Sezonowa miłość/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

— Kiedyż ma być to przedstawienie?
— Za dziesięć dni.
Tuśka gniewnie brwi zmarszczyła.
— A czy koniecznie pan musi grać jakąś sztuczkę? Czy nie może pan powiedzieć monologu?
Porzycki pokręcił głową.
— Komitet prosi o sztuczkę, a że już przyrzekłem...
Deszcz pada, chmurno, brzydko. — Całe strugi ukośnie sieką o szyby i Tuśka, aż drży ze zdenerwowania. Porzycki, odziany w gumową pelerynę, chodzi do miasta, drwiąc z ulewy. Wczoraj powrócił późno, i zdawało się Tuśce po odgłosie jego nierównych w sieni kroków, że nie był trzeźwy. Gdzie chodził? — Z kim spędził wieczór? Nie mogła się go spytać. Bała się po prostu. Gdyby jej z dawną otwartością powiedział, że bawił się w gronie koleżanek i kolegów, czuje, że wybuchnęłaby płaczem. A wtedy — musiałoby dojść do wyjaśnienia sytuacyi.
I...
Naturalnie Tuśka ani na chwilę nie przypuszcza możliwości jakiegoś ostatecznego upadku, ale jeśli on w tem rozżaleniu jej wyczyta to, co się w niej dzieje, będą musieli wybrać jakieś modus vivendi dalsze. A kto wie, w co się to obróci! Cały czar może pryśnie wobec tego, że ona nie jest wolna...
W południe następnego dnia wchodzi do niej Porzycki blady jakiś — znudzony. Chłodem powiało od niego nagle. Tuśka odrazu to odczuła.
Nie spojrzał nawet na jej fryzurę, która dnia tego była piękniejsza i staranniejsza, niż zwykle... Zajął się poprawianiem rysunku Pity, która mozoliła się przy stole nad arkuszem papieru.
Tuśka owinęła się w szal i usiadła przy piecu, w którym skwierczało parę szczap drzewa.
Milczenie zaległo izbę.
Mimowoli Tuśka przypomniała sobie te pierwsze dnie, które przeżyła z Pitą w Obidowskiej chałupie.
Tak samo deszcz lał, wiatr wył i drzewo skwierczało w piecu.
Tylko jego w tej izbie nie było.
Zamyka oczy, chce zapomnieć o jego obecności. Napróżno — serce się w niej kołace, w gardle ją ściska, nerwy ją szarpią.
Wreszcie słyszy jego głos:
— A no!... Już i mnie odkopali. Jak mnie wczoraj u Płonki obsiedli, musiałem im przyrzec, że wezmę udział w jakiemś tam przedstawieniu. I to wymęczyli na mnie, że grać coś będę. Szczęściem, że była i Sznapsia w cukierni — więc pomyślałem zaraz o niej...
— I... będziecie grali razem?
— Tak! może się co wybierze.
Tuśkę ogarnęło uczucie zazdrości. Zaczną się próby, schadzki, narady. Przypomną sobie dawne czasy, kiedy grywali wspólnie. Niegdyś Porzycki powiedział, że nic tak nie wiąże aktorów, jak właśnie ta wspólność scenicznych desek.
Dlatego to Tuśka podsuwa Porzyckiemu projekt monologu, ale on odrzuca i upiera się stanowczo przy sztuce.
— Coś z Musset’a. Są bardzo ładne jego »prowerby« w jednym akcie.
Tuśka powstaje z krzesła. Zaczyna chodzić po pokoju, nie może sobie po prostu znaleźć miejsca.
Porzycki siedzi koło Pity, która odsuwa się od niego o ile można najdalej. Tuśka patrzy na aktora. Jest osowiały, patrzy przed siebie — papieros przylgnął mu do ust.
W Tuśce zazdrość gra z coraz większą siłą. Widział się wczoraj ze Sznapsią. Kto wie, co pomiędzy nimi było. Dlatego jest dzisiaj dla niej taki obojętny.
Jeżeli widywać się będą codziennie, wszystko się zerwie. Ona to wie, ona to czuje, rozumie. I ogarnia ją prawie rozpacz. Zdaje się jej, że życie się dla niej skończy i ogarnia ją przerażająca pustka. Traci poczucie taktu i miary. Spogląda na chwilę w stronę Pity, waha się — wreszcie wychodzi szybko do drugiego pokoju.
— Panie Porzycki! — woła zmienionym głosem.
Porzycki zdziwiony ma także chwilę wahania. Także spogląda w stronę Pity, ale dziewczynka uparcie patrzy na rysunek, tak, jakby jedynie interesowała się chałupą z »pazdurem«, którą narysowała przed chwilą.
Porzycki wsuwa się do pokoju, z którego drzwi wychodzą na werandę.
