Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/Pycha/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XII.

W kilka dni po pogrzebie pani de Beaumesnil, margrabia otrząsnął się nareszcie z tego bolesnego odurzenia, w jakiem go śmierć hrabiny pogrążyła, i zaczął myśleć o spełnieniu ostatniej woli tej nieszczęśliwej kobiety co do zaleconej mu sieroty; ale pojął natychmiast całą trudność zlecenia, którego się podjął.
Rzeczywiście, jakimże sposobem mógł wynaleźć panienkę, którą pani de Beaumesnil tak usilnie mu poleciła? Do kogo miał się udać, ażeby zasięgnąć potrzebnych wiadomości, ażeby się dowiedzieć choć czegokolwiek, coby go mogło wprowadzić na jaki ślad? A zresztą jakim sposobem zbierać wiadomości, dotyczące przedmiotu tak delikatnego bez ubliżenia pamięci pani de Beaumesnil, i bez zdradzenia tajemnicy jaką wykonanie ostatniej woli pod względem tej światu nieznanej sieroty, a swej naturalnej córki, chciała otoczyć?
Garbaty przypomniał sobie nareszcie, że hrabina w dzień śmierci przysłała do niego swą zaufaną służącą z biletem wzywającym go o jak najrychlejsze przybycie do niej.
— Ta kobieta zostaje już bardzo dawno w usługach pani Beaumesnil — pomyślał margrabia — może od niej dowiem się czego.
Jakoż polecił swojemu zaufanemu i wiernemu kamerdynerowi wyszukać panią Dupont i przyprowadzić ją do siebie.
— Wiem, kochana pani Dupont — rzekł do niej — jak przywiązaną byłaś do swej pani.
— Ah! panie margrabio, pani hrabina była tak dobra — odpowiedziała pani Dupont zalewając się łzami, — jakżeby można było nie być dla niej przywiązaną!
— Ponieważ znam przywiązanie i szacunek, jaki zachowałaś dla pamięci swojej niezrównanej pani; dlatego prosiłem panią, ażebyś była łaskawą przybyć do mnie, kochana pani Dupont; idzie tu o rzecz bardzo delikatnej natury.
— Słucham pana margrabiego.
— Dowód zaufania, jaki mi dała pani de Beaumesnil, wzywając mnie w godzinę śmierci do siebie, powinien panią najprzód przekonać, że pytania, które ci uczynię, niemal ze świętym dla nas łączą się interesem; dlatego też liczę na pani szczerość, a potem milczenie.
— O! może pan liczyć na nie, panie margrabio.
— Wiem o tem. Teraz posłuchaj pani o co idzie. Pani de Beaumesnil, miała od dawna zleconem od jednej ze swoich przyjaciółek zajmowanie się losem pewnej młodej sieroty, która teraz przez śmierć swej opiekunki, może znajdzie się bez żadnej pomocy. Nie wiem ani nazwiska, ani mieszkania tej panienki, a zachodzi potrzeba, ażebym się o tem dowiedział. Czy nie mogłabyś mnie w tej mierze objaśnić?
— Młoda sierota? — odpowiedziała pani Dupont z namysłem.
— Tak.
— W ciągu tych dziesięciu lat, które spędziłam w służbie pani hrabiny, — dodała pani Dupont po chwili milczenia, nie widziałam nigdy żadnej panienki do niej przychodzącej, którąby obdarzała swoją opieką.
— Jesteś pani tego pewną?
— O! najpewniejszą, panie margrabio.
— I pani de Beaumesnil nie dała pani nigdy żadnego zlecenia, któreby się mogło tyczyć takiej panienki, o jakiej pani mówię?
— Nigdy, panie margrabio; często udawano się do pani hrabiny w celu uzyskania od niej wsparcia, gdyż bardzo wiele świadczyła dla ubogich, ale nie zauważyłam wcale, ażeby dla której bądź z takich osób była względniejszą, lub żeby się nią więcej zajmowała od innych; zdaje mi się nawet, że gdyby pani hrabina chciała była dawać komu jakie zaufańsze zlecenia w podobnym rodzaju, to byłaby się tylko do mnie udała.
