Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XIII.

Saint-Herem rzucił się w objęcia przyjacielowi, mówiąc:
— Ludwiku! mój biedny Ludwiku! O wszystkiem się dowiedziałem. Wczoraj obiecałem ci dowiedzieć się o wszystkiem, co ciebie interesuje, gdym szedł do ciebie, portjer opowiedział mi, jaka bolesna strata cię dotknęła. Cóż to za okropny, nagły wypadek.
— Czytaj — rzekł Ludwik ze łzami, podając testament starca przyjacielowi — i osądź moją boleść.
Gdy Saint-Herem przeczytał podane pismo, Ludwik dodał:
— Powiedz teraz, czy będzie kto posądzać kochanego mego ojca o brudną chciwość? Jedyną myślą jego było, abym był bogaty, coraz to bogatszy. Dla mnie zbierał, żyjąc w największym niedostatku.
— Skąpcy zazwyczaj zdolni są do wielkich rzeczy, to jest moje zdanie o wszystkich, którzy oddają się tej namiętności.
— Florestanie! nie przesądzajmy! — Dla ciebie zdaje się to być paradoksem. Jednak tak jest, jak ja mówię. Zawsze niesprawiedliwie posądzano chciwych — mówił Saint-Herem z entuzjazmem. — Chciwym powinno się ołtarze stawiać. Chciwi! Geniusz ich w robieniu najniemożliwszych oszczędności jest godzien podziwu. Jest to coś zadziwiającego, jak oni upartem i mądrze obmyślanem sknerstwem nawet z niemożliwych oszczędności umieją robić pieniądze; z niedopalonych zapałek, ze znalezionych szpilek, z oddanych na procent centimów. Jak tu można zaprzeczyć istnienie tych fabrykantów pieniędzy, wynalazców kamienia mądrości. Chciwiec wynalazł kamień mądrości, gdyż robi pieniądz z tego, co dla innego śmiertelnika jest niczem.
— W tem przyznaję ci zupełną słuszność, Florestanie.
— Jeszcze z innego punktu widzenia przyznasz mi słuszność, lecz słuchaj, Ludwiku, uważnie moje porównanie. Jest ono trafne i należy do najpiękniejszej mojej retoryki. — Widzisz suchy kawał nieurodzajnej ziemi, na nim kopią studnię i co się dzieje? Najmniejsze źródła, najniepozorniejsze żyłki wody, nawet łzy, które ludzie wylewają, które dotąd bez korzyści wysychały, albo w parę się obracały, zbierają się kroplami na dnie tej studni, powoli wznosi się w niej woda, a kiedy potem dobroczynna ręka zrosi ziemię tą wodą, wyrastają z niej zioła i kwiaty. Nie jest moje porównanie trafne? Skarb chciwca jest ową studnią w której dzięki uporczywej oszczędności bogactwa, zbierają kropla do kropli, sous do sous, i gdyby nie ten chciwiec, wydanoby te tysiące miedzianych kropli, które się wpierw w srebro, potem w złoto zamieniają, a które prawie nikomu korzyści nie przyniosłyby, zebrane zaś tworzą studnie, z której wytryska źródło różnorodnego przepychu.
— Rzeczywiście Florestanie — odrzekł Ludwik, którego cierpienia rozprószyła wymowa przyjaciela — gdyby mój sąd nad życiem mego biednego ojca, złagodzony był pod wpływem mego synowskiego przywiązania, toby przyczyny, które ty mi ze względów ekonomicznych podałeś, udowodniły że się nie mylę.
— Masz rację, bo jeżeli spojrzymy na chciwca z punktu filozoficznego, to jest jeszcze bardziej godzien podziwu.
— To, mój przyjacielu, wydaje mi się mniej sprawiedliwem.
— Jakto, mniej sprawiediwem? Przyznasz, że bogactwa uzbierane chciwością, prędzej czy później wydawane bywają na rozkosze i zbytki. Przysłowie mówi: Chciwy ojciec, rozrzutny syn.
— Przyznaję, że rozrzutność prawie zawsze rozprasza kapitały chciwością uzbierane, lecz w tem nie widzę żadnej filantropji.
— Filantropię wszędzie napotykam. Wskutek rozrzutności i przepychu dostają pracę setki familji, które przędą jedwab i koronki, grawerują złoto i srebro, oprawiają kamienie, budują pałace, lakierują powozy, tresują konie rasowe, hodują kwiaty. A malarze, architekci, tancerki, śpiewaczki, słowem rzemiosło, sztuka, zabawa, poezja, czy nie korzystają z błogosławieństwa tego złotego deszczu, który sprawia te cuda? Złoty ten deszcz wytryskuje ze źródła, albo ze studni, którą chciwiec napełnia z takim mozołem. Bez chciwca, niema złotego deszczu, który tylko sam jest w stanie stwarzać takie cuda. Teraz osądźmy chciwca z katolickiego punktu widzenia.
