Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XV.

Ludwik zastał Marietę pracującą przy łóżku matki chrzestnej, która, jak się zdawało, mocno spała.
Blada i zmieniona twarz młodzieńca uderzyła dziewczynę, a powstawszy pobiegła do Ludwika, mówiąc:
— Mój Boże! co się panu stało, może jakie nieszczęście?
— Wielkie nieszczęście Marieto! Może już słyszałaś o tej okropnej katastrofie na dworcu wersalskim?
— Ach tak, to okropne. Opowiadają o wielkiej ilości ofiar.
— Niema wątpliwości, że i ojciec mój znajduje się pomiędzy temi ofiarami.
Marieta rzuciła się Ludwikowi w objęcia, zanosząc się od płaczu.
Dłuższy czas trzymali się tak w objęciach nie mówiąc ani słowa. Ludwik pierwszy przerwał milczenie:
— Marieto! — mówił — wiadomo ci, jak kochałem i poważałem ojca mego. Pojmujesz więc łatwo moją rozpacz.
— Ach to okropne nieszczęście, Ludwiku.
— Na ten smutek i żal mam na świecie tylko jedyne ukojenie: twoją miłość, Marieto i przychodzę żądać teraz dowodów tej miłości.
— Mów pan i rozkazuj mi, serce moje do ciebie należy.
— Musimy się w najbliższym czasie pobrać.
— Ludwiku, czy mogłeś choć chwilę wątpić, że się na to nie zgodzę? Czy tylko to ma być dowodem mojej miłości, którego ode mnie żądasz? — pytało młode dziewczę. Lecz wkrótce po niejakiej rozwadze dodała smutnie: przed upływem żałoby, która się dzisiaj rozpoczyna, inie będziemy się mogli pobrać.
— Właśnie chciałem cię prosić, Marieto, abyś się tem nie tłumaczyła, chociaż myśl ta jest bardzo godna pochwały.
— Uczynię to, czego pan ode mnie żąda.
— Słuchaj, Marieto. Jeszcze długo, bardzo długo żałoba serce moje będzie rozdzierać. Prawdziwa żałoba jest żałobą serca, a u mnie ona dłużej trwać będzie, niż zwyczaj nakazuje. Dlatego myślę, że na te czcze formy światowe zważać nie potrzebuję. Ślub zawarty pod takiemi smutnemi wrażeniami, po tak bolesnej stracie, będzie tem uroczystszy, tem więcej uświęcony.
— Przyznaję panu słuszność, panie Ludwiku, jednakże zwyczaj...
— Otwarcie powiedziawszy, Marieto, dlatego, że masz zostać moją żoną, że będziesz po moim ojcu nosić żałobę, że go razem ze mną opłakiwać będziesz, czy dlatego mniej uczcimy pamięć jego, jeżeli na ten zwyczaj zważać nie będziemy? A potem, nie wytrzymałbym samotny w moim smutku. Umarłbym z tęsknoty.
— Jestem tylko biedną robotnicą, niezaznajomioną ze zwyczajami świata, mogę więc panu tylko to wyrazić, co czuję. Propozycja, abyśmy się wkrótce pobrali, zdaje mi się właśnie uchybiać tym formom; powody jednakże, które pan podaje, uznaję za słuszne. Może nie mam racji, może życzenie, alby być jak najprędzej połączona z panem, na mnie wpływa, tego nie wiem; to jednak, Ludwiku, czuję w tej chwili, że sumienie moje będzie spokojne, jeżeli wkrótce się pobierzemy. Myślę, że serce moje nie jest mniej czułe, niż każdej innej.
— Tak i niewdzięczniejsze, jak każdej innej — zawołała ostro chora, siadając na łóżku.
Widząc przerażenie na twarzach Ludwika i Mariety dodała ironicznie:
— Myśleliście, że ja śpię, dlatego bez obawy rozmawialiście o weselu. Ja wszystko słyszałam, wszystko.
— Myśmy nic takiego nie mówili, cobyśmy przed panią chcieli ukryć.