— Właśnie i ja to myślałem, dlatego też spodziewałem się, że się od pani czegoś bliższego dowiem; ale zastanów się pani, czy pani sobie nic nie przypominasz, coby mogło mieć styczność jaką z młodą panienką, którą pani Beaumesnil opiekowała się wyłącznie, i to od dawnego już czasu?
— Nic sobie nie przypominam — odpowiedziała pani Dupont po powtórnem namyśleniu się — nie, nic nie pamiętam — dodała.
Wprawdzie, na chwilkę przypomniała się jej Herminja, ale nie zatrzymała się nad nią dłużej jak nad innemi osobami.
Rzeczywiście, w postępowaniu hrabiny względem Herminji, którą na kilka dni przed śmiercią po raz pierwszy przyjęła u siebie, pani Dupont nie mogła dostrzec nic takiego, coby ją naprowadziło na domysł, że to była taż sama panienka, która już oddawna miała doznawać tej szczególnej opieki, o której wspominał margrabia.
— A więc — rzekł tenże, wzdychając — będę musiał gdzieindziej szukać potrzebnych mi wiadomości.
— Ale, pozwól pan, panie margrabio odpowiedziała pani Dupont — nie zdaje się to wprawdzie mieć żadnego związku z osobą, o której pan mówisz, lecz wszakże to nie zawadzi, opowiem panu co wiem.
— Cóż takiego?
— Na dzień przed śmiercią, pani hrabina kazała mi przyjść do siebie i powiedziała: Weź pani dorożkę, i zawieź ten list kobiecie, mieszkającej w Batignolles, nie powiadając jej wcale od kogo przychodzisz; przywieziesz ją pani z sobą i natychmiast do mnie wprowadzisz.
— Jakże się nazywa ta kobieta?
— O! szczególne to jest nazwisko, panie margrabio, nie zapomniałam go wcale, nazywa się ona pani Barbancon.
— A czy ją pani często widywała u pani de Beaumesnil?
— Tylko ten jeden raz, panie margrabio.
— I pani ją przywiozła do pani de Beaumesnil?
— Nie ja, panie margrabio.
— Jakto?
— Po daniu mi pierwszego rozkazu, o którym panu margrabiemu wspomniałam, moja pani namyśliła się inaczej i powiedziała (przypominam to sobie bardzo dobrze): Zastanowiwszy się dobrze, moja pani Dupont, lepiej będzie, że nie przywieziesz tej kobiety w dorożce, zakrawałoby to na jakąś tajemnicę, każ pani zaprząc do mego powozu, oddaj list jednemu z lokajów, niechaj on odda go osobie do której adresowany, i niech jej oznajmi, że przybył z polecenia pani de Beaumesnil.
— I takim sposobem przywieziono tę kobietę?
— Tak, panie margrabio.
— A pani de Beaumesnil rozmawiała z nią?
— Rozmawiała ze dwie godziny.
— W jakimże wieku mogła być ta kobieta?
— Najmniej lat pięćdziesiąt, panie margrabio, i zdawała się należeć do pospólstwa.
— Następnie zaś po rozmowie z hrabiną?
— Pani kazała ją we własnej karecie odwieść napowrót do Batignolles.
— Od tego zaś czasu, jużeś jej pani wcale nie widziała w pałacu?
— Nie, panie margrabio.
Garbaty, namyśliwszy się czas jakiś, zwrócił się jeszcze do pani Dupont:
— Jak się nazywa kobieta, o której mi pani mówiłaś?
— Pani Barbancon.
Margrabia zapisał sobie to nazwisko w pugilaresie, poczem zapytał znowu:
— Gdzie mieszka?
— W Batignolles.
— Na jakiej ulicy? pod którym numerem?
