Sfinks (Jaroszyński, 1912)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Jaroszyński
Tytuł Sfinks
Pochodzenie Oko za oko
Wydawca I. Rzepecki
Data wyd. 1912
Druk Bilińskiego i Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SFINKS


Stefan mrugnął znacząco okiem, mlasnął językiem i zrobił minę cielęco-zachwyconą.
— Ach — piał lubieżnie — gdybyście widzieli kaskadę czarnych, jak piekło, włosów, spadających na biały alabaster ramion.
Lubił przechwalać się swoimi podbojami miłosnymi. Zresztą kłamał jak najęty. Pozatem posiadał wad innych poczet spory, to też w kompanii opinią cieszył się nienajlepszą. Ot, tolerowano go, jako dawnego kolegę.
A przytem do knajpki wejść wolno każdemu i usiąść choćby przy ich stole uprzywilejowanym.
Zapewne, przyznać trzeba, że zazwyczaj w rozmowach zbierającej się u Krokoszewskiego młodzieży przeważał ton nader podniosły — roztrząsano sprawy najważniejsze ze stanowiska potrzeb chwili bieżącej, lub pod kątem nieskończoności, ale mógł tego słuchać bezpiecznie nawet taki wyprany z wszelkiej ideowości zmysłowiec, jak Stefan, który polował jedynie na przygody romantyczne i myślał o najłatwiejszej karyerze życiowej.
Po wybuchu strajku szkolnego wysłał go ojciec za granicę. Bawił jakiś czas w Zurichu, jakoby na Politechnice, potem pojechał do Paryża, gdzie podobno zapisał się do „Ecole des Sciences morales et politiques“.
Co jemu po tych naukach moralnych i politycznych i czy wogóle w tem wszystkiem jest choć cień prawdy?
Mówi o tem niechętnie, wymijająco, na kategoryczne żądanie informacyj najpotrzebniejszych odpowiada konceptami, lub odkłada odpowiedzi na inną porę, tymczasem pilno mu pochwalić się awanturką, jaką miał w podróży.
Wracał z Francyi na Frankfurt, gdzie mu wypadł jakiś interes rodzinny. Między Avricourt a Strassburgiem poznał w wagonie cudowną istotę, której po drodze ułatwiał porozumienie się z Niemcami. Nim dojechali do Frankfurtu porozumienie zupełne stanęło między nimi...
Przewrócił oczy, że tylko białka świeciły nad rumianymi a dobrze pucołowatymi policzkami.
— Ach, ach — wzdychał po kabotyńsku — ta niewysłowiona biel ciała i te włosy, jak noc, jak heban...
Wciśnięty w kąt, siedział młodzieniec blady, skupiony w sobie, jakby niezmiernie daleki od wszystkiego, co się dokoła dzieje. Siedział obojętny, z głową schyloną, z nasuniętym na oczy kapeluszem, to też Stefan nie widział jego twarzy. Młodzieniec zaczął spokojnie jakby do siebie:
— Osobliwa metamorfoza — włosy te w Avricourt były jeszcze jasne, jak złoto.
Stefan zaczerwienił się, zaperzył. Powiódł pytającym wzrokiem po zebranych.
— Nie znam tego pana.
Tamten bąknął niewyraźnie swoje nazwisko.
— Stefan Górecki, rekomendował się, wyciągając dłoń. Pan coś do mnie mówił?
— Tak, zauważyłem dziwne zjawisko. Włosy „cudownej istoty“, które były jasne w Avricourt, w Strasburgu stały się jak noc, jak heban...
— Co to znaczy? Pan widzę powątpiewa o prawdzie słów moich?
— Nie mam najmniejszej wątpliwości, że słowa pańskie nie są prawdziwe, odparł zapytany z chłodnym spokojem.
Stefanowi krew uderzyła do twarzy jeszcze silniej. Zdawało się, że przebije powłokę naskórka i tryśnie z przepełnionych nad miarę naczyń. Przyjął postawę wyzywającą.
— Przepraszam, co pana upoważnia do podobnego wnioskowania?
— Logiczna dedukcya — mówił tamten z angielską przepyszną flegmą — poprostu najprostsza logiczna dedukcya, bo proszę pana, opowiadanie pańskie nie daje mi jednolitej, konsekwentnie skonstruowanej wizyi. Przy całej podmiotowości doznań naszych osobistych muszą istnieć jakieś zasadnicze dane przedmiotowe, jako punkty wytyczne poznania wspólnego dla nas wszystkich ludzi z jednej planety, z jednej epoki, urodzonych zwłaszcza oraz wychowanych pod jednym i tym samym stopniem długości i szerokości geograficznej. Ztąd w świadomości naszej odpowiednio do natury przedmiotu powstaje obraz taki lub inny indywidualnie, ale zawsze zgodny z istotą rzeczy w tych punktach wytycznych, zasadniczych. Jest to jedyna, możliwa droga porozumiewania się ludzi między sobą. Zdaje mi się, mówię dobrze po polsku i pojmuję znaczenie słów polskich. Z opowiadania pańskiego wyczułbym kategorycznie, czy pamięć pańska przechowała widziany istotnie obraz blondynki lub brunetki. Skoro jednak jedna i ta sama osoba raz mignąć miała w słońcu jako główka jasna i złocista, to znowu leją się z niej kaskady czarnych, jak heban włosów...
— Ach, pan mię łapie za słówka — to był lapsus.
— Z tego lapsusa właśnie wychodząc, muszę konsekwentnie dojść do wniosku, że albo doznań rzeczywistych z zakresu tego wcale nie było, lub że zostały przedstawione nie ściśle.
— Przyznaj się, Funiu, żeś zełgał, jak komiwojażer — zawołał ze śmiechem Brodowicz.
— Słowo honoru daję...
— Więc gadaj: blondynka, czy brunetka?
— Szatynka.
— Ha, ha! — huknęło wśród zebranych — wybrał drogę pośrednią. Niech żyje złoty środek!
— W średnim wieku?
— Średniej tuszy?
— Prażony ogniem krzyżujących się pytań, kłuty dotkliwie drwinami, starał się bronić.
— No, rzeczywiście, trochę zełgałem — chciałem rzecz upoetyzować, upiększyć.
— Ukoloryzować.
— Ukoloryzować — powtórzył w rozpędzie.
— Bo spotkania żadnego nie było?
— Było, skoro wam powiadam, tylko że... że... we Frankfurcie.
— Nie zatrzymywaliście się?
— Nie.
Zawrzało, jak w kotle.
— Ha, ha, bodajto fantazya!
Stefan bronił się rozpacznie. Uderzył pięścią w stół.
— Otóż kiedy tak, to powiem otwarcie: Osoba jest ze mną w Warszawie. Mogę wam ją pokazać. Nazywa się Mira Moretti i mieszka w Bristolu.
Na dźwięk nazwiska tego posępny młodzieniec z kąta kawiarni drgnął gwałtownie, zbladł, usta wykrzywiły mu się niby bezmiernego bólu grymasem, niby skurczem hamowanego gniewu. Wahał się chwilę, ale wnet szybko przesunął się ku Stefanowi i rzucił mu w ucho z mocą:
— Palnę w łeb, jak psu, jeśli pan słówko jedno więcej piśniesz...
Uszło to uwagi zebranych, gdyż, ubawieni konfuzyą Stefana, napełniali dymną atmosferę kawiarni zgiełkiem nie do opisania. Brodowicz, śmiejąc się na całe gardło, żądał dokładnego opisu „osoby“.
— Gadaj Stefan, bez blagi, jak naprawdę wygląda twoja bonne fortune? Uwłosienie?...
— Mam w kieszeni... browning... wyborny — szeptał tamten przez krtań zaciśniętą — siedem strzałów... tak mi Panie Boże przy skonaniu dopomóż...
Było snadź coś okropnego w tych słowach, w tym głosie zduszonym, chrapliwym, nieludzkim, bo Stefan drżał na całem ciele. Ręce zwisły mu bezwładnie wzdłuż bioder. Siedział, jak spiorunowany, nie umiejąc znaleźć odpowiedzi na złośliwe, drapieżne już wręcz w tej chwili napaści towarzyszów. Znęcano się nad nim bezlitośnie.