— Chciwca z katolickiego punktu widzenia?
— W samej rzeczy; z tego punktu widzenia jest on jeszcze wznioślejszy.
— Sądzę, że ci trudno przyjdzie znaleźć na to dowody.
— Nic łatwiejszego. Zaparcie się samego siebie jest przecież jedną z największych cnót katolickich?
— Bezwątpienia!
— A więc zaniechanie wszelkich uciech świata, życie pełne niedostatku, życie pustelnika na tebańskiej pustyni!
— Rzeczywiście!
— Prócz tego jest wielką zasługą dla katolika, jeżeli go podczas tej pielgrzymki na tym świecie nienawidzą, naśmiewają się z niego, poniewierają, a on to wszystko znosi z pokorą.
— I to prawda.
— Dobrze, mój kochany, wymień mi jaki zakon, którego członkowie tak zupełnie i tak szczerze rezygnują ze wszelkich uciech światowych, jak chciwcy. Do tego ślubuje prawie każdy mnich dożywotne ubóstwo, jakby ślepo urodzony ślubował, że już nie chce widzieć. Kapucyni odrzekają się tancerek, szampana, sportu, pałaców, polowania, opery. Wierzę, że się tego odrzekają. Większa część z nich ma po temu ważne powody. U chciwca zupełnie inna rzecz. To jest rzeczywiście bohaterska rezygnacja. Mieć w szkatułce wszystkie rozkosze, każdy czar duszy i zmysłów pod zamknięciem, a przytem posiadać tę wielką odwagę odmówienia sobie tych przyjemności. Wierzaj mi, w tem leży siła, to jest triumf woli...
— Chciwość przydusza wszelkie namiętności, a rezygnacja łatwiej przychodzi skąpcowi, niż każdemu innemu śmiertelnikowi — przerwał Ludwik.
— Prawda! to potężna namiętność, która przywodzi do takiego wyrzeczenia się wszystkich uciech światowych. Ale to jeszcze nie wszystko. Dopiero dla swej bezinteresowności jest chciwość wzniosła!
— Chciwość bezinteresowna? Ależ, Florestanie!
— Jest wzniosła, powiadam ci, jako bezinteresowność. Skąpi nie łudzą się; przeklinają go; naśmiewają się z niego; wie on o tem bardzo dobrze, wie i to, że spadkobiercy, zaledwie umarł, na grobie jego wyprawiają bachanalje, cieszą się ze śmierci dusigrosza, skąpca, harpagona. O tem wszystkiem chciwiec wie, wymień jednego, tylko jednego, który z zemsty skarby swe zniszczył przed zgonem, a zemsta byłaby łatwą, dwa miljony w banknotach może spalić w pięć minut. Ale nie! łagodny skąpiec przebacza swym prześladowcom i zostawia swe skarby spadkobiercom. Powiedz mi Ludwiku, czy egzystuje coś, coby męczeństwu chciwca choć tylko w przybliżeniu podobnem było? Męczeństwo to nie trwa godziny, tylko całe życie; chciwiec zawsze sobie musi mówić: Skarb ten, który z takim trudem nazbierałem, nie dla mnie jest przeznaczony. Przyjdzie nieszczęsna godzina, kiedy to złoto, do którego przylgnąłem całem mojem jestestwem roztrwonią w orgjach z naśmiewaniem się z mego imienia i to... może mój własny syn uczyni. A jednak nie znikną te skarby wraz ze mną, aby ukarać taką bezczelność. Tak, chciwość jest potężną namiętnością. Wszechmocny wie, co czyni. Mnie wydaje się, że Pan Bóg w Swej niezgłębionej mądrości, w swej nieskończonej dobroci, nie stworzył żadnej namiętności bez wytknięcia celu, to znaczy, że żadna siła nie istnieje bez wyznaczonego jej przeznaczenia. Jeżeli Bóg obdarzył chciwych taką siłą woli, to to stąd przychodzi, że mają tajemniczą misję do wypełnienia. Tem gorzej dla tłumu, jeżeli nie jest dość oświecony, aby mógł wyciągnąć korzyść z tej namiętności. Doktór Gasterini, ów wielki uczony, ten apostoł wykwintnego jedzenia powiedziałby: tem gorzej dla ludzi, jeżeli chciwość pozostawią w dzikim stanie. Jeżeli się dziką gruszę zaszczepi, wydaje szlachetny owoc. Każda siła ma swoją ekspansywność, jak każda rozumnie prowadzona namiętność swój skutek. Chciwiec dokazałby cudów jako minister skarbu. Przeciwieństwem naczelnego intendenta Fouquet (mówi Saint-Simon) był Colbert, pomimo swych obszernych posiadłości, w życiu swojem prywatnem bardzo oszczędny. Fouquet zniszczył finanse Francji, a nigdy nie były w stanie tak kwitnącym, jak pod Colbertem, żeby nie on, nie mógłby Ludwik XIV być rozrzutnym, nie byłaby powstało tyle pomników sztuki i poezji. Każda przyczyna ma swój skutek. Rozrzutny Ludwik XIV jest skutkiem chciwego Colberta...