— Służę pani!
Drzwi nie przymyka i to Tuśkę pozbawia śmiałości, decyduje się jednak na wszystko. Przez zęby, zasłaniając pół twarzy szalem, wymawia szybko zmienionym głosem:
— Ja... nie chcę... żeby pan grał z tą panią!
Porzycki podnosi głowę. Przez chwilę patrzy w jej oczy. Odczytują się wzajemnie. Ogarnia ją nerwowe drżenie. On ogląda się na drzwi. Ona instynktownie cofa się ku drzwiom werandy.
— Nie chcę! — powtarza raz jeszcze, tracąc siłę panowania nad sobą.
— Dlaczego? — pyta Porzycki machinalnie, ale pyta jedynie dlatego, aby nie było milczenia.
Jest bowiem przy niej i w fałdach szala rąk jej szuka.
— Nie chcę!...
Tuśka nie może wymówić nic więcej, tak bardzo jest wzruszona. Łzy jej zaczynają napływać do oczu i drżą na rzęsach, jak krople rosy. Jego usta drżą znów pragnieniem, aby te łzy wypić. Ona to czuje i ostatnim wysiłkiem otwiera drzwi od werandy.
— Nie chcę!... — rzuca jeszcze i wybiega na werandę, zatrzaskując drzwi za sobą.
Zimna fala deszczu uderza jej w twarz i opływa ją strugą lodowatą. Wicher kręci jej suknie i pled rozwiewa. Słota pastwi się nad nią, ale jednocześnie przyprowadza ją do przytomności.
On uchyla drzwi:
— Proszę wrócić... Pani zachoruje!...
Oczy jego są znów dobre, miłe, łagodne i zakochane. Wyciągnął rękę. Śliczne usta uśmiechają się prosząco.
— No... no... dobrze... już nie będę grał... Tylko niech pani wróci!
Ogarnia ją ogromny wstyd.
Ten człowiek myśli, że ona dlatego stoi na deszczu i na wichurze, aby wyłudzić od niego pewne ustępstwa. Jednocześnie przez umysł przesuwa się jej myśl, że włosy się rozfryzują, a puder spłynie z twarzy.
To wszystko tworzy dziwny amalgamat myśli, które zniewalają ją do powrócenia do izby.
Szybko przebiega mimo Porzyckiego i wpada do pokoju, w którym Pita ciągle zajęta jest swoim rysunkiem. Tuśka ukradkiem przegląda się w lustrze, chwyta puszek i po mokrej jeszcze twarzy przeciąga trochę pudru. W tej samej chwili wchodzi Porzycki. Na szczęście Tuśka w porę odrzuca puszek. Porzycki jest już ożywiony i weselszy, jak wódz w przeddzień pewnego zwycięstwa. Tuśka zmieszana, spłoszona podchodzi do stolika Pity i siada naprzeciw dziecka, tak, jakby nagle zaczęła zajmować się tem, co córka robi. Pita z nieokreślonym wyrazem spogląda na zmoczone włosy matki i zaraz spuszcza oczy na swój rysunek.
Do stolika również podchodzi Porzycki.
— To chata... — objaśnia, wskazując na papier.
— Rzeczywiście! — mówi Tuśka! — chata! Z czegoś to przerysowała, Pito?
Dziewczynka nic nie odpowiada, tak, jakby nie chciała wmieszać swego głosu do tych, które brzmią sztucznie i nieszczerze dokoła niej.
— Mała ma talent... — zajmuje się nią dalej Porzycki. — Należy ją kształcić!
— Tak... pomyślę... — odpowiada Tuśka.
Przysuwa do siebie rysunek. Porzycki pochyla się nad nią. Czuje jego oddech; on nawzajem czuje woń jej skóry i włosów. Przez chwilę upajają się sobą, jak wonią kwiatu. Przed nimi Pita gryzie usta, jakaś strwożona i dzika. Czemu się oni nią zajmują? Sprawiają jej ból! Niech ją zostawią w spokoju!
Nagle Porzycki uderza z radością w ręce.
— Mam świetną myśl!
— Co?
— Pani będzie ze mną grała zamiast Sznapsi.
— Ja?
— Ależ pani! Raz pani wzięła Laforgues’a i czytała mi jednę complainte. Pani lepiej deklamowała odemnie. Zresztą w pani jest pyszny materyał na aktorkę...
— !!!
— Ależ tak! O! te oczy! Jak się pani na mnie niemi patrzy! Zresztą ja nauczę. Czy pani grała kiedy na scenie?
— Niegdyś... gdy byłam panienką.
— No... i...
— Mówili wszyscy, że doskonale, ale to tak dawno.
— To i cóż? Życie panią wytresowało na jeszcze lepszą aktorkę. To jedyna szkoła dramatyczna. Zresztą spróbujmy.
