Sezonowa miłość/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.

Gwizd przenikliwy.
Tupot, potrącanie ludzi, rzeczy, woń jakiegoś więdnącego w rękach kobiety bukietu, zmieszana z zapachem gryzącym węgla.
Koło wagonów idą Porzycki, Tuśka i Pita. Idą w milczeniu, jakby korowód skazańców. Tuśka niesie prześliczny bukiet, Pita ogromne pudło cukierków.
Na pozór są to ludzie spokojni, weseli, którym nic w życiu nie brakuje. Panie odjeżdżają, grzeczny znajomy odprowadza je na dworzec...
Słowem — wszystko w porządku.
Porzycki bardzo się troszczy, aby panie wygodnie jechały. Sam wybrał wreszcie oddzielny mały przedział, porozumiał się z konduktorem.
— Tu będzie paniom doskonale!...
Teraz układa ich drobnostki, ociera własną chustką pył, rozwiązuje cukierki. Czyni to wszystko gorączkowo. Nie patrzy na Tuśkę, która blednie coraz więcej i słowa wymówić nie może.
Już wszystko ułożone, już niema co robić, czem się zająć. Trzeba wreszcie spojrzeć sobie w oczy i stanąć wobec prawdy całej i brutalnej.
Pita usiadła w kąciku. Od rana oczy jej śledzą matkę. Co jednak to dziecko myśli, zgadnąć trudno. Tylko i ona jest jakby bledsza, jakby ten ogólny smutek i na nią cień swój rzucił.
— Jeszcze pięć minut!...
Tuśka nie odpowiada nic. Usiadła i widać, jak się męczy, jak strasznie pracuje nad sobą, aby pozostać choć napozór spokojną. Dwie krople krwi spływają jej z wargi, którą zębami przycięła.
Porzycki stoi w przedziale prawie na progu — i nagle przychodzi mu jedna myśl do głowy.
— Czy to rzecz uczciwa, którą spełnia w tej chwili — uczciwa względem tej kobiety, która dyszy rozpaczą i kona w każdej minucie...
Ta niepewność jest tak silna, że Porzycki już stoi na krawędzi, już niemal chce wyciągnąć rękę do Tuśki i zawołać:
— Chodź! biorę cię z sobą.
Lecz oto — sygnał do odjazdu.
— Proszę wysiadać! — woła konduktor z przedziału pierwszej klasy.
— Do widzenia...
Porzycki rękę Tuśki ujął. Czuje, że jest martwa. Widzi te oczy błękitne, śliczne, tyle razy całowane, wpatrzone w niego z tak bezmiernym bólem, iż sam pod ich spojrzeniem słabnie.
Chce czemś pocieszyć tę rozpacz, ukoić, utulić, lecz — czem? czem?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wzrok jego pada na Pitę i spotyka znów parę błękitnych oczu, wpatrzonych w niego, lecz z jakimś lękiem i grozą.
I z niewytłómaczonym dla siebie porywem chwyta Pitę w pół i rzuca ją niejako na piersi Tuśki.
— Zostańcie tak!... — mówi zdławionym głosem i wyskakuje z wagonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pociąg rusza.
Pita, przytulona do matki, nie odrywa się od niej tak, jakby to uczyniła dawniej.
Przeciwnie.
Cicho, łagodnie — kierowana czarownym instynktem, garnie się ku niej, ku tej zbiedzonej, która jest tak w tej chwili nędzna, iż u dziecka opieki szuka.
Twarz Tuśki pochyla się ku główce Pity i ustami przywiera do złotych włosów.
I cicho — powoli zaczynają z błękitnych oczu matki padać duże, gorące łzy i płynąć wzdłuż czoła dziecka po jego bladej twarzyczce.
A pociąg w dal pędzi, rwąc w strzępy słabą nić, brylantami tkaną nić...
Jak kwiaty, otwierają się dwa serca kobiece i kwitną dla siebie, dla innych...
Jedno własnym bólem, drugie — przeczuciem tego bólu.
Tuśka... Pita...


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.