— Zełgałeś?
— Zełgałem. Dajcie mi pokój, błagał prawie z rozpaczą.
Nie śmiał dotąd spojrzeć w oczy człowiekowi, który, rzekłbyś, zdruzgotał mu ducha siłą jakąś nienazwaną a ogromną, że zdjął go strach przesądny, jak od zjawiska tajemniczego i nadprzyrodzonego. Teraz rzucił wzrokiem z ukradka.
Tamten siedział pozornie już spokojny, z głową jak zwykle spuszczoną, przed siebie, a raczej w siebie zapatrzony posępnie. Może tylko nieco bardziej blady był niż zazwyczaj, może tylko wargi drgały nieznacznie, niby echa ostatnie oddalającej się burzy. Stefan ochłonął. Nabierał pewności i dla wyratowania sytuacyi drwił sam z siebie. Zahazardował się na żart tłusty, bezczelny.
Podtrzymano ten ton ochoczo. Już to zwykle w kompanii najpoważniejsze rozmowy wchodziły ostatecznie na takie tory i wtedy niepodobna było zmienić nastroju. Przesadzano się w konceptach cynicznych, w określeniach nagich, pozbawionych wszelkich obsłon konwencyonalnych.
Młodzież dawała folgę rubasznej wesołości.
Posępny młodzieniec, jakby niezadowolony z gatunku zabawy obecnej, wstał i płacił za kawę. A potem, ukłoniwszy się towarzystwu z daleka, opuścił zebranie.
Stefan przeprowadził go wzrokiem do wyjścia. Uczucie ulgi malowało się na jego pucołowatej twarzy.
— Co za zwierz? — zapytał wreszcie, kiedy drzwi zamknęły się za wychodzącym.
— Bagatela — potwór mitologiczny.
— No?
— Sfinks.
— Nie dosłyszałem przy rekomendacyi. Jak się nazywa pospolicie? Jak się nazywa jego tajemnicza mość w oficyalnych spisach ludności, gdyż przecie w policyjnych księgach meldunkowych sfinksowość wszelka jest niedopuszczalna.
— Kolega mój biurowy — objaśnił Trelski — Jan Margiel, współpracownik „Kredytu Polskiego“.
Stefan aż podskoczył na krześle.
— Margiel! On! Psiakość, że też nie dosłyszałem nazwiska przy przedstawieniu się naszem.
— Lapnąłeś coś niepotrzebnego, co?
— Nie, nie — kręcił się — ale to... Ale to podobno straszny dziwak.
— Czy dziwak? Może — mówił Trelski. W każdym razie bardzo dziwny. Jest dla nas wszystkich potroszę zagadką. Już w dzieciństwie robił podobno wszystkim nieprawdopodobne niespodzianki.
Ludwik Kleczko, który znał nietylko Margiela od bardzo dawna, ale także ojca jego, przez lat wiele nauczyciela matematyki na Pradze, utrzymuje, że musiał tam w domu u nich zajść jakiś ponury dramat rodzinny, co na obydwu odcisnęło szczególne piętno.
Stary umarł przed kilku miesiącami.
Kleczko przypomina sobie także legendę szkolną o Margielu. Podobno, kiedy ojciec zaprowadził go do gimnazjum, ażeby zdawał egzamin do klasy wstępnej, chłopak zabłąkał się w labiryncie komnat i kurytarzy, wszedł do niewłaściwej sali, gdzie też niechcący zdał egzamin odrazu do pierwszej.
— Rzeczywiście — podjął Trelski. — Margiel posiada zdolności fenomenalne.
On znał go ze szkolnej ławy, a teraz w „Kredycie Polskim“ zbliżył się do kolegi jeszcze bardziej.
— Ba, zdolności fenomenalne — drwili inni. Nigdy niewiadomo co wie, a czego nie wie, bo milczy.
— Człowiek milczący zdobywa najgłębsze tajemnice ludzkie — powtarza sentencyonalnie za mędrcem egipskim Brodowicz.
— Oj, to prawda — zawołał Stefan z przekonaniem.
Siedział, jak na rozpalonych węglach: kręcił się niecierpliwie. Coś go niepokoiło, coś korciło.
Niewątpliwie cnoty mędrców egipskich nie były jego cnotami. Chciał coś mówić, ale niewytłumaczony lęk ściskał go za gardło.
Brodowicz, jak zwykle, pesymistycznie przekorny, rezerwę Margiela oświetlał ze strony najgorszej.
— Nie lubię sfinksów — mówił z przekąsem. — Chcę z góry wiedzieć z kim... mam przyjemność. Chcę wiedzieć dokładnie, czy można faceta zostawić sam na sam z rublem czy nie można.
Trelski zauważył, że koncept jest niesmaczny.
— Myślisz — odpalił tamten ze wzgardliwem nieco odęciem ust.
— A ja ci powiem Duda (Dudą Trelskiego tu nazywano) i zapamiętaj to sobie raz na zawsze, że jeden jest sprawdzian niezawodny — rubel. Oczywiście nie należy tego brać dosłownie. Rubel to tylko symbol, znak algebraiczny, figura retoryczna. Możesz tu przedstawić najrozmaitsze wartości — suma jest rzeczą względną; zresztą niema rzeczy bezwzględnych w nizinach ludzkiego bytowania. Mam też do użytku praktycznego pewną, wyrażoną w rublach i kopiejkach, skalę do szacowania bliźnich moich najserdeczniejszych.
— Na ileż taksujesz Stefana?
— No, wogóle skala moja nie jest bardzo rozległa. Mam ludzi przeważnie za dość tanią kanalię.
— No, jednakże?
— Do pięćdziesięciu kopiejek.
— Nie wysoko.
— Ba, ale za to w tych granicach ma całe moje zaufanie. Umiem odróżnić plewę od czystego ziarna. Empirycznie doszedłem do stwierdzenia, że naprzykład w każdem jego łgarstwie jest ściśle jedna dziesiąta prawdy. Moi drodzy, na nasze ciężkie czasy dobra i jedna dziesiąta, ale już pewna — murowana. Ot i z tą awanturką...
Nie skończył.
Do kawiarni wkroczyła policya z wojskiem.
— Nie ruszać się z miejsc!
Po przejrzeniu dowodów osobistych i długiej niezmiernie ścisłej rewizyi, jakkolwiek nic podejrzanego nie znaleziono, cale towarzystwo odprowadzono pod silną eskortą do cyrkułu.
Doskonale.
Właściwie można się tego było prędzej czy później spodziewać. Ci wszyscy, którzy u Krotoszewskiego zbierali się tak regularnie co wieczór, byli to ludzie młodzi, przyczem wielu z nich nie posiadało określonego zajęcia.
Po gremialnem opuszczeniu szkół rządowych nie wszyscy znaleźli odrazu drogę odpowiednią. Nie wszyscy zwłaszcza, jak Stefan, mieli tyle sprytu, ażeby przy urodzeniu wybrać sobie dość zamożnych rodziców, którzyby teraz pomogli jedynakowi wyjechać zagranicę. Ci, w oczekiwaniu nieoczekiwanych wydarzeń, włóczyli się od lat pięciu blizko po kawiarniach, łudząc się najfantastyczniejszemi nadziejami. Inni zrezygnowali z ambitnych planów na przyszłość i przyjmowali twardą konieczność, jak się zdarzyło. Do tych należeli Margiel i Trelski, którzy zahaczyli się w „Kredycie Polskim“ na skromnych posadach. Kleczko wstąpił na scenę, Brodowicz parł się na gwałt do literatury i publicystyki, zaczął też nawet na tem polu zdobywać dość wyraźne podstawy egzystencyi.
Któryś tam zbierał ogłoszenia do dzienników.
Ha trudno — żyć trzeba.
