Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/Pycha/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XVIII.

— I cóż? — zawołał pan de Mormand, ujrzawszy przyjaciela wchodzącego do skromnego gabinetu, zapchanego aktami i rozmaitemi papierami urzędowemi, jakie można widzieć w pokoju każdego członka izby parów — cóż, widziałeś pana de La Rochaigue?
— Widziałem go, wszystko idzie podług życzenia.
— Słuchaj, de Ravil, nigdy nie zapomnę twego postępowania w obecnej okoliczności. Widzę ja wprawdzie, że dla ciebie jest to równie sprawą pieniężną, jak dobrą, szczerą, przyjacielską usługą, lecz tem wdzięczniejszy jestem ci za to, że u ciebie serce niewiele zajmuje miejsca.
— Miejsce to jest dosyć obszerne dla ciebie, więcej ci nie potrzeba; pod tym względem jestem bardzo oszczędny.
— Jakże, mówiłeś z guwernantką?
— Nie jeszcze.
— Czemu nie?
— Ponieważ musimy się pierwej porozumieć co do rozmaitych okoliczności, powiem ci zaraz, co do jakich; zresztą czas jeszcze nie jest stracony; pani Lainé, guwernantka, uczyni wszystko, co zechcę, i kiedy zechcę; jest ona zupełnie mi oddaną!
— Cóż ci powiedział de La Rochaigue? czy był zadowolony z wiadomości, jakich zasięgał? Czy moi koledzy i przyjaciele okazali się przychylnymi dla mnie? czy myślisz, że...
— Także, czy nie pozwolisz mi ani jednego słowa powiedzieć?
— Ah! widzisz, od czasu kiedy mi przyszła, do głowy pierwsza myśl o, tem małżeństwie, a mam ważne powody, ażeby daty tej’nigdy nie zapomnieć — dodał pan de Mormand z gorzkim uśmiechem — bowiem ów śmieszny pojedynek z tym przeklętym garbusem, ciągle mi ją przywodzi na pamięć, od tego dnia, mówię ci, małżeństwo to zamieniło się u mnie w myśl stałą. Ale bo też pomyśl tylko, w mojem położeniu, jakąby to był potężną dźwignią taki majątek!
— Czy już skończyłeś?
— Już, już słucham cię.
— No, to szczęście. Otóż, wszystkie wiadomości, jakie pan de La Rochaigue o tobie pozbierał, potwierdzają tylko to, com ci już dawno przepowiedział; ma on niezachwiane przekonanie, że prędzej lub później wstąpisz do ministerjum, albo też otrzymasz jakie ważne poselstwo, a chwila ta mogłaby być nadzwyczajnie przyspieszoną, gdybyś był w posiadaniu tak znakomitego majątku, jaki twój związek małżeński z panną de Beaumesnil może ci zapewnić. Zawsze chętniej wybierają na ministrów lub posłów ludzi bogatych, w przekonaniu, że majątek jest rękojmią przeciw rozmaitym nadużyciom i podłościom. Poczciwy de La Rochaigue jest zatem zupełnie przekonany, że, jeżeli doprowadzi do skutku twoje małżeństwo ze swoją wychowanką, ty, jak tylko pozyskasz odpowiednią władzę, wyjednasz mu nominację na para Francji; gdyby ludzie powieszeni lub gilotynowani mogli ożyć napowrót, szaleniec ten najchętniej poszedłby na śmierć, byle tylko mógł zająć krzesło parowskie w Luksemburgu; jest to jego manja, jego słabość, jego choroba, która go trawi, a domyślasz się pewnie, że nie szczędziłem mu pochlebstw.
— Jeżeli ożenek uda się, może być pewnym godności parowskiej; wszakże on już od wielu lat jest prezesem Rady Kolegjalnej. Nominację jego bezwzględnie muszę przeprowadzić.
— Nie wątpi też o tem bynajmniej, a ponieważ jest starodawnych obyczajów, przeto ufa twojemu przyrzeczeniu i obiecuje zająć się bezpośrednio twoim losem u swojej wychowanki.
