Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Lenistwo/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XV.

Wyszedłszy nareszcie ze swego zdumienia, Walentyna rzekła do pani de Luceval:
— Doprawdy, Florencjo, ja nie wiem, czy to we śnie czy na jawie! i powtarzam raz jeszcze, ty... tak gnuśna... tak przyzwyczajona do dobrego bytu... taką miałaś odwagę, taką wytrwałość w pracy?
— Słuchaj tedy, jeszcze większe muszę obudzić w tobie zdziwienie. Czy ty wiesz, Walentyno, jakie było moje życie przez cztery lata, a mianowicie, kiedy ty i mój mąż przychodziliście dowiadywać się o mnie i o Michała na ulicę Vaugirard?
— Powiedziano nam, że wychodziliście oboje z domu jeszcze przed świtem i wracaliście dopiero późno w nocy.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała Florencja śmięjąc się głośno i swawolnie — teraz kiedy mi te wspomnienia na myśl przychodzą, i kiedy to wszystko widzę zdaleka, jakże to jest zabawne! Posłuchaj, oto jest obraz jednego z ostatnich dni mojego czyśćca. On ci da wyobrażenie o tem całem życiu. Wstałam o godzinie trzeciej, skończyłam kopję jednej partycji i koloryzowanie ogromnej litografji. Nie zdziwisz się przynajmniej mojemi talentami, bo wiesz, że w klasztorze najlepiej mi się udawało kopjowanie muzyki i koloryzowanie rycin świętych.
— Prawda, i to stało się teraz tak pomocnem dla ciebie?
— Nie inaczej. Czasami te jedne tylko roboty przynosiły mi po 4 do 5 franków dziennie, albo raczej przez noc, nie rachując jeszcze innych moich rzemiosł.
— Innych rzemiosł... jakichże?
— Opowiadam dalej historję mego życia codziennego... O czwartej wyszłam z domu, udając się na targ...
— O! mój Boże! na targ, a to poco?
— Zostawałam tu w sklepie pewnej handlarki, która była zbyt wielką damą, ażeby tak rychło mogła wstać, gdzie utrzymywałam jej rachunki. Było to prawdziwie sielskie zatrudnienie: wystaw sobie skład śmietany, jajek i masła. W samym handlu należałam do pewnego procentu, i zły, czy dobry rok, przynosiło mi to około dwóch tysięcy kilkuset franków.
— Ty... Florencjo... ty... margrabina de Luceval, podobne rzemiosło?
— A Michał?
— Cóż Michał?
— Był nic więcej, tylko inspektorem dowozów na targu, kochana Walentyno, nic więcej! Tysiąc pięćset franków, wielkie poważanie ze strony panów ogrodników i panów przekupniów. A obok tego, wolny już od godziny dziewiątej zrana, w którym to czasie udawał się do swego biura, jak ja do mego magazynu.
— Jakto, do twego magazynu?
— Tak jest przy ulicy Suchy-las, pod Złotym koszykiem; byłam pierwszą panną w znakomitym składzie bielizny, w domu dawnej damy, a ponieważ, nie chwaląc się, umiem krajać z pewnym gustem, przeto nie miałam równej sobie pod względem kroju mantylek, płaszczyków, wizytek, kołnierzyków, i pod względem sztuki garnirowania; ale musiano mi bardzo drogo płacić, tysiąc pięćset franków; trzeba korzystać ze swej wziętości; tysiąc pięćset franków rocznie i życie, to nielada pensja! Lecz przy tem wyraźny położyłam warunek, że do sprzedaży nigdy pokazywać się nie będę: bałam się, aby mnie jaka dama nie poznała, co byłoby pomieszało wszystkie moje szyki, wychodząc z magazynu...
— Co, więc to jeszcze nie koniec twej pracy?
— O godzinie ósmej? a to skąd? gdyż i ten warunek sobie jeszcze zastrzegłam, że będę wolna o godzinie ósmej, ażeby korzystać z reszty czasu. Przez rok pracowałam w domu nad krzyżową robotą, przepisywałam nuty i robiłam moje akwarelle; lecz później żona jednego z przyjaciół Michała wynalazła dla mnie coś cudownego, jednę starą kobietę, ślepą, najlepszą w świecie, lecz mizantropkę; ta, nie mogąc wychodzić z domu, i nie lubiąc przyjmować u siebie, wolała spędzać wieczory na czytaniu jakiem; to też przez trzy lata byłam jej lektorką za 800 franków rocznie. Przybywałam do niej o dziewiątej; czytaliśmy lub rozmawialiśmy na przemiany, a potem podawano herbatę. Dama ta mieszkała przy ulicy Tournon, tak że Michał przychodził po mnie po północy wracając ze swego teatru.