Co prawda Trelski odgrażał się, że nie wytrzyma na idyotycznem stanowisku skromnego pracownika biurowego i ostatecznie kiedyś wyfrunie w świat szeroki, szukać świetniejszej karyery i rozeglejszych horyzontów. Co się tyczy Margiela, to, jak zawsze, nie podobna było odgadnąć, co myśli w danej chwili, a tembardziej, jakie na przyszłość układa plany. Pozornie zdawało się, że jest z losem pogodzony i zdecydowany utrwalić się na zajętej placówce życiowej.
Z drugiej jednak strony rozumiano dobrze, że człowiek z jego charakterem nie marnuje daremnie godzin pozabiurowych i niewątpliwie zajmuje się czemś nader poważnie.
Co jednak robi, co zamierza, tego nawet nikt się domyślać nie próbował.
Ha — Sfinks.
Do Krotoszewskiego wpadał wieczorem wyraźnie znużony jakąś ciężką, wyczerpującą pracą. Przychodził niby dla rozrywki, na pogawędkę z kolegami, a właściwie nie słuchał i nie słyszał, co mówiono.
A mówiono rozmaicie. Padały czasem, jak to wśród młodzieży, słowa harde, śmiałe, buntownicze, słowa, głoszące myśl górną i chmurną, ale też bawiono się wesołym, swawolnym aż do cynizmu, konceptem.
Nie mniej zwrócono na nich uwagę.
Stało się. Nakryto wszystkich od jednego zamachu.
Przy sposobności zagarnięto też trochę Bogu ducha winnej publiczności.
I tak przy sąsiednim stoliku siedział podtatusiały jegomość z młodą i piękną niewiastą. W cyrkule dopiero okazało się, że jegomość jest zacnym ojcem rodziny, tudzież wysokim urzędnikiem państwowym i z konspirującą jakoby młodzieżą, nic a nic nie ma wspólnego. W kawiarni znalazł się poprostu „na randce“ z damą, poznaną na maskaradzie. Niestety, żona zaniepokojona całonocną nieobecnością w domu zacnego ojca rodziny, nad ranem udała się do urzędu policyjnego, gdzie, mimo całej dyskrecyi funkcyonaryuszów, musiała się dowiedzieć o miłej „randce” w kawiarni, co niewątpliwie stało się przyczyną arcy-niemiłych scen domowych.
Chłopcy bawili się w tym wypadku nadzwyczajnie. Wogóle nieoczekiwane, niespodziewane najzupełniej „nakrycie“ całej kompanii wywołało podniecenie nadzwyczajne. Po chwilowem zmięszaniu i przerażeniu nagłem aresztowaniem, po zdenerwowaniu długą i męczącą indagacyą, nastąpiła reakcya, wyrażająca się przez niepohamowane wybuchy wesołości. Zwłaszcza nad ranem diapazon humoru sięgał niebywałego napięcia.
Tak to w grozie położenia, w niepewności losów, w niebezpieczeństwie istotnem ogarnęła ich nieprzeparta potrzeba szalonego śmiechu. Śmiano się też do rozpuku z byle przyczyny i zgoła bez przyczyny. Śmiano się hucznie, wrzaskliwie, aż dyżurujący w sąsiedniej izbie policyant wpadał pełen dostojnego oburzenia zgromić aresztantów, że zachowaniem się swojem obrażają powagę instytucyi i jemu spokojnie spać nie pozwalają.
Po południu parami w kilku dorożkach przewieziono wszystkich do aresztu policyjnego w ratuszu. Przez miasto jechali z paradą pod silną strażą. Prócz Stefana, który miał minę rzadką i trochę zalęknioną, inni nie tracili fantazyi, a kłaniali się spotykanym znajomym z uśmiechem prawie tryumfującym.
Zagospodarowaniem się w kozie kierował Brodowicz, który mimo młodości, bo zaledwie dwudziestą czwartą liczył wiosnę, w tej mierze starym był praktykiem. Odwiedzał on już „rataja“ kilkakrotnie, a znał też i inne podobne ustronia; miał zatem pewną, jak mawiał, „rutynę więzienną”.
— Chodzi o zdobycie wygodnej kamery — mówił, kręcąc się po ciemnym, brudnym, niewypowiedzianie cuchnącym kurytarzu. Zaglądał do cel, pertraktował z ich mieszkańcami, próbował układów.
— A wielu was?
— Ośmiu.
— Ho, ho, ho!
Zamykano im drzwi przed nosem.
Pełno! pełno! za pełno!
— Duda! — krzyknął ktoś z kurytarza.
Trelski odwrócił się, ale w ciemnościach nie mógł dojrzeć wołającego. Dopiero, skoro tamten odezwał się po raz wtóry, poznał Grzymałę.
— Duda! bywaj, mam dla ciebie miejsce.
Trelski ruszył w tamtą stronę, a za nim inni rzucili się kupą. Jednakże zdążyli się przedrzeć zaledwie on, Stefan i Brodowicz. Ciężkie, żelazne drzwi zatrzasnęły się z jękiem.
W celi powstał rozgwar protestu.
— Nie widzę słusznej racyi, ażeby tem samem prawem nie miało nas siedzieć dwunastu — odpalił pewny siebie Brodowicz. — Albo są stany wyjątkowe, albo ich niema wcale.
— Niech zostaną — odezwał się z gromady człowiek starszy, z długą, siwiejącą brodą. Brodowicz go poznał.
— A, ojciec! Jeszcze tu?
— A jeszcze, żeby ich pokręciło. Proszę się, jak kogo dobrego, żęby mię odesłali do domu, a oni mię trzymają w tym bajzlu.
— Ha, ha, dom to Pawiak w języku naszego kochanego ojczulka — objaśnia towarzyszom Brodowicz — ojciec więzienie w Pawiaku uważa za swój dom własny.
— Bo pewnie — odparł stary z odcieniem specyalnego kabotynizmu w głosie i mimice — bo pewnie, tam mi najlepiej, wygodnie i swojo — zna człowiek każdy kącik, a głównie cicho i spokojnie. Tu, jak na Pociejowie, albo jak w teatrze. Nie lubię, psiawątroba, teatru.
Ktoś szemrał jeszcze przeciw przyjmowaniu nowych lokatorów.
— To już chyba w dwóch szychtach będziemy sypiali.
— Cichaj tam — strofował ojciec — trzeba gościa w dom przyjąć serdecznie.
— Ha, jak ojciec uważa.
Skoro się uspokoiło, Brodowicz wpadł na Grzymałę.
— Zkądeś się tu wziął?
— Z domu. Zabrali w nocy.
— Ha, musiał ktoś sformułować arcydokładną listę czarnokawców Krotoszewskiego. Jesteśmy zatem wszyscy... wszyscy, tylko Sfinksa jakoś niema między nami. Zawsze tajemniczy pan Margiel...
Brodowicz powiedział to ze szczególniej znaczącym naciskiem. Trelski zrozumiał ten akcent i odczuł niemile.
— Nie bój się — odparł z przekonaniem —
znajdą go... nie dziś, to jutro.
Margiela jednak nie widziano dnia tego, ani następnego.

∗                ∗

Ojciec ma racyę. W ratuszu próżnoby szukać owych ponurych więziennych nastrojów, owej ciszy groźnej i bezwzględnej, kiedy to człowiek, odcięty grubymi murami od zgiełku życia, schodzi w powadze samotności na samo dno jaźni swojej, kiedy tam w najgłębszych pokładach duszy, z wątłem światełkiem niedostatecznej wiedzy ludzkiej, błąka się rozpacznie wśród bezmiernej tajemniczości zagadnień bytu.
Tu niema miejsca, ani czasu na chwilę skupionych rozmyślań. Owszem, od rana do wieczora, od wieczora do rana, przez całe dwadzieścia cztery godziny na dobę wre i huczy, jak w noc sabatową na szczycie Blocksbergu. Niby w budzie jarmarcznej, gdzie grzmot bębna, jazgotliwy brzęk talerzy mosiężnych, ostre świsty piszczałek ogłuszają myśl i słowo ludzkie, tak i tu jakiś wściekły, poprostu mechaniczny hałas uniemożliwia wszelką refleksyę, wszelką rozsądniejszą rozmowę.