— Wybornie, a panna de Beaumesnil, cóż on mówi o niej? musi przecież mieć jakąś nadzieję? Dziewczyna tak młoda; tak odosobniona, nie może jeszcze mieć własnej woli, sądzę, że z nią wszystko będzie można zrobić?
— Zna on ją dopiero od wczoraj, lecz z kilku zręcznie wydobytych słówek zdawało mu się, że panienka ma wielką skłonność do dumy, do nadzwyczajnej próżności, a myśl zaślubienia przyszłego ministra lub posła, przywiodłaby ją niewątpliwie do niesłychanej radości, gdyż wtedy miałaby u dworu pierwszeństwo przed wielu innemi kobietami.
— Rzeczywiście, widzę w tem rękę Opatrzności — zawołał de Mormand, nie posiadając się z radości — więc kiedyż ją zobaczę?
— Co do tego przedmiotu, mam doskonałą myśl; lecz nie oznajmiłem jej jeszcze baronowi, chcąc się pierwej z tobą porozumieć.
— Dobrze, słucham — rzekł pan de Mormand, zacierając ręce z zadowoleniem.
— Przedewszystkiem jest bezwzględną prawdą, że nie jesteś piękny, przeciwnie, jesteś gruby, otyły, i masz powierzchowność nadzwyczajnie pospolitą, wierząj mojej szczerości, mówię do ciebie jako przyjaciel.
— Być może! — odpowiedział de Mormand, ukrywając niechęć, jaką obudziła w nim przyjacielska otwartość pana de Ravil; przyjaciele mogą sobie wszystko powiedzieć i wszystkiego też powinni wysłuchać.
— Zasada ta jest bardzo słuszna, dodaję zatem, że nie jesteś ani zachwycający, ani dowcipny, ani nawet nader miły; ale na szczęście posiadasz coś, co jest warte więcej, jak się zdaje, to jest wielki takt polityczny; masz wszelkie środki zwalczania sumienia ludzkiego, urodziłeś się takim pogromcą, jak inny rodzi się śpiewakiem, a obok tego posiadasz wymowę, której się nic oprzeć nie zdoła, która może przytłumić, zalać ogień najzapaleńszych mówców opozycji; powołany więc jesteś na obrońcę gabinetu, który cię przyjmie do swego łona; tak dalece, że jeżeli w salonie jesteś niezręczny, nudny i ciężki, jak wszyscy ludzie otyli, za to narobisz hałasu, obudzisz szacunek i zwyciężysz wszystkich, skoro tylko staniesz na mównicy; poręcz jej zasłania twój brzuch, pod haftowanym mundurem twoje popiersie ma coś majestatycznego, a nawet możesz rościć pretensje do pięknej głowy.
— Do czegóż to wszystko zmierza? — odpowiedział de Mormand niecierpliwie — wiesz o tem dobrze, że my, mężowie stanu, my, ludzie poważni, nie myślimy wcale, ażeby być wietrznikami, albo udawać gładkich modnisiów.
— To coś powiedział jest tak głupie, jak wszystko i nie potrzebujesz mi wcale przerywać. Mówię tedy dalej: Wszystko zależy od pierwszego wrażenia; musisz więc zaraz za pierwszym razem przedstawić się oczom panny de Beaumesnil w najpiękniejszem świetle, ażeby ją ująć, przyciągnąć do siebie jak magnes. Rozumiesz teraz?
— Bardzo dobrze, ale jakimże sposobem?
— Za trzy dni masz podobno mówić w Izbach?
— Tak, w sprawie połowu sztokfiszu; przygotowałem już doskonałą mowę.
— Otóż, powinieneś być wzniosłym, poetycznym, rozczulającym, sielankowym w tej mowie o sztokfiszu, a to jest rzeczą łatwą, jeżeli się tylko będziesz trzymał tematu. Będziesz bowiem mógł mówić o rybakach, o ich drobnej rodzinie, o burzach na brzegu morskim, o świetle księżyca na piaszczystych wzgórzach, o marynarce i tysiącznych innych głupstwach.
— Ale ja tę kwestję rozbieram tylko pod względem ekonomicznym.