— Ze swego teatru?
— Tak, z Odeonu.
— O! mój Boże! — zawołała Walentyna — więc on był aktorem?
— Bynajmniej, był kontrolerem w Odeonie. Powiadam ci, żeśmy prowadzili wszystkie rzemiosła. Michał pełnił te obowiązki w teatrze po wyjściu ze swego biura, gdzie pobierał dwa tysiące czterysta franków rocznie.
— Michał? tak gnuśny? dawniej niezdolny nawet zajmować się własnemi interesami?
— A pomyśl jeszcze, że, wróciwszy do domu, przepisywał na czysto książki handlowe, co także powiększało nasze dochody. Tym sposobem, kochana Walentyno, domyślasz się pewnie, że żyjąc z największą oszczędnością, obywając się zimą bez ognia, usługując sami sobie, i poświęcając nawet nasze niedziele pracy, w przeciągu czterech lat zebraliśmy potrzebną nam kwotę. I cóż! opowiadając ci o cudach, wywołanych przez lenistwo, czyliżem ci nie prawdę mówiła?
— Rzeczywiście, nie mogę przyjść do siebie, to prawie nie do uwierzenia.
— O! mój Boże! Posłuchajno, Walentyno, co Michał mówił: „W piersiach wielu istot bardzo pracowitych, mieści się żywe zamiłowanie lenistwa. Dlaczegóż to tylu ludzi ani dumnych, ani chciwych pracuje częstokroć z niezmordowanym zapałem? Dlatego, żeby mogli jak najprędzej wypoczywać. A czemże jest wypoczynek, jeśli nie lenistwem? To też — dodawał Michał z uśmiechem — trudno przypuścić, jakiej ogromnej pracy zdolny jest podjąć się człowiek leniwy, kiedy mu się uśmiecha myśl, że kiedyś wypocznie“.
— Masz słuszność. Pojmuję teraz, że zamiłowanie w lenistwie, może chwilowo natchnąć nadzwyczajnym zapałem do pracy, lecz powiedz mi teraz Florencjo, dla czego mieszkania wasze były tak blisko siebie a jednak rozłączone?
— O! co do tego, Walentyno, było to, z naszej strony wieńcem naszego rozumu, był to pomysł mądrości, wzniosłej, heroicznej — rzekła Florencja z wyrazem triumfu i wielkiej wesołości — powiedzieliśmy sobie bowiem: „Jaki jest nasz cel? Zebrać w czasie jak najkrótszym to, czego nam potrzeba; w takiem zaś rozumieniu, czas jest pieniądzem, im mniej zatem stracimy czasu, tem więcej zarobimy pieniędzy; dla nas zaś najlepszym środkiem stracenia wiele czasu byłoby częste przebywanie z sobą, a tem samem, oddawanie się przyjemnościom gawędzenia o naszych marzeniach, o naszych widokach, byłoby to dla nas tak słodkiem, wprowadziłoby nas to na taką drogę, że wtedy bywaj zdrowa praco i wszystkie środki, mające nam zapewnić późniejsze wypoczywanie; gdyż chcąc wypoczywać, czyli próżnować, trzeba mieć za co żyć wygodnie. To jeszcze nie wszystko, mówiliśmy sobie: wprawdzie czujemy jakiś świątobliwy wstręt do miłostek, które przynoszą tylko trudy i zmartwienia, jest to bardzo moralnie; lecz obecnie, kiedy jesteśmy wolni, kiedy miłość nasza mogłaby nie doznawać żadnych przeszkód, oj, oj, kto wie? szatan jest bardzo zręczny, w cóżby się obróciła nasza praca? He to czasu straconego, czyli właściwie mówiąc, ile straconych pieniędzy! bo gdzież znaleźć odwagę ażeby się oprzeć powabom lenistwa i miłości? Nie! nie! bądźmy nieubłaganymi dla siebie samych, nie narażajmy przyszłości i przysięgnijmy sobie, w imię naszego bóstwa, że nie wymówimy do siebie ni jednego słowa, dopóki nie zbierzemy sobie naszego majątku“.
— Jakto, przez te cztery lata?
— Dotrzymaliśmy święcie naszej przysięgi.