Ciągle ktoś krzyczy, śmieje się, śpiewa, gwiżdże, ktoś zapamiętale łomocze obcasami w nary, inny blaszanką od herbaty trzaska w imbryk, jak właśnie pajac w owej budzie jarmarcznej talerzami mosiężnymi.
Piekło, albo nieustający kabaret.
Ale bo też najzłośliwszy farsopisarz nie wymyśliłby bardziej nieprawdopodobnych sytuacyi. W małej, o kilku zaledwie metrach kwadratowych, celi zebrano ich tu dwunastu ludzi różnej kondycyi, temperamentu, a nawet wieku.
Co prawda przeważała młodzież i to młodzież inteligentna.
Rzeczywiście, prócz ojca, który dobiegał już dobrze pięćdziesiątki, wszyscy inni nie przeszli lat trzydziestu. Ojciec też jeden w tej kompanii wychodził ze sfery rzemieślniczej, choć teraz już, przekonspirowawszy wiek swój z kilku następującemi po siebie warstwami studentów i z kilku warstwami studentów siadując po różnych, różnymi czasy więzieniach, zapomniał napewno w jakim pierwotnie pracował fachu. Przynajmniej mówił o tem niechętnie.
Przez oczytanie z broszur agitacyjnych „w robocie”, przez rozmowy z wyjątkowo nieraz inteligentnymi towarzyszami niedoli w kaźni, ojciec nabył wiele, acz powierzchownej wiedzy i zręcznie nadrabiając miną, lub mądrze milcząc w chwilach odpowiednich, umiał dostroić się do tonu rozmów inteligenckich.
Było to zresztą najwyższą jego ambicyą.
Ba, duchem był on pewnie najmłodszy.
Szczególniejszy splot zdarzeń, które jednostkę tę wytrąciły z trybu zwykłego ludzkiego bytowania, z terenu przyrodzonej walki o istnienie i o utrzymanie gatunku a rzuciły w warunki tak nawskroś nieprzyrodzone, uczyniły też zeń coś dziwnego pod każdym względem. Ojciec, pomimo wieku swego, pomimo, iż wiek ten, przynajmniej w znaczniejszej części spędzony w ciemnościach turni wilgotnych, w nędzach kazamat, w dantejskiem piekle więzień przesyłkowych, w znoju przemarszów etapowych z kajdanami na rękach, w samotni wygnań dalekich, przedwcześnie na barki jego sprowadził niedołęstwo fizyczne, ojciec — powiadam — duchem nie wyrósł z dzieciństwa, z wczesnego, pełnego naiwnej, swawolnej bezmyślności chłopięctwa.
Stary nie miał czasu zetrzeć się, jak mawiał, na glanc przy pytlowaniu miałkich zabiegów życia codziennego tam na wolności, to też tu w kozie, skoro go odleci na chwilę tęsknota do utopijnych krain szczęścia bezwzględnego, potrafi jeszcze bawić się swobodnie, jak mały ulicznik — jak wtedy, kiedy był naprawdę małym ulicznikiem i płatał figle głośne na całe Bykowskie przedmieście w Piotrkowie.
On dawał hasło do wszystkich aresztanckich „kawałków”, on dawał też przezwiska wszystkim nowym towarzyszom przymusowego współżycia.
Stefana od wejścia zaraz zamianował „lalusiem” i epitet ten przylepił się już doń na stałe.
Zresztą Stefan stał się wogóle przedmiotem żartów, które doprawdy chwilami przechodziły w dziką drapieżność. Trelski już nie z jakichś względów szczególniejszych dla tego chłopca, ale poprostu przez wrodzoną sobie miękkość uczuć brał go w obronę. To ich zbliżyło. Stefan szukał chwili sposobnej na rozmowę poufną, jakby miał coś niesłychanie ważnego do zwierzenia, ale o chwilę podobną w tych warunkach łatwo nie było.
Nie można jej było ułowić nawet w nocy. Skoro pokładli się na narach w dwa rzędy, wzdłuż dwu ścian przeciwległych, stłoczeni byli tak ściśle inąż przy mężu, że niepodobna było przewrócić się z boku na bok, ażeby nie poruszyć sąsiada.
Wyniesiono lampę naftową z celi na kurytarz i umieszczono ją w zakratowanem okienku nad drzwiami. Rzuca ona na niski sufit cienie krat, które się zbierają koncentrycznie przy okienku, niby szprychy jakiegoś koła. W celi panuje półmrok tajemniczy.
Śpijiny, śpijmy!
Po hałaśliwych wybrykach dnia i wieczoru wszyscy zgodnie uznali potrzebę ciszy bodaj na moment.
Śpijmy, śpijmy!
Ale sen nie przychodzi. Nagła cisza budzi niepokoje wewnętrzne. Niepewność... Niepewność czasu, może życia. Wszystko tu jest tajemnicze i niepewne. Kto może wiedzieć...
Wszystkim aresztowanym u Krutoszewskiego przy badaniach śledczych wmawiają to, że stanowią jakiś komitet centralny.
Jaki?
Niewiadomo.
Czego oni mogą się lękać? Jakie obawy snują się im po mózgu w chwili, kiedy w ciszy nocnej zostaną sami ze swemi myślami.
Ha, ta właśnie cisza spędza sen z powiek.
Nie śpią. Ćmią papierosy, przewracają się w zdenerwowaniu na siennikach.
Przychodzi wreszcie zniecierpliwienie. Kleczko, którego udało się dnia tego przeprowadzić z innej kamery, wynajduje „numer kabaretowy“, specyalnie zastosowany do okoliczności: Noc w zajeżdzie żydowskim.
Jest on niezrównany w swoich produkcyach. W półmroku celi słychać najwyraźniej chrapanie starego żyda, żydówki, bachorków...
Wybucha śmiech nieokiełzany.
— Znowu! Psiakość — żali się do ucha Trelskiemu Stefan. — Znowu wrzawa, tak chciałem z wami pogadać... o Margielu...
Daremnie. Śmiech nieustannie. Znużeni nadmiernie zasypiają wśród śmiechu.
Dnia piątego wypadał poniedziałek. Tydzień zapowiadał się nader pomyślnie. Od rana co chwila kogoś z dawniejszych mieszkańców ratusza puszczano na wolność. Ojca też zabrano, jak sobie życzył, „do domu“, to jest do więzienia na ulicy Pawiej. W celi się znakomicie rozluźniło i można było ściągnąć tamtych rozrzuconych po różnych kątach aresztu.
— Urządzimy się bardziej po ludzku — projektował Brodowicz — trzeba będzie zaprowadzić pewien ład w rozkładzie dnia.
Rzeczywiście, nieustający kabaret w ciągu tych pięciu dni i nocy doprowadził wszystkich do ostatecznego zdenerwowania.
Pełni otuchy zabrali się do porządkowania i wietrzenia „lokalu“, kiedy nad wieczorem z niższego piętra dobiegła wieść hiobowa:
Wysyłają partyę!
—Kogo? Niewiadomo.
—Dokąd? Niewiadomo.
Od celi do celi chodzi starszy dozorca i z listy wywołuje nazwiska aresztowanych!
— Wołano Brodowicza — przynosi ktoś wiadomość. — Wołano Trelskiego.
— A mnie?
— A mnie?
Z paczki nikogo więcej. Nabrali robociarzy. Za Stefanem chodzi papa, za innymi ktoś z rodziny. Brodowiczowi tylko i Trelskiemu nikt nie zapewnił wesołego Eldorada w ratuszu, powędrują więc do Brześcia, Modlina lub w najlepszym razie do cytadeli warszawskiej.
— Zabierać się z „wieszczami“ — komenderuje starszy dozorca.
— Dokąd?
— W krepośt’.
— Do jakiej?
— Zaprowadzą.
