która długo towarzyszyć nam będzie we wszystkich naszych rozmowach o wszelkiego rodzaju skarbach i cudach, któreśmy dzisiaj widzieli.
Poczem młoda matka dodała wesoło:
— Słuchajno, Fryderyku...
— Co takiego, moja matko?
— Nie zapomnij jutro powiedzieć staremu papie Andrzejowi, naszemu panu inspektorowi zakładów ogrodniczych w gołem polu, ażeby nam przygotował piękny bukiet z konwalji i dzikich fiołków, słowem z najrzadszych kwiatów, jakie tylko znajdzie w lesie i na polu — Dobrze, kochana matko — odpowiedział Fryderyk z uśmiechem.
— Pamiętaj także — dodała Marja — polecić naszemu koniuszemu, ażeby po obiedzie zaprzągł naszego czcigodnego siwka. Zdaje mi się bowiem, ze najstosowniej będzie jego wybrać, a to dla ważnych powodów, to jest: że nie mamy innego; pojedziemy bowiem do miasta kupić płótna na potrzeby domowe.
— Ja zaś, moja wesoła pani — zawołał doktór, mając usta napełnione plackiem — ja dowiodę pani, że wasza stara Małgorzata, wasz naczelny kuchmistrz, upiekł placek.... ale to prawdziwie placek...
Poczciwy doktór nie mógł już dokończyć, gdyż dusił się prawie ze śmiechu.
Z tego powodu powstała nowa wesołość i śmiechy bez końca, a Fryderyk dokładał wszelkich starań, ażeby podzielać swawolę matki i doktora.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.