Na Tuśkę biją ognie.
— Grać? publicznie? za pieniądze? Ogromna odpowiedzialność. Z drugiej strony wybucha w niej z ogromną siłą próżność kobiety, która lata całe hodowała fikusy, rodziła dzieci, liczyła grosze i nie była nigdy podziwiana przez tłumy, a przyszła na świat z szalonem tego podziwu pragnieniem!
Próbuje zaoponować.
— To niemożliwe! Ja nie mam tualety.
— Sprawi się. Zresztą wybierzemy coś łatwego, bez stroju...
Uszczęśliwiony, ożywiony, biegnie do swojej izby i po chwili wraca, niosąc nieduży zeszycik.
— Ja zawsze mam coś takiego na dwie, trzy osoby pod ręką. — Oto dobry flircik na dwoje: Post-scriptum.
Tuśka bierze w rękę zeszycik.
Post-scriptum?
— Tak. Bardzo łatwe. Będzie pani przeważnie siedziała przy kominku. To pani ułatwi grę. Ja pani zaraz rolę napiszę. Wieczorem zrobimy czytaną próbę...
Rozporządza się, rad i pewien siebie. Otwiera skrypt — czyta niektóre zdania, intonacye.
— I to nawet będzie lepiej, że grać będę z panią, że nie ze Sznapsią — mówi. — To doda szyku! Cóż! aktorka? Każdy ją widział sto razy. Pani prawie nikt nie zna... A potem — zabawi się pani wspaniale.
Tuśka czuje, że będzie to rzeczywiście zabawa »wspaniała« i uśmiecha się na tę myśl.
Lecz nie wie, dlaczego równocześnie uparcie, jak muchy brzęczą jej słowa »buty, jedna szklanka, nie jem kolacyi, stróż nastawia samowar, wietrzę materace...«
Poco ta plątanina rzeczy z mężowskiego listu? A potem ta Pita nieufna, milcząca, wpatrzona w swój rysunek!
Gdyby choć ona zaaprobowała pomysł Porzyckiego — Tuśka czułaby się choć w połowie uspokojoną. Zdawałoby się, że to »ulica Warecka« daje jej niejako sankcyę. Ale Pita, zajęta cieniowaniem pazdura, skryta jest i zagadkowa. Miele tylko języczkiem w buzi, który, jak różowe żądełko, w cieniuchnych wargach się kręci. Tuśka po prostu szuka łaskawego wzroku dziewczynki, lecz mała unika widocznie spotkania się z oczyma matki.
Tuśkę ogarnia gniew.
Zanadto znów się liczy z tem wszystkiem! Złego w tem nic niema. Najuczciwsze panie i największe damy grają w teatrach amatorskich. I ona wreszcie ma prawo odetchnąć i zabawić się...
Czy ona przeszkadza tam mężowi używać swobody?
Niech sobie! A zresztą — ona jest przekonana, że jej mąż znów tak nie tkwi ciągle pomiędzy »fikusem a samowarem«. — Wmawia w siebie przeróżne rzeczy. Przypomina sobie dowcipy pism humorystycznych o »słomianych wdowcach...« Wyciąga je z pamięci i rada zastosowuje do Żebrowskiego. — Niezadługo, a biedny urzędnik w zielonem palcie, obciążony mianem podejrzanem wdowca ze słomy, stanie się w jej oczach hulaką i takim panem, który się dobrze bawi.
— Ogródki, kolacyjki, Marcelin, aktorki...
Na tej ostatniej myśli łapie się niespodziewanie! Wszak i ona niezadługo stanie się »aktorką«, choć przelotnie i na dobroczynność, ale zawsze będzie taką panią umalowaną, paradującą na wyniesieniu przed kinkietami...
— No i cóż? — myśli zuchwale. — On tam siedzi jako widz — a ja będę na scenie. Wet za wet... To wszystko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I w duszy Tuśki, jak chwast, z przerażającą szybkością rozwijać się zaczynają urojone pretensye, które zakrywają jej prawdę życiową, jak słońce chmury. — Nie umie po prostu rozróżnić, co jest wytworem jej fantazyi, co jest rzeczywistością smutną i sprawiedliwą. Z owego »męża« zaczyna stwarzać fantazyjną postać, potrzebną do jej celów. Pochyła, tragiczna sylwetka milczącego wyrobnika, wyniesionego nad tłum nędzarzy etykietą »urzędnika«, spowija się w mgłę żółtego, niezdrowego blasku. W myślach Tuśki wykrzywia się, jak pajac, cieszy się, tańczy, podkochuje, umizga... A dokoła niego jest wielka, przeogromna pustka opuszczonych domów, na które czas pieczęcie melancholii kładzie. Tę pustkę Tuśka wyczuwa doskonale i w niej jeszcze rozumie całe światy niewidzialne, z których się egzystencya jej i tych, co do niej należą, składa — ale z uporem szalonej w świetlistą postać pajaca patrzy i w ruch ją wprowadza. Tuśka chce, ażeby tak było.