— Co będziesz z nim gadał — strofuje Brodowicz — lepiej się przygotuj odpowiednio, bo to się braciszku z kabaretem już skończyło.
On sam właśnie przygotowywał się do drogi w sposób właściwy. Siedział po turecku, czy lepiej może po krawiecku na narach i odpruwał futrzany kołnierz od palta.
— Co robisz?
— Muszę zakonspirować trochę monety na wszelki wypadek, gdyż w twierdzy przy rewizyi zabierają wszystko co do grosza. Ba, co do grosza — świstka papieru nie przepuszczą!
Tu dopiero i w momentach następnych okazało się, jak pożądana jest znajomość tych stosunków specyalnych. Zwłaszcza kiedy znaleźli się na podwórzu osławionego Fortu Aleksieja, gdyż tu ich właśnie z partyą kilkudziesięciu innych przyprowadzono, „rutyna więzienna“ Brodowicza, sprawiła że w złej doli wybrać mogli zło najmniejsze!
Chodziło mianowicie o uniknięcie kazamaty wspólnej ze złodziejami i sutenerami, których w on czas pełno było w tym przybytku zgrzytania zębami.
— Najpewniejsze kamery druga i ósma — rzucił w ucho Trelskiemu.
Chwycił go za rękę i bez dalszych wyjaśnień parł się na czoło kolumny. Sprawa była niełatwa, bo żołnierze konwojujący kolbami uśmierzali wszelki ruch wśród aresztantów. Niemniej przecież, przesuwając się nieznacznie z miejsca na miejsce, dotarli do pierwszych szeregów.
Tu oko w oko spotkali się z Margielem.
— Pan tu?
— Ty tu?
Przyprowadzony w ostatniej chwili do ratusza nie zdążył się tam rozgościć, kiedy go popędzili dalej.
— Widzisz — trącił Trelski łokciem Brodowicza — widzisz, mówiłem ci — jest.
Brodowicz był jakby zażenowany.

∗                ∗

Manewr Brodowicza powiódł się szczęśliwie, gdyż istotnie odliczono ich do pierwszej grupy z przeznaczeniem do owej najprzyzwoitszej ósmej kazamaty.
— Dobra nasza.
W forcie jednak panował nastrój zgoła inny niż w ratuszu, gdzie pan naczelnik miał bądź co bądź pewne dla lepszych swoich lokatorów względy. Tu obowiązywał rygor bezwzględny, twardy i kapryśny zarazem.
W kazamacie tej zastali dwudziestu kilku dawnych jej mieszkańców — biedaków, jakoby w ponurem tem podziemiu zapomnianych przez Boga i ludzi. Odcięci od świata Bożego kratą drewnianą, za którą stał żołnierz z bagnetem, a od świata ludzkiego całym systemem murów, rowów, wałów i bram zamczystych, nucili cichą pieśń, beznadziejnie smutną i rozpacznie żałosną.
Ani śladu kabaretowych wybryków. Nie mieli też tu widzeń, liścików, posyłek. Nie mieli też znośnych obiadów z pobliskiej restauracyi, jeno ów słynny kapuśniak lub kaszę z „raszki“, tudzież kawałek wygotowanego mięsa na patyku. Dwa razy na tydzień przyjmowano co prawda „wałówki“ z trochą tytoniu, cukru, herbaty, wędlin i pieczywa, jeżeli ktoś oczywiście miał tam na wolności kogoś, kto poświęcił się na czekanie godzinami w czystym polu przy słocie i chłodzie, aż posyłkę stróże forteczni odbiorą.
Wiktuały przychodziły pokrajane, pocięte, poszatkowane literalnie na drobno, tak gorliwie żandarmi szukali w nich korespondencyi. Zdawało się, że mysz polna nie przeciśnie się tu z wieścią ze świata. A jednak „rutyna więzienna“ Brodowicza zatryumfowała nad czujnością straży. Zaraz na drugi dzień udało mu się wysłać na miasto kartkę i kiedy w piątek przyniesiono wałówki, Brodowicz w swojej znalazł „grypsa“ z odpowiedzią.
Wiedział, gdzie go ma szukać. Wysypał przysłaną herbatę z papierka i pobiegł z nim do pieca. Pod wpływem ciepła na czystej, choć mocno pomiętej karcie, wystąpiły rdzawe litery.
— Eureka!
Margiel zbliżył się nieśmiało.
— Panie Brodowicz — zaczął, jąkając się — jak widzę macie sposoby... drogi... Czybyście nie chcieli wyświadczyć mi wielkiej przysługi?
Chodzi...
Urwał. To, co miał powiedzieć, sprawiało mu snadź trudność niezmierną.
— Chodzi...
— No, walić prosto z mostu — zachęcał tamten.
— Kiedy bo... Nie wiem, czy warto was obarczać takiemi sprawami... no, natury dość dziwnej... Ale mi zależy...
— Ależ proszę.
— Chciałbym koniecznie, ale to koniecznie dowiedzieć się, co się dzieje... no, z tym blagierem... wiecie.
— Ze Stefanem?
— Tak.
— Siedzi w „Rataju“. Zostawiliśmy go tam. Myślę, że papa synalka zaasekurował należycie.
— Myślę — mówił Margiel — że go wypuszczono. Mam pewne dane, pewne wskazówki... Ja tam nikogo na wolności nie mam... Napiszcie do waszych... niech się dowiedzą...
— Ha, ha — śmiał się tamten — a cóż wam po tym lalusiu, co w nim was interesuje, co wam na nim zależy?
Margiel spochmurniał.
— Zależy — odparł głucho.
— Ha, Sfinks...
— No, więc?
— Zrobi się. W piątek przy wałówkach będziecie mieli o lalusiu wiadomości najdokładniejsze.
W kącie za piecem, na pustych w tem miejscu narach, więźniowie urządzili sobie rodzaj biura do korespondencyi.
Przy małej z kałamarza zrobionej, a zasłoniętej niesłychanie pomysłowym parawanikiem lampce naftowej, można było pisać, nie zwracając uwagi stojących na kurytarzu straży. Brodowicz siadł tam i pisał atramentem sympatycznym na kartce, a kartka po przyjęciu jego epistoły była również dziewiczo czysta, jak przedtem. Na odwrotnej stronie zwykłym atramentem wypisał swoje nazwisko i przyszył kartkę do „wałówki“ — miękkiego koszyka z rogoży, który we wtorek wysłał na wały.
W piątek wrócił ten sam koszyk z wiktuałami.
Brodowicz rzucił się nań niecierpliwie i nim zajrzał do wnętrza, rozkręcił w pewnem miejscu rogożę, ztąd wydobył przedewszystkiem niezmiernie misternie zwiniętą trzyrublówkę, a następnie białą kartkę papieru.
— Jest.
Przygrzawszy przy piecu kartkę, czytał długo drobne pismo, wreszcie zawołał:
— Sfinks słuchajcie, mam dla was wiadomość: Stefana wypuścili zaraz po naszem wyjściu. Chodziła tam za nim jakaś baba, z którą on teraz wyjeżdża zagranicę.
Margiel siedział na narach w kucki, objąwszy rękoma kolana. Była to zwykła jego poza, w której trwał nieraz całe godziny, nieczuły, obojętny na wszystko, zapatrzony gdzieś przed siebie, czy w siebie. Teraz na głos Brodowicza nie zmienił postawy, nie drgnął nawet, rzekłbyś nie słyszał słów do siebie zwróconych.
— Słyszeliście? — spytał Brodowicz.
— Słyszałem.
I jeszcze siedział chwilę, jak martwy, jak zahypnotyzowany, aż jęknął gwałtownie zerwał się na równe nogi. Zeskoczył na ziemię i biegał dokoła w bezsilnej jakiejś walce, miotał się niby szalony od jednego do drugiego końca kazamaty, a potem, zda się, tracąc całkowicie przytomność, chwycił się oburącz kraty drewnianej i zaczął nią szarpać w rozpaczliwych wysiłkach.
Żołnierz pchnął go w piersi kolbą.
— Odstupi!
Padł na wznak.