— Nie wiem tego, panie margrabio. Przypominam sobie tylko, iż lokaj mówił, że dom, w którym ona mieszka, znajduje się w ulicy samotnej, że przy nim znajduje się ogród, z którego przez małą drewnianą kratę, jest widok na ulicę.
Zanotowawszy to wszystko w pugilaresie, garbaty rzekł do pani Dupont:
— Dziękuję pani za wiadomości, jakich mi byłaś w stanie udzielić. Na nieszczęście wiadomości te będą mi może zupełnie bezużyteczne przy poszukiwaniach, jakie odbywam. Lecz, jeżelibyś sobie pani później mogła cośkolwiek przypomnieć, coby ci się zdawało stosownem do potrzebnych mi objaśnień, to proszę panią uwiadomić mnie o tem natychmiast.
— Nie zaniedbam, panie margrabio.
Hojnie obdarowawszy dawną służącą, pan de Maillefort wsiadł ido dorożki, i kazał się zawieść do Batignolles.
Po dwugodzinnem szukaniu, margrabia wynalazł nareszcie dom komendanta Bernarda, w którym zastał samą tylko panią Barbancon, ponieważ Oliwier od kilku dni wyjechał ze swoim mularzem, a weteran niedawno wyszedł dla odbycia swojej zwykłej przechadzki na równinach pod Monceau.
Gospodyni, otworzywszy drzwi garbatemu, nieprzyjemnie zdziwiła się brzydotą i ułomnością margrabiego, dlatego też daleką była od chęci wprowadzenia go do mieszkania, gdyż zatrzymała się tylko na progu, jakgdyby mu chciała zagrodzić drogę.
Pan de Maillefort dostrzegł nieprzyjemne wrażenie, jakie uczynił na gospodyni domu; lecz powitał ją uprzejmie i powiedział:
— Czy mam honor mówić z panią Barbancon?
— Tak, mój panie. Czego pan chce?
— Pragnąłbym — odpowiedział garbaty — ażeby mi pani mogła poświęcić chwilkę czasu.
— A to poco, mój panie? — zapytała gospodyni, przypatrując mu się nieufnie od stóp do głowy.
— Mam rozmówić się z panią w bardzo ważnej sprawie.
— Ja... ja pana nie znam.
— Ja zaś, jestem na tyle szczęśliwy, że znam panią, wprawdzie tylko z nazwiska!
— Wielka historja! To i ja też znam sułtana tureckiego, ale tylko z nazwiska.
— Pozwól mi, kochana pani Barbancon, uczynić sobie uwagę, że w pokoju daleko wygodniej moglibyśmy rozmawiać, aniżeli na tych schodach.
— Mój panie! — odpowiedziała gospodyni niechętnie, — ja z takiemi tylko osobami lubię szukać wygody, z któremi mi się podoba.
— Pojmuję zupełnie pani nieufność — rzekł margrabia, ukrywając swoją niecierpliwość — dlatego też polecę się pani nazwiskiem, które nie jest dla pani obcem.
— Jakiem nazwiskiem?
— Nazwiskiem pani hrabiny de Beaumesnil.
— Czy pan od miej przybywasz? — zapytała gospodyni z pośpiechem.
— Od niej? nie, pani — odpowiedział garbaty smutno i potrząsając głową — pani de Beaumesnil umarła.
— Ah! mój Boże! umarła... kiedyż umarła? ta biedna, kochana pani.
— Proszę pani, wejdźmy do pokoju, a odpowiem pani na wszystko — rzekł margrabia głosem prawie nakazującym, który obudził pewne poszanowanie w pani Barbancon; zresztą była ona już nadzwyczajnie ciekawą, skoro tylko usłyszała nazwisko pani de Beaumesnil.
Nareszcie gospodyni wprowadziła garbatego do skromnego mieszkania komendanta Bernarda.
— Mój panie — rzekła gospodyni — więc pan mówił, że pani hrabina de Beaumesnil umarła?
— Już od kilku dni, moja pani, i to właśnie nazajutrz po rozmowie z panią.
— Jakto! panie, wiesz pan o tem?
