Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Lenistwo/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


IX.

Nazajutrz po widzeniu się dwojga podróżnych, którzy się spotkali w Brazylji, następująca scena miała miejsce w domu pod Nr. 57, przy ulicy Vaugirard na czwartem piętrze.
W oddaleniu słychać było uderzenie trzech kwadransy na czwartą zrana.
Młody człowiek rzadkiej piękności pisał przy świetle małej lampki.
Nie potrzebujemy, zdaje się mówić, że tym młodym człowiekiem był pan Michał Renaud, ów poczciwy, lecz zawsze milczący lokator, który zawsze wychodził z domu przed czwartą zrana i nie wracał przed północą.
Michał Renaud pisał więc przy świetle małej lampki, szykując w ogromnym rejestrze handlowym mnóstwo cyfr różnorodnych w oznaczonym porządku i przenosząc potem na czysto inne rachunki z bruljonów; słowem, zajmował on się czynnością rachunków handlowych.
Już dwa czy trzy razy ta nudna praca skleiła oczy i znużyła ręce Michała, lecz mężnie odparł napadającą go senność, poprawił wełnianą kołdrę, którą obwinął sobie nogi, ażeby mu nie zziębły, chuchnął w palce, które mu tężały od zimna i zabrał się na nowo do roboty; ognia nie było wcale w jego małym pokoiku; zimno było przerażające i szyby iskrzyły się w rozmaitych wzorach, które mróz na nich wycisnął.
Pomimo całego ciężaru tej pracy, prowadzonej w ciągu przykrej nocy zimowej, twarz Michała wyrażała zadowolenie wewnętrzne i spokojne szczęście; wkrótce po trzech kwadransach na czwartą, młody człowiek wstał od stołu, z twarzą uprzejmą i uśmiechającą się, jak gdyby chciał komuś przyjaźnie powiedzieć dzień dobry, zbliżył się skwapliwie do kominka i swoim bukszpanowym nożem uderzył dwa razy w ścianę odgraniczającą dom, w którym mieszkał, od domu sąsiedniego.
Prawie natychmiast odebrał w odpowiedzi dwa inne uderzenia.
Michał uśmiechnął się na to z wyrazem takiego zadowolenia, jak gdyby usłyszał jakie najprzyjemniejsze słowa. Zapewne chciał znowu na to odpowiedzieć, ponieważ już podniósł w tym celu trzonek swego noża, gdy wtem lekkie, prawie tajemnicze uderzenie dało się słyszeć po dwóch nieco mocniejszych i pełniejszych.
Michał zarumienił się, oczy jego zaiskrzyły się; zdawałoby się że doznał jakiejś miłej i nadspodziewanej łaski i z wyrazem najtkliwszej wdzięczności odpowiedział na nie kilku przyśpieszonemu uderzeniami, równie prawie gwałtownemi, jak bicie jego serca.
Ta namiętna strategika byłaby się pewnie długo jeszcze odbywała i z coraz większym zapałem, gdyby nie została nagle wstrzymaną jednem krótkiem wdzięcznem uderzeniem, które się rozległo w przeciwnej stronie muru, jakby nakazujące jakie napomnienie.
Michał z uległością słuchał tego rozkazu i zawiesił na chwilę wybuchy radości.
Wkrótce atoli cztery wyraźne, powolne uderzenia, jakby uderzenia zegaru i wydane nakształt znaków sygnałowych z drugiej strony ściany, położyły koniec tej tajemniczej rozmowie, godnej czasów lóż masońskich.
— Bardzo słusznie — rzekł do siebie Michał — już czwarta godzina dochodzi.
I z pośpiechem zajął się ułożeniem swoich rejestrów, tudzież uporządkowaniem swego mieszkania, z którego wkrótce miał już się oddalić.
W ciągu tych przygotowań zaprowadzimy naszego czytelnika na czwarte piętro sąsiedniego domu, pod Nr. 59, do mieszkania pani de Luceval, oddzielonego od mieszkania Michała Renaud dość grubym murem.
Ta młoda kobieta, mająca wówczas lat dwadzieścia jeden skończonych, zawsze była bardzo piękna; lecz tusza jej zmniejszyła się nieco.
Florencja, równie jak jej sąsiad, zabierała się już do wyjścia z domu. Lampa z kapturem, bardzo niska i bardzo jasna, podobna do lamp, jakich używają malarze, nakładający farby na gotowe rysunki, oświecała duży stół, na którym leżały w nieładzie porozrzucane rozmaite piękne litografje na wpół kolorowane, farby wodne rozrobione na fajansowej palecie, dalej mnóstwo rozpoczętych robót krzyżowych i stosy zeszytów muzycznych, przeznaczonych do przepisania w nich rozmaitych nut, a z których wiele było już ukończonych.
Pokoik zastawiony ubogiemi sprzętami, był nadzwyczajnie czysty; na małem łóżeczku, już starannie przez Florencję posłanem, leżała jej salopa i kapelusz.
Układając wesoło w rozmaitych pudełkach swoje akwarelle, kajety muzyczne i roboty krzyżowe, młoda kobieta dmuchała żwawo w swoje piękne paluszki zarumienione od zimna, które równie mocno czuć się dawało w jej mieszkaniu, jak w mieszkaniu sąsiada, gdyż i u niej także ognia wcale nie było.
Musiała ona znajdować wielką różnicę pomiędzy przeszłem a teraźniejszem życiem swojem, jeśli sobie przypomniała wygody i zbytkowność pałacu Luceval, tak sprzyjające rozwinięciu się tej gnuśności, która niegdyś stanowiła jej rozkosz.