∗                ∗

Margiel, jakby bał się indagacyi, zamykał niby sennie powieki, wielekroć towarzysze zaczynali z nim rozmowę.
Był istotnie po owem uderzeniu kolbą przez kilka dni poważnie chory. Krew ukazywała mu się w ustach i trochę gorączkował. Leżał na wznak na słomie, z nawpół przymkniętemi oczami. Trelski z Brodowiczem nachyleni nad chorym starali się nieść mu pomoc, wedle sił, środków i umiejętności.
Od felczera fortecznego zdobyli kilka proszków aspiriny. Gorączka spadała.
— Lepiej ci?
— Lepiej.
— Może macie jakie zlecenie na miasto? — wypytywał Brodowicz. — Wysyłam „grypsa“.
— Nie, nie.
Korciła go tajemnica dziwnego zachowania Margiela. Nie umiał wytłumaczyć sobie sprzeczności w jego czynach. On taki zawsze obojętny na los swój, taki oderwany zda się od wszelkich spraw doczesnych, miotał się nagle, jak szaleniec z powodu wiadomości o uwolnieniu Stefana. Co go może łączyć z tym łobuzem?
Próbował go „zażyć z mańki“ jak mówił.
Zaczął niby od niechcenia:
— Opowiadał mi Trelski, że Stefan w kozie wziął na szczerość i wywnętrzał mu się z najtajniejszych swoich sprawek.
Margiel spojrzał pytająco na Trelskiego. Ten wyczytawszy niepokój w tym wzroku, odczuł litość i pośpiesznie zaprzeczył.
— O, nie, nie. Absolutnie nic. Zupełnie nic. Zresztą w piekle tamtem nie było po temu możności.
Wyraz ulgi odmalował się na twarzy chorego.
Aliści Brodowicz nie odznaczał się bynajmniej, jak Trelski, ową miękką delikatnością uczuć i naciskał Sfinksa ze wszelkich stron możliwych, ażeby wydobyć z niego jego „zmorę“.
— Oszaleliście chyba, żeby się rzucić na kratę z taką furyą wobec żołnierza?
— Oszalałem.
— Mógł was równie dobrze nadziać na bagnet...
— A mógł.
— Dyabeł was opętał, doprawdy pojąć niepodobna.
— Wielu rzeczy pojąć niepodobna.
— Sfinks! — rzucił tamten zniecierpliwiony.
Margiel podniósł się na łokciu stanowczy i groźny.
— Proszę mię nie badać. To tylko mogę powiedzieć, że gdyby mię wypuszczono na wolność, wtedy... na moment, na chwilę... na parę małych godzin, byłbym tu chętnie potem wrócił bodaj na całe życie.
— A teraz?
— Teraz... teraz zapewne już wszystko jedno.
I było mu pozornie wszystko jedno. Siedział w kucki na narach spokojnie zamyślony, lub ciągnął z innymi swoim pięknym barytonem smutną pieśń więzienną. Nie niecierpliwił się, jak towarzysze, oczekiwaniem na jakąś pewną wiadomość o swym losie, nie denerwował nieprzewidzianym humorem zmieniających się codziennie straży, nie okazał żalu, skoro został sam, gdyż wreszcie Brodowicza i Trelskiego uwolniono, nie wzruszył się też bynajmniej, kiedy pewnego popołudnia wywołano jego nazwisko.
— Jan Margiel, zabierać się.
— Jak?
— „Z wieszczami“.
A był cudowny wieczór kwietniowy. Zapadł mrok i na linii kolejowej wykwitały barwne światła sygnałów. Od pól dalekich, po przez szeroko rozlane wody Wisły, niosła się radośnie wiosna ciepła i pachnąca. W przestworzach drżały zmącone poszumy miasta, które przerzynał, niby ostrzem puginału, świst manewrującej lokomotywy.
Po ustronnej drodze do cytadeli snuły się pary kochanków, miłośnie przytulonych do siebie.
Zatrzymano go przed przejazdem kolei nadwiślańskiej.
— Stój.
Stał nieruchomo z tobołem swoim na plecach między dwoma uzbrojonymi żołnierzami.
Z hukiem i trzaskiem, sypiąc skrami, przeleciał rzęsiście oświetlony pociąg luksusowy. W szerokich oknach wagonu restauracyjnego mignęły sylwetki osób, siedzących przy stolikach, na których stały świece z różowymi abażurami.
W świat, w świat!
Jeszcze tańczyły tumany kurzu i śmieci, podniesionych z plantu szalonym impetem ekspresu.
Poszli dalej.
Przed kancelaryą żandarmów w cytadeli stała kobieta, ubrana czarno. Twarzy jej dojrzeć nie mógł z powodu gęstych już o tej porze mroków. Zresztą twarz ta zakryta była woalem. Zdążył jednak zauważyć niesłychaną wytworność, jaka całą jej smukłą i wyniosłą postać cechowała. Zauważył i to także, że kobieta w chwili, kiedy obok niej przechodził, chustkę białą targała nerwowo zębami, jakby w obawie, żeby nie krzyknąć.
W kancelaryi oświadczył mu kapitan, że jest wolny, ale, że musi w ciągu dwudziestu czterech godzin wyjechać za granicę i dalej jeszcze, że zabrać go ztąd przyszła matka.
— Matka!
Zachwiał się na nogach. Śmiertelna bladość oblała mu lica.
Matka!
Więc ta smukła, wytworna kobieta, którą widział u wnijścia, to była ona... jego matka. Ona... Mira Moretti...
Wręczono mu papiery.
Wyszedł.
Chwyciła go za rękę.
— Janku...
— Matko — wybuchnął namiętnie. — Matko!
Spazm nerwowy nie pozwolił mu więcej mówić.
Pociągnęła go za sobą do powozu, który czekał na środku obszernego placu przed pawilonem.
— Szaloną trudność — zaczęła szybko mówić — szaloną trudność miałam z uwolnieniem cię. Niczego wam wprawdzie nie dowiedli, nic pozytewnego nie mogą zarzucić... ale u ciebie biedaku znaleziono broń. Szalone miałam trudności... Mieli cię wysłać — wyrobiłam, że ci pozwolono wyjechać za granicę.
On pochylił głowę na ramię kobiety i łkał.
Łkał okropnie, jak człowiek, który w rozrzewnieniu i w swobodnym, niepohamowanym płaczu znajduje ulgę rozkoszną.
Ona, snadź również wzruszona głęboko, emocyę swoją pokrywała pozornie obojętnem opowiadaniem o zabiegach, jakich użyła, ażeby go wydobyć z więzienia. Mówiła ciągle, szybko, rzekłbyś, pilno jej było wyrzucić z siebie epizody tej niemal nieprawdopodobnej odysei po kancelaryach, pokojach i przedpokojach mniej lub bardziej wpływowych dygnitarzy.
Mówiła lekko, prawie wesoło, jak o przeżyciach ciężkich i trudnych, które szczęśliwie dawno się już ma po za sobą. Mowa jej wreszcie stała się na podobieństwo szczebiotu małego dziecka niesforną grą słów i wykrzykników.
On słuchał tej mowy dziwnej, dziecięco szczebiotliwej, drażniącej, a słodkiej zarazem i dawno już nie rozumiał treści słów, natomiast dźwięk pieszczotliwy głosu przeniósł go wspomnieniem w odległe bardzo czasy — w czasy dzieciństwa.
Pamięta ten słodki głos ukochanej „musi“, jak wypełniał szczelnie przestworza ich domu, jak najsłodsza ta musia zawsze roześmiana, rozśpiewana, rozdokazywana, wesoła, skacząca, żywa, bawiła się z nim, niby z kolegą rówieśnikiem, jak razem płatali figle temu poczciwemu staremu profesorowi — jego ojcu.
A ten stary profesor był mężem młodej, wesołej, rozśpiewanej, kolibrzej Miry.
I pamięta noc straszną:
Ojciec nie spał. Nie rozbierał się tej nocy. Budził go kilkakrotnie o różnych godzinach.