I zdaje się jej nawet chwilami, że tak jest.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Deszcz leje ciągle, »siąpi« i niebo zda się coraz niżej zstępować na Zakopane. Lada chwila, a chmury do ziemi przysiądą i rozleją się po kotlince nowym potopem. Nawet już »zrezygnowani« kaloszami po błotku nie klapią, a damy nie chodzą po ulicach w owych wdzięcznych kapturach, które według ich przekonania, nadają im miny figlarnych koboldów, a w rzeczywistości czynią je podobnemi do straszydeł na ptaki. Pani Obidowska, która w chałupie swojej przechodzi jakieś straszne tragedye żywiołowe, cuchnie na cztery mile zmoczoną kozą, czy owcą — cała przepojona deszczem, z nogami zczerniałemi od błotnistej mazi. Przez okna widać ukośne smugi deszczu, który ma pozory, że coś się wściekło i pastwi się nad mrowiskiem, na które zwlokły się chore mrówki wielkim kosztem i często ofiarą zipią »świeże powietrze«, aby jeszcze choć trochę pożyć pod słońcem. — W Lewkonii i innych willach milczenie, szczelnie pozamykane drzwi i tylko czasem po werandzie dudnienie nóg bosych i wybieranie z balii deszczówki do prania »kolorów«.
Drobne życia, w których się lubował Balzac i lubuje Kamil Lemonnier, teraz rozpoczynają swoją symfonię lamp wcześnie zapalanych i sentymentów szlachetnych, lub nizkich, rosnących w tych zamknięciach, jak kurczęta w kojcu.
W takie rozkoszne zakopiańskie słoty człowiek, pozostawiony samemu sobie, zaczyna obrachunki ze sobą i nabiera czasem ochoty do zostania wreszcie kimś na świecie. Panie Warchlakowskie, obmyśliwszy pierożki z resztek sztuki mięsa — czują, że coś w nich nurtuje — jakiś żal — jakieś przeczucie całej łąki kultury przeróżnej, odgrodzonej od nich, jakby nasypem kolejowym, na którym świecą złowrogo nici szyn. Do tych łąk dotrzeć nie mogą, nie pragną — urągają im nawet, ale — istnienie ich jest dla nich w to zamknięcie udręką.
Wzmaga to ich nudę — a niema piekielniejszej męczarni, jak gdy głupi człowiek się nudzi. Ogryza wtedy swą własną duszę, jak pensyonarka paznogcie i często nawet krew pocieka. W tych willach o wyrzynanych, obrzydliwych, szwajcarskich gankach, lub tradycyjnych, zlanych deszczem werandach, odbywały się całe niespodziewane tragedye wyrastające z ogólnego pnia nudów. Były to tragedye wewnętrzne, kołtuńskie, śmieszne, ale były. I w tem choćby już zasługa strug lejącej bez upamiętania ulewy. — Kiedyś pani Warchlakowska będzie mogła powiedzieć: »Wnikam w siebie... i ja także miałam swe cudowne godziny«. — Może nigdy tak nie powie, może ze wstrętem przypominać będzie sobie, że w Zakopanem, gdy deszcz leje, to przychodzą najuczciwszej kobiecie do głowy »głupie myśli« — może — ale fakt będzie faktem.
Pani Warchlakowska w deszcze i słoty zakopiańskie ogryza własną duszę...
I czuje się głodna.
Głód ten objawia się nudą.
I głupiemi myślami.
Pani Warchlakowska dla odpędzenia tych myśli bierze do ręki robótkę.
Ale to nic nie pomaga.
I znów ogryza duszę...
Biedna dusza pani Warchlakowskiej!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuśka natomiast rada jest deszczowi.
Całe dnie siedzi w izbie, i Porzycki prawie od niej nie wychodzi. — Urządzili sobie jakieś wspólne życie. Obidowska przynosi im obiady, które Porzycki zjada u Tuśki. — Teraz zjawia się obrus na stole, serwetki i w dzbanuszku trochę gałęzi smereków, słowem wszystko, co może podnieść wdzięk kobiecy w danej chwili. Porzycki przynosi z miasta ciastka, sardynki, wino, kanapki, cukierki.