— I ani jednego słowa?
— Ani jednego słowa, poczynając od dnia w którym rozpoczęliśmy naszą pracę.
— Florencjo, ty przesadzasz. Taka wstrzemięźliwość jest niemożliwa.
Przyrzekłam wyznać ci całą prawdę i tę powtarzam!
— Lecz ani jednego słowa nie wymówić, to przesadzona ostrożność.
— Przesadzona! Mój Boże! Wszakże wszystko zależało od jednego słowa. A gdyby to jedno słowo było wyrzeczone, któżby mógł zaręczyć za resztę?
— Więc przez te cztery lata?...
— Nie wymówiliśmy do siebie ani jednego słowa, lecz co do rzeczy ważnych, pisywaliśmy do siebie, oto wszystko. Wyznać ci także muszę, żeśmy sobie wymyślili sposób porozumiewania się przez ścianę, oddzielającą nasze mieszkania, było to właśnie tyle, ile nam było potrzeba, ażeby powiedzieć sobie: dobranoc, Michale, dobranoc, Florencjo; zrana zaś; dzień dobry, Michale, dzień dobry, Florencjo; lub też: Już czas do pracy, a niekiedy: odwagi, Michale, odwagi, Florencjo, pamiętajmy o naszym raju, a wesoło znośmy dzisiejszy Czyściec. Widzisz więc jak byliśmy przezorni obierając taką metodę; czy uwierzysz przecież, że Michał i tak jeszcze miał czas do gawędki przez ścianę, za pomocą swego trzonka od noża, tak że nieraz byłam zmuszona nakazywać mu milczenie. Pomyślże teraz sama, czyśmy wiele czasu stracili na rozmowach?!
— I ten dziwny sposób porozumiewania się był dla was wystarczający?
— Aż nadto, nie prowadziliśmy wspólnego życia, pomimo tego muru, który nas rozdzielał? Nasze umysły, nasze najmniejsze myśli nie prowadziłyż do jednego celu? a goniąc za tym celem zawsze myśleliśmy o sobie. Zresztą rano i wieczór widzieliśmy się zawsze, nie byliśmy kochankami i to nam wystarczało... Nakoniec przed dwoma tygodniami cel nasz został dopięty; w przeciągu czterech lat zebraliśmy kwotę czterdziestu dwóch tysięcy dwustu franków. Spodziewam się, że to było pięknie! Jużeśmy mogli przed kilku miesiącami wypocząć, lecz powiedzieliśmy jeszcze sobie, albo raczej napisali: „Dobrze to jest pragnąć tylko rzeczy koniecznych; lecz trzeba przecież, żeby i ubogi przechodzień zapukawszy do drzwi naszych, znalazł gdy będzie głodnym to, co mu jest konieczne. Nic nie nadaje duszy i ciału tyle spokoju, jak wewnętrzne przekonanie, że się było dobrym i ludzkim“. To też, raz się już wdrożywszy, przedłużyliśmy jeszcze trochę nasz Czyściec. Jakże! przyznaj teraz Walentyno, że nie ma nic prócz lenistwa coby mogło dodać więcej odwagi, więcej chęci do pracy i... cnoty.
— Bądź zdrowa, Florencjo — rzekła pani d’Infreville, głosem stłumionym, zalewając się łzami, i rzucając się w objęcia swej przyjaciółki — żegnam cię... żegnam na zawsze...
— Walentyno!... co mówisz?
— Wątła i ostatnia nadzieja przywiodła mnie tutaj... nadzieja szalona, jak wszystkie nadzieje uporczywej i zawiedzionej miłości. Żegnam cię... ostatni raz żegnam! Bądź szczęśliwa z Michałem; Bóg stworzył was wzajemnie dla siebie... a na wasze szczęście zarobiliście... zasłużyliście waszem poświęceniem...
Wtem zadzwoniono u drzwiczek ogrodu.
— Pani, pani — zawołała stara mamka, przybiegając skwapliwie i trzymając w ręku list niezapieczętowany — ten pan, który został w pani powozie polecił mi oddać jej ten list natychmiast, wracał od strony tego płotu — dodała służąca, wskazując ręką na gęstwinę tworzącą w tem miejscu jakby żywopłot.
Florencja spojrzała z wielkiem zdziwieniem na Walentynę, która otworzyła list obejmujący w sobie drugi jeszcze bilet, i przeczytała w nim następujące słowa ołówkiem napisane:
„Racz pani, te kilka wyrazów doręczyć Florencji, i wracaj spiesznie... trzeba odjeżdżać... nie ma już nadziei“...