— Wiem, że pani de Beaumesnil długo z panią rozmawiała, a przychodzę tu dla spełnienia jednego z jej ostatnich życzeń, przynosząc pani w jej imieniu te dwadzieścia pięć napoleonów. I garbaty podał pani Barbancon małą sakiewkę z zielonego jedwabiu, przez której oczka błyszczało złoto.
Te słowa: dwadzieścia pięć napoleonów zabrzmiały bardzo niemile w uszach gospodyni; gdyby margrabia był powiedział: dwadzieścia pięć luidorów, byłoby to uczyniło zupełnie inne wrażenie na zawziętym wrogu wilka korsykańskiego.
Zamiast przyjęcia złota, które jej garbaty ofiarował, celem zyskania sobie jej ufności, pani Barbancon, w której dawne przesądy na nowo się ocknęły, odpychając z pewną pogardą podaną sobie sakiewkę, odpowiedziała:
— Ja tak nie przyjmuję napoleonów (i z goryczą wymówiła ów nienawistny wyraz). Nie, ja nie przyjmuję żadnych napoleonów, tak od pierwszego lepszego... nie wiedząc... Czy pan to rozumie, mój panie?
— Nie wiedząc... czego nie wiedząc, kochana pani?
— Nie wiedząc, kto są ci ludzie, co mówią: napoleony, jakgdyby lękali się skaleczyć sobie usta wymówieniem wyrazu: luidory. Ale przysłowie mówi — dodała głosem szyderczym: — Powiedz mi z kim przystajesz, a ja i powiem, kto jesteś. Dosyć na tem, jużem pana osądziła.
— Jużeś mnie pani osądziła?
— Osądziła i zmierzyła... Teraz powiedz mi pan, czego chcesz ode mnie, bo mi się śpieszy do kuchni.
— Powiedziałem już pani, że przyszedłem złożyć jej dowód wdzięczności pani de Beaumesnil, za tę przezorność i milczenie jakieś pani zachowała od czasu owego pamiętnego wypadku...
— Jakiego wypadku?
— Pani wiesz dobrze.
— Przeciwnie, nic nie wiem.
— O! kochana pani Barbancon, miejże pani do mnie zaufanie, byłem jednym z najlepszych przyjaciół pani de Beaumesnil, i wiem dobrze, że ta sierota, wiesz pani... ta sierota...
— Sierota?
— Tak, młoda dziewczyna, przecież nie potrzebuję więcej pani mówić. Widzisz więc pani, że jestem o wszystkiem uwiadomiony.
— A więc, czegóż pan chcesz ode mnie, kiedy już wiesz o wszystkiem?
— Przychodzę w interesie tej młodej panienki, którą pani znasz, i z prośbą, ażebyś mi pani jej adres wskazała, mam bowiem dla niej bardzo ważne wiadomości...
— Doprawdy!
— Bez wątpienia.
— Patrzaj pan — rzekła gospodyni głosem szyderczym i złośliwym.
— Ale, kochana pani Barbancon, cóż jest nadzwyczajnego w tem wszystikiem, co pani mówię?
— Nic... prócz, że pan jesteś starym niegodziwcem! — zawołała gospodyni z gniewem.
— Ja?
— Złoczyńca, który mnie złotem chciał przekupić, ażebym się przed nim wygadała.
— Moja pani kochana, zapewniam panią...
— Chociażby garb pana był napełniony napoleonami, chociażby brzęczał złotem, i chociażbyś mi pan dał pozwolenie kopania w nim złota, tobym panu nie powiedziała ani słowa z tego, czego powiedzieć nie chcę. O, tak! widzisz mój panie! ja tak jestem strwożoną, a to jest trochę prostsze jak pan. Co?... to pana gniewa pewnie...
— Ale proszę bardzo, posłuchajże mnie pani Barbancon; jesteś pani zacną i poczciwą kobietą.
— I chlubię się tem.