— Matki niema.
Załamywał ręce, rwał włosy na głowie. Był biedny, bezradny, godzien najwyższej litości.
— Wypadek jakiś okropny...
I płakał nieszczęsny stary.
Ale na drugi dzień ojciec już nie płakał. Miał oczy suche, upiorne, szklane, obłędne. A tak okropnie patrzył temi oczami, że jego, małego Janka, dreszcz przenikał.
— Matka umarła — mówił, wykrzywiając się brzydko — umarła i nie wróci do nas, a my, synu nie przeżyjemy tej śmierci.
Prawda synu, że chcesz umrzeć wraz ze mną, skoro matki z nami niema.
Było w głosie ojca coś tak groźnego, że Janka zdjął lęk niewypowiedziany i chciał uciekać, ale wszystkie drzwi na klucz były pozamykane.
— Nie bój się chłopcze, ja jestem z tobą — mówił, śmiejąc się w sposób przykry i odrażający — jestem przy tobie i nie opuszczę cię nigdy.
Zgasił gaz, siadł na tej ich ogromnej otomanie i Janka wziął sobie na kolana.
A Janek czuł nieznośny zapach gazu, rozchodzący się po pokoju. Zdawało mu się, że głowa oderwana od tułowia boli i kręci się w kółko, to znowu leci w przepaść coraz prędzej i prędzej.
W skroniach łomoczą młoty ogromne, niby w kuźni. Głowa leci gdzieś z szybkością zawrotną, nadzwyczajną, że Janek traci już poczucie ruchu, poczucie wszystkiego...
Wyciągnął rączyny i chwytał powietrze...
Kiedy przyszedł do przytomności, leżał na dworze, a nad nim ludzie jacyś, nachyleni, szeptali do ziębię niezrozumiałe słowa. Nacierali mu ręce i twarz śniegiem, to też ręce i twarz pieką go, jak od dotknięcia rozpalonem żelazem...
Chorował długo.
Ale dłużej jeszcze chorował biedny, ojciec. Przypuszczano nawet, że nie wyjdzie z tej dziwnej niemocy, która mu nie pozwalała niczem zająć się, nic robić. Literalnie przez rok cały chodził z kąta w kąt, jak błędny, i załamywał dłonie.
Bieda zaczynała w domu na dobre doskwierać. Brakowało wszystkiego... Jankiem z litości zajęli się sąsiedzi.
Od roku szkolnego jednak profesor przyjął znowu lekcye matematyki w gimnazyum i potoczyło się to życie z dnia na dzień.
Właśnie w tym samym roku Janek zdał niespodziewanie egzamin do klasy pierwszej.
Oczywiście wiedział on dobrze, że matka nie umarła. Szeptano o tem dokoła, ale ojciec nie pozwalał nigdy słowa jednego wspomnieć.
Milczeli. Janek wcześnie nauczył się kryć myśli i uczucia. Ojciec na tym punkcie był niezłomny. Zacny ten, poczciwy, łagodny, aż do niedołęstwa człowiek, w tym razie okazał się bezlitośny... może wprost okrutny..
To pewna, że kiedyś, kiedy Janek był już w drugiej czy trzeciej klasie, matka pisała list... Błagała, żeby jej przebaczyć, żeby ją przyjąć w dom, żeby mogła zobaczyć syna...
Czy ojciec odpowiedział co, niewiadomo. Jemu kazał napisać te tylko trzy słowa:
„Matka moja umarła“.
Pamięta, adresował: Mira Moretti w Paryżu. P. r.
Może ten człowiek zacny, poczciwy, wogóle niezmiernie łagodny był przecież wobec kobiety kochanej zbyt okrutny?...
Nie chciał go sądzić. W sercu swem jednak nie mógł zabić niezmiernie rzewnych i ciepłych uczuć dla kobiety, której pamięć dziecięcia przechowała obraz ukochany.
Zrywała się tęsknota i darła serce na strzępy, więc Janek smutnym był dzieckiem, dzikiem i niepojętem.
Teraz wszakże, kiedy po śmierci ojca, Mira Moretti zwróciła się listownie do syna, czy zechce się z nią widzieć, długo ważył odpowiedź w mózgu i sumieniu.
Głos serca zwyciężył. Odezwało się przepopotężne, nieprzeparte, najbardziej przyrodzone uczucie powinowactwa z krwi.
I czekał na matkę niecierpliwy miłością synowską, a wierzył, że ją tej miłości godną zastanie. Pragnął tego całą potęgą woli. Widział wyobraźnią jej wizerunek dostojny — widział kobietę poważną, uszlachetnioną cierpieniem... Cyniczna opowieść Stefana zmąciła obraz wymarzony, skaziła świętą wizyę ukochań najgorętszych.
Byłby zabił szubrawca, gdyby śmiał słowo jedno więcej powiedzieć.
Szukał matki. W hotelu jej nie zastał. Skoro wrócił do domu, wpadł w zasadzkę „ochrany“...
Trzy miesiące!..

∗                ∗

Powóz zatrzymał się przed hotelem „Bristol“.
Kazała węzełek jego więzienny zanieść do swojego numeru.
— Jesteś głodny?
— Nie.
— Ależ tak.
— Nie... Chcę wiedzieć... słyszeć... Tyle lat...
Weszli do wspaniale umeblowanego salonu na drugiem piętrze.
— To tu.
Skoro zdjęła welon i kapelusz, Margiel ujrzał, że matka jego ma włosy siwe.
Przy pięknej, dziwnie jeszcze świeżej cerze, przy młodej, wysmukłej, prawie dziewczęcej postawie, przy elastycznych a nieskończenie wytwornych ruchach te włosy siwe...
Ha, teraz zrozumiał dlaczego Stefan plątał się w opowieści, dlaczego przedstawiał zdarzenie nieściśle, dlaczego kłamał kolor włosów.
Skojarzenie przypomnienia tego z tem, co widzi obecnie, narzuca imaginacyi jego obrazy, których pragnie pozbyć się za wszelką cenę. Odpycha je z odrazą, odpycha zwłaszcza z niewysłowioną nienawiścią wizyę, tej bezczelnej, czerwonej, pucołowatej gęby Stefana, która jawi mu się natrętnie obok, tak pięknej jeszcze mimo siwizny, tak wykwintnej głowy jego matki.
Kim jest ta jego matka, czem była? Wspaniałość apartamentu, jaki zajmuje w najpierwszorzędniejszym hotelu świadczy, że w podróży nie potrzebuje liczyć się z wydatkami. Żona nauczyciela niewątpliwie nie mogłaby sobie pozwolić na zbytek podobny.
Jakie było życie tej kobiety?
Pytania te cisną mu się do mózgu i fatalnie trzymają w karbach uczucie, które pragnie rozpłynąć się w serdecznym wylewie. Miotany walką wewnętrzną, osunął się niemal bezwładnie na krzesło. Ukrył twarz w rękach.
Zbliżyła się doń i miękką, ciepłą, drobną ręką gładziła go po włosach.
— Biedaku mój, zmarnowali cię tam przez te trzy miesiące ogromnie. Cóż, nie podobna było nic poradzić. Nawet na widzenie się nie chcieli pozwolić.
Ach, ale na dobrą sprawę, — mówiła dalej z tą serdeczną troską kobiecą — na dobrą sprawę powinnam przedewszystkiem zająć się doprowadzeniem cię do porządku. Powinieneś zaraz wziąć kąpiel, zmienić bieliznę, ubranie...
Biedaku mój drogi, kochany... synu!
Przesunęła mu tkliwie rękę po czole, a on, czując na czole swem dotknięcie tej delikatnej, kochającej dłoni, nie panował już nad wezbraną w sercu rzewnością. Pękły tamy. Znikła nienawistna wizya tamtego człowieka. Widział przed sobą matkę i nic mu jej zasłonić już nie jest w możności.
— Matko.
Rzucił się do jej kolan i okrywał je gorącymi pocałunkami. Gwałtowne łkanie wyrywało się z piersi, łzy gorące, perliste wybiegły z pod powiek i w płaczu tym ogromnym, niehamowanym spłynęła nań dziwna, niewypowiedziana błogość.