Panuje pewien rozrzutny a cygański dobrobyt, dawniej Tuśce nie znany, a ta masa łakoci, którą zwykle żywią się przeważnie aktorowie, robi wrażenie zarzuconej przysmaczkami klatki, w której pozamykano ptaki. — Tuśka porównywa swoje poprzednie nudy podczas słoty, która ją zaskoczyła po przyjeździe, to wysiadywanie pod piecem i pod oknem z Pitą i rozkoszuje się po prostu chwilą obecną. — Porzycki ma dziwny talent uprzyjemniania życia domowego. Być może, iż ten talent właśnie przywiązuje tak do niego kobiety. Tuśka, nieprzyzwyczajona do tego, aby ktoś tak mile, tak serdecznie starał się w każdej chwili rozerwać ją i dbał o jej zdrowie, o jej myśl smutniejszą, o to, co boli, czego znieść nie może — wchodzi w tę fazę najniebezpieczniejszą dla kobiety. Zaczyna się czuć szczęśliwą nie tylko przez to, że ma w kim uwielbiać siebie samą, ale i przez to delikatne, miłe pożycie codzienne, które otula ją, ściele się jej pod nogi, nie pozwala jej ani na chwilę czuć się samą i bez oddanej jej w zupełności drugiej istoty.
— To są drobiazgi — myśli — te ciastka, te proszki fenacetyny, ta woda sosnowa do rozpylania, te konserwy, morele, kwiaty, dzienniki, książki — ale to wszystko jest, to są fakty i one mi są teraz drogie, konieczne i potrzebne...
Chwilami zdaje się jej, że wyciąga się w hamaku, w rozkosznym, świetlanym promieniu. Dokoła niej woń odurzająca kwiatów leśnych — i dobrze jej, ciepło — miło. Ktoś cicho szepce wyrazy ledwo dosłyszalne, jakaś ręka odpędza rój natrętnych smutnych — myśli — i kołysze ją do snu!...
Z rozkoszą wita szare, bezbarwne dnie deszczowe. Lęka się po prostu słońca. Tyle światła i ciepła jest we wnętrzu jej izb zamkniętych. Boi się, że razem z promieniami słońca Porzycki uleci znów w góry, przestanie być tak słodkim i dobrym, jak do tej chwili.
Nie zanosi się jednak na to.
I Porzyckiemu widocznie na razie uprzykrzyły się góry i słońce. Przyzwyczajony w swojem cygańskiem życiu do ciągłego przebywania z kobietą, a przez zamieszkiwanie wspólne z matką rozpieszczony i nie mogący obejść się długo bez »domu«, rad był, że znalazł ów kąt, gdzie mógł przytulnie w szmerze delikatnym sukien kobiecych przebywać i roztaczać swą miłą dobroć umiejącego stwarzać domową atmosferę mężczyzny. Od razu zrozumiał, że Tuśka nieprzyzwyczajona jest do tych objawów troszczenia się drobiazgami o jej dobro — i zdwoił swą staranność, którą zwykle przy rozpoczynaniu swych miłostek i tak roztaczał w bardzo dużej dozie. Wytworzyło się więc w tę słotę wściekłą i tragiczną w chałupie Obidowskiej nadzwyczaj miłe modus vivendi, które rosło ciągle z dniem każdym.
A przecież...
Były i tu a »przecież«. Przedewszystkiem gryzła Tuśkę obecnie myśl o przedstawieniu, w którem miała wziąć udział. — Próby odbywały się codziennie i Porzycki nadzwyczaj pilnie i starannie uczył ją roli. Twierdził nawet, że jak na amatorkę, grać będzie zdumiewająco dobrze, ale Tuśka w chwilach jasnego poglądu lękała się, że co scena i publiczność płatna, to nie Obidowska chałupa i próba sam na sam z Porzyckim. — Przytem miała duże niepewności. Miała grać hrabinę. Autentycznej hrabiny Tuśka nie znała osobiście. Widywała te panie, ale zdaleka. Imponowały jej sportowym wyglądem, porządnem wyszczotkowaniem włosów i przeważnie nieupudrowanemi twarzami. Ale co więcej? Jak się zachowują? Jak mówią? Przypominała sobie, że aktorki, grające »hrabiny«, najczęściej mówią półgębkiem, wykręcają w uśmiechu usta do lewego ucha, unoszą piąty palec lewej ręki i mówią zamiast »moja matko« — »moja metko!« Tak — ale to aktorki. Instynkt mówi Tuśce, że naprawdę tak nie jest. Wie, iż pomiędzy widzami będą panie z arystokracyi. Porzycki jej to powiedział. Pragnie, aby się z niej nie wyśmiewano. Chwilami oblewa ją żar na myśl, co uczyniła, podejmując się tak nagle, bez zastanowienia, ukazania się na scenie obok Porzyckiego. I zwraca się ku niemu, prosząc, aby ją uwolnił, aby w ostatniej chwili wykręcił się monologiem.
— To niemożliwe! — odpowiada jej aktor — przyrzekłem sztuczkę — dotrzymam słowa. Zresztą programy wydrukowane.