— Bardzo słusznie. I dlatego też jako rozsądna i godna kobieta, wysłuchasz mnie pani i opowiesz mi, gdyż...
— Ani jedno ani drugie. Ah! waćpan sobie myślałeś, stary garbusie, że to, ze mną taka łatwa sprawa, że to tak łatwo wyprowadzić w pole i wybadać panią Barbancon. O zaczekaj, jegomość, wykryło się całe szelmostwo, teraz, proszę mi dać pokój.
— Tylko słówko, proszę pani, jedno słówko, kochana przyjaciółko — rzekł margrabia ujmującym głosem, chcąc wziąść za rękę gospodynię.
Lecz ta odskoczyła nagle i zawołała ze zgrozą i głosem rozgniewanym:
— Pan mnie dotykasz! Wielki Boże! Teraz rozumiem wszystko, pojmuję ofiarę tych pieniędzy! Nie zbliżaj się do mnie, bezczelny rozpustniku. Otóż to! do czego on zmierzał. Ha! wężu kusicielu! Z początku, mówiłeś mi pani, potem moja kochana pani, teraz moja kochana przyjaciółko, a skończysz pewnie wyrazem moje serce, nieprawdaż?
— Pani Barbancon, przysięgam pani, że...
— Nieraz mi mówiono: garbaci gorsi są od szatanów! — mówiła gospodyni cofając się coraz dalej. — Mój panie, jeżeli sobie nie odejdziesz., zawołam o pomoc... i...
— Cóż u licha! chybaś pani oszalała! — zawołał margrabia zniechęcony wszystkiemi swojemi zabiegami około pani Barbancon, która według jego zdania, przynajmniej w części musiała znać tajemnicę pani de Beaumesnil. — Co u djabła mogło w pani obudzić podobną trwogę? Jesteś równie brzydka jak ja, i oboje nie jesteśmy wcale stworzeni, ażeby się kusić o sobie. Powtarzam pani po raz ostatni, i zastanów się nad memi słowy, że przyszedłem tu w zamiarze przyniesienia pomocy pewnej biednej i zajmującej panience, którą pani musi znać... a jeżeli ona pani rzeczywiście jest znaną, to jej czynisz wielką krzywdę, rozumiesz mnie pani, jeżeli ukrywasz przede mną gdzie ona jest, lub jeżeli mi nie dopomożesz w jej wynalezieniu. Zastanów się pani zatem. Los, przyszłość tej sieroty są w pani ręku, a jestem przekonany, że zbyt dobre masz serce, ażebyś mogła chcieć szkodzić zacnej panience, która pani nigdy żadnej nie wyrządziła krzywdy.
Pan de Maillefort mówił z tak wielkiem wzruszeniem, głos jego był tak pewny, i zarazem tak przenikający, że Barbancon złagodziła się nieco w swoich względem niego przesądach.
— A więc — rzekła — przypuśćmy, mój panie, żem się omyliła, myśląc, jakobyś mi pan chciał wyjawiać swoje miłosne uczucia...
— Rzeczywiście, nie myślałem nawet o tem.
— Ale powiedzieć panu choćby jedno słówko z tego, czego powiedzieć nie mogę, o panie, to ci się nie uda; rób pan co mu się podoba! Jesteś pan uczciwym człowiekiem a masz dobre zamiary, to być może; ale i ja jestem kobietą uczciwą, wiem, com powinna czynić, wiem, czego mi mówić nie należy. Chociażbyś mnie pan zatem rozćwiertował, nie wydobędziesz ze mnie ani jednego zdradzieckiego słowa, od tego nie odstąpię; już to jest w moim charakterze.
— Co u djabła! gdzie się też ta małomówność nie znajduje? — powiedział pan de Maillefort, opuściwszy panią Barbancon. Jakoż, zwątpił zupełnie o dowiedzeniu się czegośkolwiek od upartej gospodyni, i z prawdziwą boleścią przekonał się, jak bezużyteczne były jego pierwsze kroki celem wynalezienia naturalnej córki pani de Beaumesnil.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.