Garnął się ku niej całą swą istotą, tulił twarz w jej dłoniach pieszczotliwych.
— Ile to lat tęskniłem do dotknięcia matczynej ręki. Wiele lat! Wiele razy we śnie przychodziłaś matko położyć rękę na mojem czole, jak to teraz zrobiłaś na jawie.
Za to jedno dotknięcie, za tę jedną pieszczotę przebaczam ci,.. Nie, ja ci nie mam nic do przebaczenia. Nie chcę cię sądzić, nie chcę myśleć!.. Chcę tylko, ażebyś mi mówiła: synu, i żebyś mi dłoń swoją położyła na czole, przesunęła po włosach.
— Matko!
Położył głowę na jej kolanach i łkał cicho.
I ona była wzruszona bardzo. Mała batystowa chustka, którą przykładała do oczu wilgotniała od łez, które w nią wsiąkły.
Odrzuciła ją precz od siebie. Wyprostowała się, jakby się chciała otrząsnąć z wrażeń niemiłych i niepożądanych. W obie dłonie ujęła głowę syna, podniosła ją i przyglądała się bacznie rysom.
Uśmiech radości, czy dumy odmalował się na jej pięknej, ruchliwej twarzy.
— Ale mi wyrosłeś na bardzo przystojnego chłopca — zaczęła już tym właściwym sobie, swobodnym, dziecięcym czy ptasim szczebiotem — wyrosłeś na przystojnego mężczyznę i jesteś zupełnie do mnie podobny.
Podniosła go z ziemi i posadziła naprzeciwko siebie na krześle.
— No, nie płakać.
Zerwała się, pobiegła do sypialni i przyniosła ztamtąd świeżą chustkę. Wytarła nią policzki syna.
— Nie płakać — nieładnie, jak chłopiec płacze.
Siadła znowu i znowuż przyglądała mu się uważnie.
— Boże, ja pędziłam, żeby cię zobaczyć jaknajprędzej, a oni mi zabrali z przed nosa mojego chłopca..
A mój jesteś — mówiła coraz szybciej, jakby podniecając się dźwiękiem swego głosu — mój niezaprzeczenie. Masz zupełnie mój typ — typ południowca. Ani śladu ojcowskich, tak charakterystycznych słowiańskich rysów. Tak, te same czarne oczy, te same usta zmysłowe. Ładny, ładny z ciebie chłopak. Musisz być dopiero bałamut nielada.
— Matko, przysięgam...
— No, daj pokój, daj pokój... Ja wiem, ja jestem trochę lekkomyślna, jestem strasznie lekkomyślna. Ale wiesz przecie, kiedy zamąż wychodziłam, miałam zaledwie szesnaście lat skończonych. Czekali aż skończę lat szesnaście... Twój ojciec był człowiek zacny...
Żachnął się.
— No, daj pokój — ciągnęła — daj pokój, to okoliczność łagodząca. Ojciec twój był zacny, szlachetny, no, był człowiekiem wysokiej wartości moralnej, ale stary, stary, stary...
— Matko!
— Ach, strasznie byłam lekkomyślna — zawsze, całe życie. Impulsywna, nie oglądająca się na nic, idąca za pierwszem poruszeniem uczucia. Żałowałam potem, cierpiałam, ach jak okropnie cierpiałam.
— Matko mów, żeś cierpiała — cierpienie oczyszcza. Mów, żeś cierpiała — cierpienie podnosi. Mów, żeś cierpiała — ja ci przywiązaniem bezgranicznem będę starał się osłodzić resztę dni twoich po dniach twardej ekspiacyi.
— Tak, cierpiałam. Ogłosiliście mnie za umarłą. Odpędzili, jak psa od proga. Tak twój... ojciec odpędził mnie... Musiałam iść w świat sama... sama jedna... Bez środków do życia, bez pomocy.
— Ach!
— A jednak dałam sobie radę, nie zginęłam. A nawet... hm... wiodło mi się. Wiele to razy mogłam wyjść zamąż świetnie, zrobić karyerę pierwszorzędną. Tylko ojciec twój nie chciał zgodzić się na rozwód. Uparty był stary, mściwy. A teraz... no, trudno teraz o karyerę...
— Co?
Zarumieniła się.
— Wiem, co powiesz... Wiem, co pomyślisz. Stara, siwa baba — a on dzieciak prawie. Pewnie, wołałabym, żeby był poważniejszy, żeby miał sytuacyę. On zapewne niewiele starszy od ciebie?
— Kto?
— On, Stefan...
Margiel ma wrażenie, że dostał nagle pomieszania zmysłów. Zdaje mu się, że to, co słyszy w tej chwili, jest tworem fantastycznym upartej autosuggestyi, jest dziełem rozstrojonej imaginacyi, trapionej opętaniem przez myśl jedną natrętną, dokuczliwą, która mu się narzuciła w pewnym momencie zachwiania się duchowego i nie opuszcza go odtąd ani na chwilę. Jest to jakby dalszy ciąg, jakby zrealizowanie chorobliwych przywidzeń, które wyobraźnię jego ujęły w posiadanie tak bezwzględnie i niepodzielnie, że musiały się stać rzeczywistością.
Otworzył szeroko oczy i patrzył na matkę długo w milczeniu. A było snadź w tem spojrzeniu coś okropnego, bo nieopisany wyraz przerażenia odmalował się na jej twarzy. Cofnęła się w tył i starała się tłumaczyć lękliwie.
— No, mój Boże, cóż miałam począć — mówiła, jąkając się — cóż miałam począć — cóż miałam począć? Chłopak zadurzył się we mnie... szalał... Poznaliśmy się w wagonie... Wsiadłam w Avricourt do pociągu... tam... Ach wiem — jechałam do ciebie, nie powinnam była... ale...
Wstrzymał ją gęstem.
Dosyć. On wie wszystko. Nie potrzebuje mu mówić nic. On przeżył już świadomość tego wszystkiego tam, za kratą, w podziemiach fortecznych.
Dosyć.
Są jakieś tajemne siły, wiążące matkę z dzieckiem nierozerwalnie, jakieś mistyczne nici, po których biegną prądy sympatyczne na najdalsze krańce świata. Niema oddaleń — niema zapór, któreby mogły stargać łączniki krwi wspólnej.
Jak wtedy, kiedy przychodziła z dalekich stron kłaść dziecku rękę na czole, tak teraz on szedł za nią duchem krok w krok i widział każdy jej czyn.
Tam z podziemi fortu Aleksieja oczami tajemniczej istoty owej widział ją w plugawych objęciech tego nienawistnego człowieka. A widział tak straszliwie wyraźnie, tak niewątpliwie, że chciał biedź, odrzucić nikczemnika, odepchnąć bodaj w grób i ocalić matkę dla swojej miłości synowskiej.
Zapóźno!
Chwycił się ryzpacznie za głowę i syknął w bezbrzeżnym żalu.
— Ach, jakież to okropne tracić matkę po raz wtóry.
Zwrócił się ku drzwiom, ażeby odejść. W tej chwili otworzyły się one niespodziewanie. Stał w nich Stefan. Ujrzawszy Margiela chciał się cofnąć, uciekać, ale, rzekłbyś, nadmierne przerażenie, sparaliżowało mu ruchy. Był blady i nogi pod nim dygotały. Oparł się bezwładnie o uszak i drżącemi wargami szeptał, jakby w poddaniu się nieodpartej konieczności:
— Sfinks, Sfinks!
Margiel zaśmiał się obłąkańczo.
I tę scenę przeżył w imaginacyi z dziwną ścisłością jasnowidztwa. Przeżył ją dokładnie ze wszystkiemi konsekwencyami czynu, jaki ma spełnić:
Stefan padnie z rozbitą czaszką u nóg matki, krew i mózg obryzga jej suknie...
Podniósł do góry ciężki kandelabr bronzowy...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Jaroszyński.