A jednak Florencja zdawała się być równie szczęśliwą jak wtedy, kiedy, pogrążywszy się w swoim miękkim fotelu, złożywszy swoje nóżki na aksamicie, używała swego drogiego far-niente, lub jak wtedy, kiedy, przespawszy cały długi poranek, przypatrywała się niedbale słońcu igrającemu śród liści jej powabnego ogródka, lub przysłuchiwała się szmerowi kaskady, wtórującemu wesołemu śpiewowi ptactwa.
Tak jest, ten leniuch, ten śpioch, co dawniej spędzał całe ranki na pieszczeniu się w swojem wygodnem łóżeczku, w błogiem cieple edredonów, lub na grzaniu się przy ogniu swego gustownego kominka, przysłuchując się przeraźliwemu skrzypieniu mrozu pod oknami, lub czytając w najcieplejszym kąciku swego wykwintnego salonu; tak jest, ta gnuśna kobieta, która uważała za wielkie utrudzenie, jeśli miała gdzie wyjechać miękkim i eleganckim powozem, słowem nasza próżniaczka, nie zdawała się bynajmniej żałować swoich straconych przepychów, owszem, wesoło nucąc, obejrzała sprężyny swoich drewnianych kaloszy, i wydobyła z pokrowca swój lekki parasol, zasłaniający ją od śniegu i deszczu.
Skończywszy te ostatnie przygotowania, Florencja, rzuciła okiem przelotnie w zwierciadełko, stojące na kominie, pociągnęła dłonią po swoich gęstych jasnych włosach, równie połyskujących, równie czystych, pomimo tak rannego wstania, jak gdyby je najzręczniejsza panna służąca uczesała, poczem, musimy zdradzić tę słabość, młoda kobieta przeciągnęła obie ręce, wyprężywszy nieco piersi i plecy ku tyłowi i przechyliwszy swą piękną głowę ku lewemu ramieniu jakby ostatnie pożegnanie dawnych swoich zwyczajów.
Nareszcie Florencja wydała lekkie westchnienie pełne słodyczy i przymilenia, jak gdyby przez nie chciała powiedzieć:
— Ah! jakby mi było przyjemnie pozostać w ciepłem łóżku, zamiast wychodzić o czwartej godzinie w porze tak szkaradnej.
Trudno byłoby opisać opieszały wdzięk tego poruszenia i powabnego grymasu, który tłumiąc nieznacznie poziewnie osiadł przez chwilę na różanych ustach tej pięknej istoty.
Wkrótce atoli, wyrzucając sobie zapewne te leniwe żale i to zbyt wielkie przywiązanie do swego mieszkania, Florencja włożyła śpiesznie kapelusz na głowę, okryła się salopką, przypięła swoje maleńkie kalosze, wzięła parasol w rękę, zapaliła małą latarkę, zgasiła lampę i lekko przebiegła na dół wszystkie cztery piętra.
W tej chwili czwarta godzina uderzyła na wieży Luxemburskiej.
— Mój Boże, już czwarta godzina — rzekła Florencja zszedłszy ze schodów, poczem swoim miłym i świeżym głosem zawołała — proszę mi otworzyć.
Wkrótce potem zamknęły się za nią drzwi domu.
Grudzień zbliżał się już ku końcowi.
Noc była bardzo ciemna, przeraźliwy i zimny wiatr huczał po pustych ulicach, oświeconych jeszcze gdzie niegdzie gazowemi latarniami.
Gdy pani de Luceval wyszła, kaszlnęła lekko jak gdyby dawała umówiony znak.
Odpowiedziano jej głośniejszem nieco i męskiem: hum... hum.
Ale noc była tak ciemna, że Florencja zaledwie mogła dojrzeć Michała, który, wyszedłszy z domu przed chwilą, i stojąc na drugiej stronie ulicy, odpowiadał w ten sposób swojej sąsiadce.
Wtedy dopiero oboje nie przemówiwszy do siebie ani jednego słowa, puścili się w dalszą drogę, on idąc chodnikiem lewym, ona — prawym.
Na pół godziny przed wyjściem Michała Renaud z mieszkania, zatrzymała się jakaś dorożka w niewielkiej odległości od domu, naznaczonego numerem 57.
W dorożce siedziała młoda kobieta, odziana w ciepłe futro, która powiedziała do stangreta:
— Gdy ujrzysz wychodzącego z tego domu jakiego mężczyznę, pojedziesz za nim zwolna, dopóki ci się nie każę zatrzymać.
Dorożkarz ujrzawszy wkrótce potem przy świetle swoich latarni Michała, wychodzącego z domu i wstępującego na trotuar, udał się za nim środkiem ulicy; kobieta siedząca w powozie, nie spuściła oka z Michała i mając uwagę ciągle zajętą tem, co się działo na lewym chodniku, nie dostrzegła jeszcze pani de Luceval, idącej po prawej stronie.
Tymczasem znowu, zaledwie ta ostatnia zamknęła za sobą drzwi, mężczyzna jakiś, okryty płaszczem, przyśpieszał za nią kroku, udając się ulicą Vaugirard jak gdyby się lękał opóźnić.
Mężczyzna ten nie mógł zatem ani dosłyszeć hasła danego przez Florencję Michałowi, ani też ujrzeć tego ostatniego, który zasłonięty był dorożką jadącą zwolna środkiem ulicy; mężczyzna ten postępował krok w krok za Florencją; dorożka postępowała krok w krok za Michałem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.