— O tak! wierzę, wy tylko o sobie myślicie. Nic was nie obchodzi, tylko to przeklęte wesele. Ze mną się tak obchodzą, jakbym już w trumnie leżała. Dlatego ja też nie chcę, ażeby...
— Pani pozwoli, że jej przerwę — mówił Ludwik — chcę panią przekonać o prawdziwości mego przyrzeczenia.
Z temi słowy podał chorej kasetkę, która dotąd leżała na stole, wraz z małym kluczykiem, mówiąc:
— Proszę otworzyć kasetkę, to, co się w niej znajduje, jest własnością pani.
Z niedowierzaniem otworzyła kasetkę, wydając okrzyk podziwu:
— O, mój Boże, mój Boże!
Nie wierząc swoim oczom, oglądała złote monety, a wysypawszy je potem na pościel, mówiła przytłumionym głosem:
— Tyle złota, tyle złota! Czy to, aby prawdziwe złoto? O Boże, takie śliczne sztuki! Jaka to okropna suma musi być — i dodała z westchnieniem: — temi pieniędzmi możnaby dwom kobietom byt na całe życie zabezpieczyć.
— Jest tu przeszło piętnaście tysięcy franków, które do pani należą — powiedział Ludwik.
— Do mnie! — zawołała pani Lacombe.
Następnie, potrząsając niedowierzająco głową dodała smutnie:
— Niech się pan kosztem mego ubóstwa nie bawi; zostaw mnie pan w spokoju. Dlaczego mi pan ofiarowuje to złoto?
— Bo ma ono na to służyć, aby pani zapewnić dożywocie roczne w wysokości tysiąca dwustu franków, w każdym wypadku czy pani po ślubie naszym będzie u nas mieszkać, czy też będzie wołała sama dla siebie żyć. Jutro zostanie podpisany kontrakt ślubny i zarazem będzie przygotowany dokument, który zapewni pani dożywocie. Pieniądze te przyniosłem, aby panią przekonać o szczerości moich zamiarów. Znane są też pani powody, które mnie zniewalają do przyśpieszenia ślubu. Los pani jest zabezpieczony. Teraz pani już nie znajdzie żadnej przeszkody do połączenia się mego z Marietą, dla której zawsze pozostaniesz drogą matką. Co tylko w naszej mocy będzie, uczynimy, aby panią zadowolić. Szczęście nasze nie byłoby zupełne, gdyby pani w czemkolwiek miała odczuć niedostatek. Odwagi, pani Lacombe, zapomnij pani o tych długich cierpieniach, myśląc o lepszej przyszłości.
Na te słowa, które ludwik mówił do niej łagodnym, drżącym głosem, chora nic nie odpowiadała. Skryła potem twarz w dłonie, wydając z siebie ciężkie westchnienie.
Ludwik i Marieta spoglądali na siebie ze zdziwieniem, następnie dziewczę uklękło przy łóżku, pytając serdecznie:
— Chrzestna matko, co tobie?
Nie odbierając odpowiedzi, pochyliła się nad chorą i zobaczyła łzy, wytryskujące pomiędzy jej palcami a nie mogąc ukryć swego zdziwienia, zawołała:
— O Boże! Ludwiku, moja matka chrzestna płacze, od lat dziesięciu widzę to po raz pierwszy.
— Pani! — zawołał Ludwik — na Boga, powiedz, co ci jest?
— Jestem jak żebraczka; panu się zdaje, że mnie tylko o pieniądze chodzi, dlatego się wstydzę — mówiła płacząc. — Myślicie, że ja moje zezwolenie daję za pieniądze, tak jakbym ją na rozpustę sprzedała, gdybym była złą kobietą.
— Matko — zawołała Marieta, ściskając chorą — nie mów tak. Nie myśl, że chcemy cię zawstydzić, przynosząc ci te pieniądze, Ludwik uczynił tylko zadość twemu żądaniu.