Pani d’Infreville podniosła się jak gdyby odejść chciała.
— Walentyno, dokąd idziesz? — zapytała skwapliwie Florencja, biorąc swą przyjaciółkę za rękę.
— Poczekaj na mnie chwilkę — odpowiedziała pani d’Infreville, ściskając prawie konwulsyjnie dłonie swej przyjaciółki — poczekaj na mnie... a tymczasem przeczytaj...
Następnie oddawszy Florencji, otrzymany bilet, oddaliła się szybko, gdy tymczasem młoda kobieta, coraz bardziej zdziwiona, czytała następujące wyrazy, również ołówkiem skreślane:
„W chwili, kiedy pani d’Infreville zbliżała się do pani... ja przez płot dostałem się do ogrodu... a stąd do gęstego klombu... wszystko słyszałem... Niepewna, ostatnia nadzieja sprowadziła mnie tutaj, i jeżeli wszystko mam wyznać... kiedy mnie ta nadzieja zawiodła... chciałem się pomścić... Teraz wyrzekam się nadziei równie jak zemsty... Bądź szczęśliwą... Florencjo... Odtąd tylko szacunek i uszanowanie czuć dla ciebie mogę.
„Tego jedynie żałuję, że nie mogę ci wrócić zupełnej wolności; prawo sprzeciwia się temu; musisz więc przystać na noszenie jeszcze mego nazwiska.
„Żegnam cię, Florencjo, żegnam na zawsze... nie ujrzysz mnie nigdy... nigdy o mnie słyszeć nie będziesz... ale od dnia dzisiejszego zachowaj dla mnie przychylne wspomnienie, jako dla twego najlepszego i najszczerszego przyjaciela. A. de Luceval“. Pani de Luceval rozrzewniła się tym listem, po którego przeczytaniu usłyszała turkot powozu, oddalającego się coraz bardziej od jej mieszkania.
Domyśliła się wtedy, że Walentyna już nie powróci wcale.
Gdy na schyłku dnia Michał przyszedł do pani de Luceval, ta oddała mu list swego męża.
Michał, również jak Florencja wzruszony tym listem, rzekł z uśmiechem:
— Szczęście, że Walentyna jest wdową!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dwa lata potem czytano w dziennikach ówczesnych następujące doniesienie:

Wiadomości zagraniczne.

„Piszą z Symarkellib: śród rzadkich podróżnych, którzy aż dotąd ośmielili się zwiedzać najwyższe szczyty Kaukazu, cytują nam dwoje nieustraszonych turystów, pana i panią*** którzy wykonali to w miesiącu maju roku bieżącego. Ostatnia z nich, brunetka, kibici kształtnej i znakomitej piękności, była przebrana po męsku, i podzielała wszystkie niebezpieczeństwa tej awanturniczej wyprawy: przewodnicy nie mogli się nachwalić jej odwagi, zimnej krwi, i wesołości. Utrzymują, że ci niezmordowani podróżni zwrócili się niespodzianie do Petersburga przez bezludne stepy, ażeby jeszcze przybyć na czas i połączyć się z wyprawą morską kapitana Maradoff, której poruczono zbadanie strefy podbiegunowej. Silne protekcje, jakie państwo*** znajdą u Dworu, czynią im nadzieję, że uzyskają żądaną łaskę, i że będą mogli mieć udział w tej niebezpiecznej wyprawie do okolic północnych.

Francja.

Piszą nam z Hyeres, pod dniem 29 grudnia.
„Nadzwyczajne zjawisko roślinne okazało się niedawno w naszej okolicy. Opowiadano nam o drzewie pomarańczowem, które w obecnej porze roku miało zakwitnąć. Jakoż udaliśmy się stąd o dwie mile, do małej posiadłości leżącej nad brzegiem morza; tu, śród klombu pomarańczowego widzieliśmy, własnemi oczyma widzieli, co się nazywa widzieli; jedno z tych wspaniałych drzew, okryte w całem znaczeniu tego wyrazu gęstemi pączkami i kwieciem i na sto kroków dookoła napełniające powietrze wdzięczną swoją wonią. Sowicie zostaliśmy wynagrodzeni za trudy naszej podróży widokiem tego pięknego zjawiska i uprzejmem przyjęciem państwa Michałostwa***.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.