— I moje nazwisko?
— Cóż znowu! Zamiast nazwiska są trzy gwiazdki... To jeszcze więcej zainteresuje. Cóż? dobrze?...
Ona uśmiecha się, niema już ani siły, ani woli...
Uśmiechy ich spotykają się, jak dwa kwiaty. Oczyma wpijają się Tuśka i Porzycki w siebie z ogromną siłą. — Ciągle tak wnikają w siebie pieszczotą wzroku. Obecność Pity nie pozwala na więcej, ale na razie i to jest miłe. Tuśka odczuwa za każdem takiem spojrzeniem przebiegające ją warem dreszcze. Płoni się, ucieka oczyma, i znów wraca. Brak jej tchu. Chwilami zdaje się, że omdleje. Gdy oczy przymknie, widzi go przed sobą tak dokładnie, jakby obraz jego pod powieki zabrała.
Pewnego razu powiedział jej, że doznaje tego samego wrażenia. Wytwarza się pomiędzy nimi silny prąd magnetyczny. Chwilami boją się spotkać, czy to wzrokiem, czy rękami i znów biegną ku sobie z jakąś zapamiętałością, jakby się zbłąkali i dla siebie na chwilę zginęli. A w to wszystko wplata się wdzięk drobnych faktów życiowych, ułożonych płynnie miłą warstwą. Zamiast świec, pali się obecnie wieczorami lampa i łagodne jej światło gromadzi ich koło stołu, nakrytego do herbaty. Siadają radzi, on czyta dzienniki, lub opowiada dużo i dobrze. Laforgues także występuje w krąg lampy, tylko już śmiertelne jego igraszki nie mają miejsca w tem zaciszu.
Tu jest »dobrze żyć« i tu teraźniejszość ma wagę.
Dewiza Napoleona — le passé et l’avenir n’existe pas, il n’y a que le présent — przepaja atmosferę. Ci ludzie żyją tylko chwilą obecną, szczególnie mężczyzna.
Kobieta idzie za nim, jak cień!
Idzie i nie wie, nie chce już wiedzieć, dokąd właściwie zajdzie.
Nawet uparta melancholia Pity nie zdoła ich wytrącić z tej drogi, po której iść im tak przyjemnie. Dziewczynka, założona przez Porzyckiego masą farb, palet, wzorków, tektur, wiszorków, kredek, tonie w swej rysunkowej pracy i milczeniu. Całe wieczory spędza pochylona nad rajzbrecikiem. Nie miesza się do rozmowy.
Nie patrzy nawet na matkę i na Porzyckiego. Czasem tylko, gdy oni nie widzą, obrzuci ich promieniem swego spojrzenia i cofa się w głąb siebie, coraz więcej smutna i nieufniejsza.
Tymczasem na maszynce spirytusowej, którą Porzycki przyniósł ze swego pokoju, gotuje się herbata, na tekturowej tacce wdzięczą się różowymi i czokoladowymi brzuszkami ciastka pana Płonki, srebrzą pudełka sardynek i homarów, jak topaz mieni się koniak i lubiony przez Porzyckiego Vöslauer Goldeck. W piecu pali się raźno wysuszone przez dzieci za wskazówkami aktora drzewo, pachnie jodłami i białą różą, przecudne, pełne maki, jak rozstrzępione motyle, czerwienią się w półcieniu.
Tuśka i Porzycki mówią dużo, mówią, rozpowiadają sobie siebie samych na wyścigi, jedno przez drugie, jakby się śpieszyli, by stanąć u mety. On — szczerością swoją pobija ją, bo mówi jej wszystko i odsłania się takim, jakim jest w istocie ze swemi wadami, brakami, ze swem złem i tem, co jest złego w jego dobrem. Tymczasem ona, jak zwykle kobieta w takich razach, pozuje jeszcze, pozuje ciągle, ale już ogromnie umiejętnie, nie kłamie tak jak z Warchlakowską, lecz wybiera to, co ma powiedzieć, a to co ma zataić. Nie wie bowiem, iż mężczyźnie jest najczęściej wszystko jedno, jaką kobieta była, a nawet jest. Chodzi mu głównie o to, jaką będzie — zwłaszcza w tego rodzaju stosunkach, jak jej do Porzyckiego. Jeżeli ci ludzie rozpowiadają przed sobą siebie samych, to czynią to tylko z potrzeby mówienia o sobie przed słuchaczem chętnym, ale nie z konieczności wyświetlenia swego charakteru.
Jeżeli są szczerzy, to dlatego, że nie są zdolni do utrzymania nawet własnej tajemnicy.
Jeżeli kłamią, to folgują chęci upiększenia wszystkiego nawet siebie samych.
W gruncie rzeczy niema wielkiej różnicy.