— O ekonomji niema tu mowy — zawołał de Ravil, przerywając swemu przyjacielowi — przeciwnie, musisz rozwinąć wszystkie skarby twojej wymowy, ażeby małą de Beaumesnil olśnić, oczarować mową o sztokfiszu.
— Ej! tyś oszalał!
— Ale posłuchajże mnie, niewinny tłuściochu. Nasz poczciwy La Rochaigue, zaczyna już mówić, guwernantka również, tak dalece, że mała jutro i pojutrze będzie słyszała te tylko słowa powtarzane na wszystkie tony: We czwartek będzie miał mowę w izbie parów sławny, wymowny pan de Mormand, przyszły minister; cały Paryż znajdować się tam będzie; już od kilku dni każdy biega i stara się o uzyskanie biletu, bo to jest nader ważny wypadek, kiedy pan de Mormand ma stanąć na mównicy.
— Pojmuję teraz, ah! Ravil‘u, mój ty genjalny przyjacielu — zawołał pan de Mormand.
— Ma się rozumieć, że La Rochaigue znajdzie sposobność obudzenia w pannie de Beaumesnil chęci znajdowania się na tem ważnem i ciekawem posiedzeniu; otóż wszystko już jest przygotowane; umówiliśmy się, że La Rochaigue zabawi panienkę zewnątrz sali, aż do chwili, w której ty wstąpisz na mównicę i rozpuścisz potok twojej wymowy: wtedy wyjdę z sali i spiesznie zawiadomię opiekuna, który przybędzie ze swoją wychowanką w najpiękniejszej chwili twojego triumfu.
— Wybornie.
— A jeżeli jeszcze możesz sobie zjednać pomiędzy twoimi kolegami, za zapewnieniem odpłacenia im się podobną przysługą, kilka głośnych i przychylnych wykrzykników: Ah! bardzo dobrze... to oczywiste!... brawo!... wybornie!... Wtedy zwyciężysz zupełnie.
— Powtarzam ci, że plan jest wyborny; tylko jedna rzecz stoi mi na zawadzie — rzekł Mormand.
— Co takiego?
— Skoro tylko przestanę mówić, wtedy ten przeklęty Montididier zacznie mnie, jak zwykłe, zbijać. Nie jest on ani mężem stanu, ani też człowiekiem praktycznym, ale on zawsze taki złośliwy, taki dogryzający; a potem, on nie lęka się bynajmniej powtarzać najgłośniej tego wszystkiego co inni tylko pocichu myślą; jeżeliby więc w obecności panny de Beaumesnil...
— Niedołężny człowiecze, uspokój że się; jak tylko zamkniesz potok twojej wymowy, i w chwili, kiedy będziesz odbierał liczne powinszowania twoich kolegów, krzykniemy: to rzecz zadziwiająca, odurzająca, niepojęta! zupełnie jak Mirabeau, jak Fox, jak Szerydan, jak Canning. Na tem się skończy; potem nie słuchając co się dalej dziać będzie, oddalimy się spiesznie z infantką; niech sobie wtedy ów szatan Montididier wejdzie na mównicę, niech cię szarpie, wyśmiewa, ile mu się spodoba. Zresztą, obiecuję ci jeszcze jedną rzecz, którą zachowałem na sam koniec. Przypuśćmy, że porzucisz zawód polityczny, że powiesz baronowi stanowczo, iż mu nie możesz dopomóc w uzyskaniu godności para, to i w takim jeszcze razie, nietylko że baron będzie wszystkiemi siłami dopomagał twojemu ożenieniu (dzięki wybornej myśli, jaka mi przyszła), ale nadto, pozyskasz panią de La Rochaigue i jej bratową na twą stronę, kiedy tymczasem teraz, to jest w obecnem położeniu ich neutralność jest dla ciebie najkorzystniejszą.
— Ale czemuż tych wszystkich środków nie użyjesz od razu?
— Jużem ja zdaleka napomknął o tem, lecz nie wytłumaczyłem się jeszcze zupełnie.
— Dlaczego?
— Ej do licha! bo nie wiem jeszcze czyby ci to było przyjemnie; możebyś się wahał, a jednak, widziano już najuczciwszych, najznakomitszych ludzi, a nawet i królów...