— Ja wiem, do czego dążysz, moja mała. To było nietylko z obawy, abym nie była zmuszona umrzeć na ulicy, nie chciałam, abyś przez to zamęście jeszcze nieszczęśliwszą była, niż dotąd, dlatego żądałam dożywocia. Ja to tylko powiedziałam, aby coś mówić, ja dobrze wiem, że nie mam prawa do dożywocia. Obawiałam się, żebyś, tak, jak ja, nie popadła jeszcze w większą nędzę, a w starości opuszczona od wszystkich nie umierała na ulicy. Pomimo to niesłusznie żądałam wynagrodzenia. Bo czego ja potrzebuję? Materac w kącie, łyżka strawy a przedewszystkiem, żeby mnie Marieta nie zostawiała samej, bo się już do niej tak przyzwyczaiłam, że bez niej żyćbym nie mogła. Gdybym jej nie miała, zdawałoby mi się, że już jestem w grobie, a potem tylko ona może być tak dobrą i cierpliwą dla takiej chorej, starej kobiety jak ja. Chcę przy Mariecie zostać, to jest moje życzenie, innego nie mam. Płakałam i jeszcze płaczę, bo mnie to złoto bardzo upokorzyło. Jeszcze bardziej powinnam być upokorzoną, kiedy niedawno mi ów zły człowiek dawał pieniądze, abym zaprzedała Marietę. To mnie wtenczas tylko rozgniewało, ale dziś, rzecz zupełnie inna. Płaczę i ty poświadczysz, Marieto, że mi się już od lat dziesięciu to nie przytrafiło.
— Płacz, matko, płacz, takie łzy sprawią ci ulgę.
— Moja dobra pani Lacombe — mówił Ludwik, coraz to więcej wzruszony — proszę mieć zaufanie do przyszłości, Marieta nigdy pani nie opuści; nie będziemy wprawdzie żyli w przepychu, ale zawsze w pewnym dobrobycie. Marieta panią będzie jak matkę kochać, a ja znów będę pani dobrym synem.
Po kilku chwilach milczenia stara mówiła, chcąc czytać w sercach młodych.
— Czy to prawda, że mnie chcecie wziąć do siebie? Na ten nowy dowód nieufności zamienili Ludwik z Marietą spojrzenie, wyrażające politowanie, a Marieta uchwyciwszy rękę chorej, rzekła z rozrzewnieniem:
— Tak, matko, przygarniamy cię do siebie; będziemy cię pielęgnować, jak matkę. Przekonasz się, że cię uszczęśliwimy.
— Napewno uszczęśliwimy — dodał Ludwik.
Głos i wyraz twarzy, z którym Marieta i Ludwik dawali to upewnienie, przekonałby nawet najniewierniejszego, lecz w tej biednej istocie nie tak łatwo było wzbudzić wiarę w lepszą przyszłość. Chora też odpowiedziała wzdychając i siląc się ukryć swoje powątpiewanie, z obawy, aby się Ludwik nie obraził.
— Wierzę wam, moje dzieci; wierzę także, że Ludwik posiada majątek, wierzę, że macie przyjaźń dla mnie. Wiem jednakże, że wszystko nowe jest piękne. Z początku ma się dobre chęci, lecz później wszystko się zmienia, ale zobaczymy. Może wam będę zawadzać. Młodożeńcy lubią być sami, a taka stara schorzała kobieta, jak ja, może wam tylko zawadzać. Będziecie się obawiać, abym się z wami nie kłóciła; sprzykrzę się wam. Lecz zobaczymy.
Marieta, odgadując myśli chorej, mówiła do niej z pewnym wyrzutem:
— Ach, matko, jeszcze wątpisz o naszych chęciach?
— Wybaczcie mi, drogie dzieci — odrzekła chora, łkając. — Może to dla mnie lepiej — mówiła dalej — że wątpię, bo gdybym po pięćdziesięciu latach kłopotu i niedostatku uwierzyła w stałe szczęście, mogłabym postradać zmysły. Zaprawdę, toby mnie wcale nie dziwiło, na to ja zawsze byłam przygotowana — dodała z niewypowiedzianą goryczą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.