Jedno i drugie nie ma właściwie celu.
Porzycki, gdy Tuśka pracowicie kłamie, kim i czem jest, patrzy z lubością na jej rozwiane umiejętnie fale włosów, na jej śliczne uszka, jak muszelki różowe, na jej podbródek zarysowany na tle błękitnej aksamitki z czystością porcelanowej maseczki.
Tuśka arabeskami cieniuje wspaniałość swego charakteru, a on śledzi nozdrza delikatne jej noska cokolwiek garbatego i myśli, że poruszają się obiecująco, jak chrapki i rozkoszuje się każdem tem poruszaniem.
Nawzajem, i ona — gdy Porzycki najdowcipniej, potrącając czasem o nutę sentymentu, kreśli obraz swej cygańskiej duszy — Tuśka ukradkiem dobiera się wzrokiem do jego rzęs jedwabnych, długich, gęstych, dziwnie zafryzowanych, tak, jak Tuśka tego nigdy jeszcze nie widziała.
— On jest śliczny! — myśli z zachwytem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A deszcz pluszcze, bije w szyby, łomoce, wstrząsa chałupą — chwilami zdaje się, że zmyje ją i inne sadyby zupełnie z powierzchni ziemi. I coś jęczy, coś skarży się tam w nocnej oddali, coś bardzo biednego i nędznego, cała ludzka tragiczność, ta cała właściwa tragiczność w poznaniu zupełnej bezsilności w walce z przeznaczeniem. Łopoce to, jakby stado zranionych ptaków, co to odbieżeć chciało, hen daleko w błękity i złota słoneczne, a padły, szarugą groźną i wściekłą przybite do rozmokłej i czyhającej na ich trupy ziemi.
Ach!... jak w taką noc deszczową po zakopiańskiej dolinie rozwłóczą się łzawe skargi i jęki...
Och!... jak tam ktoś kaszle...
W oddali, w willi, przeciążonej zdobnictwem i figlikami, drży nocna lampka.
Przez strugi deszczowe na świat drży taka lampka i coś jakby nierówne, spracowane tchnienie nią kołysze.
Chwilami zdaje się, że zgaśnie...
Ulewa szumi, jak potok spieniony, i takie zimno! taki straszny ziąb!
Lampka przecież trwa, drobna, maluchna, słaba — ale trwa.
I kaszel straszny przez szpary złotych belek w nużącą wilgoć się wciska.
I widać niespokojny cień.
Do okna podchodzi, ulewy nadsłuchuje, ręce prawie składa... ku bielejącym w kącie izby poduszkom się zwraca.
Tam — żali się coś bardzo nędznego, coś bardzo tragicznego — i stamtąd płynie ten dech ciężki, który lampę podsyca.
Długa, straszna, deszczowa, zakopiańska noc. Strugi deszczu po szybach.
Strugi łez po szybach zbolałych oczu...
Świst wichru od hal...
Świst straszny płuc, w których strzępy się kołaczą!...
A potem nad ranem, gdy jeszcze ciemno, nagle lampka równo, prosto palić się zaczyna.
Żaden dech nie wieje — raz jeden gwałtownie zakołysze płomieniem — i nagle spokój zupełny...
Wówczas od szyby odrywa się cień, który błagał o trochę ulgi, cień ten ku tej wielkiej ciszy się zwraca, chwieje się i pada nagle na klęczki, tak, jak się pada przed katafalkiem, lub wtedy, gdy trumnę do grobu spuszczają.
W świetle lampki zaostrza się jakiś nieruchomy profil, najczęściej bardzo młody, na tle białych poduszek i schnie srebrna brózda ostatniej łzy, która życie żegna.
O nocy deszczowa! Zakopiańska deszczowa nocy... masz w sobie czarność całunu, a srebro twych strug zabójczych haftuje na nim straszne:
De profundis...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z »widmowego« życia, które teraz Tuśka pędzi w zamknięciu sadyby, musi przecież się wyrwać i wyjść na próbę do Morskiego Oka. Uspokoiła się cokolwiek, zobaczywszy, że jeszcze kilka pań bierze udział w owym koncercie — śpiewając, grając i produkując w ten sposób owoce swych i cudzych udręczeń, które uprawianiem sztuki nazywać się zwykło. Lecz powstaje znów w Tuśce nowa wątpliwość. Czy należy wziąć Pitę na ową próbę? Widzi sama, że wplątała się obecnie w nieszczęśliwą sytuacyę, z której niema wyjścia. Nastręcza się jednak samo. Oto Pita cierpi na lekki ból gardła. Trudno ją narażać... należy zostawić w domu, tak będzie najlepiej. Nawet Tuśka cieszy się z tego. Boi się jednak przyznać nawet do tego uczucia przed samą sobą. Gdy zajeżdża po nią sprowadzona przez Porzyckiego dorożka, z której leją się strugi wody, Tuśka nie śmie spojrzeć na córkę. Pita jednak zupełnie spokojnie i rozsądnie przyrządza sobie cali chloricum w szklaneczce z wodą.