— Królów? niech mnie djabli wezmą, jeżeli cię rozumiem, wytłumacz się jasno!
— Nie śmiem, miłość własna objawia się rozmaitemi sposobami!
— Miłość własna?
— Wprawdzie, człowiek nie jest temu winien, bo cóż można począć przeciw naturze?
— Przeciw naturze, ależ doprawdy, Ravil‘u, tyś oszalał! Co to wszystko ma znaczyć?
— A ty jesteś tak szczęśliwy, że masz pozory za sobą. Jesteś tłusty, głos masz cienki i prawie żadnego zarostu.
— Więc cóż stąd?
— Ty mnie nie rozumiesz?
— Nie.
— I on chce być politykiem!
— Co ty tam u djabła pleciesz o moim cienkim głosie, o moim zaroście i o polityce; nic z tego wszystkiego nie pojmuję.
— Wiesz, Mormandzie, ja chyba zacznę powątpiewać o twoim rozumie, powtórzono, coś mi onegdaj opowiadał z twojego projektu małżeństwa królowej hiszpańskiej.
— Onegdaj?
— Tak, kiedyś mi powierzył ową tajemnicę, gdzieś wyżej podchwyconą.
— Milcz.
— Nie lękajże się, ja potrafię milczeć jak kamień; no, przypomnijże sobie, coś mi wtedy powiedział?
— Powiedziałem ci, że gdyby można z czasem jednego z książąt francuskich ożenić z siostrą królowej hiszpańskiej, byłoby triumfem naszej dyplomacji, dać młodej infantce za męża takiego księcia, któryby swojem poprzedniem życiem dostateczną dawał rękojmię.
— Zdaje się, że to w dyplomacji familijnej nazywają rękojmią i... Ale, mów dalej.
— Powtarzam, takiego księcia, któryby dawał rękojmię, że ponieważ królowa nie może mieć dzieci, przeto tron dostanie się później dzieciom jej siostry, to jest dzieciom owego księcia francuskiego. Wyborny plan — mówił dalej przyszły minister z uwielbieniem. — Byłoby to dalszym ciągiem monarchicznej polityki wielkiego króla: to kwestja europejska, kwestja dynastyjna.
— Ja wierzę! ty w kwestji tej nie domyślasz się niczego innego — zawołał de Ravil, wzruszając ramionami. — Mniejsza o to, kiedy ci nie można udzielić żadnej nauki!
— Jakiej nauki?
— Odpowiadaj. Jacyż są najbliżsi krewni panny de Beaumesnil?
— Pan de La Rochaigue, jego siostra, a po nich córka pana de La Rochaigue, która jest zamężną na prowincji.
— Bardzo dobrze. Więc jeżeliby panna de Beaumesnil umarła bezdzietnie?
— Cóż u licha! to familja La Rochaigue odziedziczyłaby jej spadek, to rzecz jasna jak słońce. Lecz powiedz mi, do czegóż to wszystko zmierza.
— Poczekaj. Przypuść teraz, że familja La Rochaigue mogłaby pannie de Beaumesnil nasunąć męża, któryby... tę... tę... rękojmię przedstawiał. Jakże, czy nadzieja, o której mi dopiero z powodu królowej hiszpańskiej mówiłeś, nie wiąże się ściśle ze skrytem życzeniem familji La Rochaigue, ażeby został zawarty podobny związek, i ażeby następnie cały majątek przeszedł na jej własność?
— Ravil‘u, pojmuję teraz — rzekł pan de Mormand z namysłem i zdziwiony wielkością tej myśli.
— Powiedz teraz, czy chcesz, ażebym cię w oczach familji La Rochaigue, wystawił jako człowieka, będącego (prócz krwi królewskiej) zupełnie godnym zostać małżonkiem królowej hiszpańskiej, której szwagrem byłby jaki książę francuski? Pomyśl nad tem, tym bowiem sposobem zyskasz dla siebie siostrę i żonę barona.
Po długiem milczeniu, hrabia de Mormand rzekł do swego przyjaciela uroczystym tonem:
— De Ravil, udzielam ci nieograniczonych pełnomocnictw, rób co ci się podoba.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.