— Florestanie — przerwał Ludwik ponuro — kiedy ten wielki król, którego pamięć zawsze przeklinam, niszczył kraj rozrzutnością, naród obciążony daninami żył w sromotnej niewoli, aby tylko dogodzić bezczelnej rozrzutności Ludwika XIV, jego kochanek i bastardów. Ile nędzy mamy jeszcze po dziś dzień. Ach, gdybyś tak poznał naprzykład życie Mariety, tego biednego dziewczęcia, które męstwem na chleb pracuje! Widok takiego ubóstwa wzbudziłby w tobie także gorzkie uczucie.
— To prawda, ale co chcesz? Ja jestem filantropem i ekonomistą na mój sposób; żyję z czasem, a nie mając nic lepszego do czynienia, wydaję ostatni sous. Nikt mnie nie będzie posądzał, że nie popieram przemysłu luksusowego.
— Mój przyjacielu, ja nie posądzam twego szlachetnego serca, a w teraźniejszych czasach, daje ten, który bogactwo swe pełnemi garściami rozrzuca, ludziom pracę, a praca to chleb, pomimo tego chwalisz chciwość.
— Eh! przyjacielu, jeden powód więcej! — Jakto?
— Któż ma chwalić zdolności rusznikarza, jeżeli nie żołnierz? Dobrego konia, jak nie jeździec? Dobroć instrumentu, jeżeli nie muzyk? Gdyby Paganini był papieżem, przekanizowałby Stradiviariusza, którego instrument tak mistrzowsko grał. Ja, który sobie roszczę pretensję, iż gram dobrze na miljonach, jabym mego wuja w poczet świętych zaliczył, gdyby tylko sprawiedliwość pozwoliła, żeby cudowny instrument rozrzutności, który on fabrykuje, zbierając sous do sous, pewnego dnia dostał się w moje ręce.
— O, mój Boże!
— Co ci to, Ludwiku?
— Ty jeszcze nie wiesz?
— Cóż takiego?
— Ale tak, mój biedny ojciec pisał mi, że pan Ramon postanowił nagle przyjechać do Paryża.
— Mój wuj jest w Paryżu?
— Ach, Florestanie, zdarzają się dziwne przypadki.
— Jakim tonem ty to mówisz? Co to ma znaczyć?
— Opowiadam ci o planach mego ojca, że sobie życzył, abym ożenił się z panną Ramon.
— Cóż dalej?
— Twój wuj, który nie wiedział, że jestem przeciwny temu projektowi i chciał przyśpieszyć chwilę naszego połączenia, wyjechał wczoraj z córką swoją z Dreux i oboje przybyli...
— Do Paryża? dobrze. Ale dlaczego to zakłopotanie, to wahanie się twoje?
— Wuj twój i kuzynka nie pojechali wprost do Paryża, tylko zatrzymali się w Versailles, dokąd mój ojciec...
Na wspomnienie o ojcu wznowił się ból jego i nie mógł dalej mówić.
Saint-Herem, którego wzruszyła boleść przyjaciela, rzekł do niego:
— Odwagi, przyjacielu! Pojmuję twój ciężki smutek, a testament twego ojca musiał jeszcze twoją boleść podwoić.
— Florestanie — odezwał się Ludwik po długiem milczeniu, ocierając łzy — jeżeli się wahałem jaśniej się wyrazić, to tylko dlatego, że przy smutku, który mnie dotknął, obawiam się, że nieprzyjemnie mnie dotknie twoje zadowolenie, które wiadomość, którą się z tobą mam podzielić, w tobie wzbudzi.
— Dla Boga, mówże jaśniej, Ludwiku!
— Powiedziałem ci, że mój ojciec pojechał do Versailles,, aby spotkać się z twoim wujem i kuzynką.
— I potem?
— Prawdopodobnie pojechali, razem z moim ojcem w jednym wagonie i...
— I oni także! — zawołał Saint-Herem, kryjąc twarz w dłoniach. O nieszczęśni, ależ to okropne!
Okrzyk przestrachu i boleści był tak nagły, tak szczery, że Ludwika do głębi poruszył ten nowy dowód dobrego serca u przyjaciela, którego pierwsze uczucie poświęcone było szlachetnemu współczuciu, a nie chciwej radości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.