Ogromna widocznie zaszła różnica w charakterze dziewczynki od chwili Morskiego Oka. Owa »scena«, jaką Pita matce zrobiła z powodu pozostawienia jej w hotelu, zmieniła się w obojętność zupełną. Co więcej, Pita najwidoczniej nie ma ochoty towarzyszyć matce na próbę. Owym próbom w pokoju asystowała w milczeniu i jakby jakąś ironią przejęta. Chwilami śledziła z pod oka ruchy matki i zdawać się mogło, że je krytykowała w myśli. To było wszystko, co objawiła na zewnątrz i co Tuśka nawet dostrzegła. Z pewną więc ulgą rozstają się na tę godzinę, rozstają się mimo to ogromnie grzecznie i uprzejmie, tak, jakby podwajając sumę tej grzeczności, chciały zakryć jedna przed drugą wzajemne uczucia.
Lecz już w dorożce Tuśka zaczyna żałować, że nie została w domu, oczekując na wyzdrowienie Pity.
Cóż się bowiem dzieje?
Oto — Porzycki po usadowieniu się, zapięciu fartucha, obejrzeniu drogi, czy kto nie idzie, porywa ją z ogromną siłą w objęcia i ustami ust szuka.
Staje się to nagle i niespodziewanie i właśnie w bardzo niestosownej chwili. Tuśka bowiem doznaje jakiegoś ściśnienia serca, coś, jakby ogromnego żalu za Pitą i nie za nią jedną, lecz za tem wszystkiem, co Pita reprezentuje. Jest to u kobiet zwykły objaw, że dążąc całą siłą do wyzwolenia się z czegoś, zaczynają tego czegoś serdecznie żałować, gdy to wyzwolenie przychodzi. Jest to objaw chwilowy, niemal mgnienie oka, ale jest to ogromnie szczere i bardzo silne. W takiej właśnie chwili żalu, jak burza zwalił się ze swym pocałunkiem w objęcia Tuśki — Porzycki.
Z wielką energią odepchnęła go od siebie.
— Proszę!... bardzo proszę... — wyjąkała, poprawiając kapelusz i woalkę.
Porzycki był cały zmoczony przy dopomaganiu jej do wsiadania do dorożki. Peleryna jego wydawała nieprzyjemną woń mokrej wełny. Z kapelusza płynęła mu woda. Tuśka ubrała się niezmiernie starannie na ową próbę i z przykrością uznała, że ta próba pocałunku zmoczyła jej nową, ładną, szafirową woalkę w grochy i starła jej z nosa puder. Ta prozaiczna strona w połączeniu z owem wtargnięciem w niestosownie wybraną chwilę duchowej rozterki sprawiła, że Tuśka uczuła i żal i niesmak i jakąś urazę. Nie tak wyobrażała sobie taką chwilę. Siedziała cicho, odsunięta w głąb dorożki, starając się pogrążyć w myślach. Było jej jednak dziwnie i zdenerwowanie jej wzrastać zaczęło coraz więcej, zwłaszcza gdy dostrzegła, że Porzycki siedzi także jakby urażony i zniechęcony. Co więcej, gdy odpychała go od siebie, dostrzegła początkowo zdziwiony, a potem ironiczny wyraz jego twarzy. Powiedział tylko — »przepraszam!« i usunął się w kąt dorożki.
To było wszystko.
Była chwila, w której Tuśka miała ochotę kazać stanąć dorożce, wyskoczyć i biedz po deszczu na przełaj ku chałupie, tam zamknąć się, paść na łóżko i płakać. Tak ją zadławiło, bo przypominała sobie, że postępowała bez taktu, że pozwoliła Porzyckiemu przynosić cukierki, ciastka, wina i obdarowywać się łakociami co chwila. A co jeszcze było najfatalniejsze, to ta okoliczność, że Tuśka czyniła to z bardzo nizkich pobudek. Chciała bowiem jaknajdłużej módz bawić w Zakopanem za nadesłane przez męża pieniądze. Łakocie, z taką rozrzutnością znoszone jej przez Porzyckiego, zaczynały stanowić poważną ulgę w jej budżecie i dlatego to, co powinna była, jako istota pełna taktu, odsunąć i przykrócić — tolerowała chętnie, wiedząc, że źle robi...
Teraz wyobraziła sobie, że to rzucenie się na nią Porzyckiego nie było niczem innem, tylko brakiem szacunku, wywołanym przez jej postępowanie.
— Sama jestem temu winna — myślała — mam, na com zasłużyła.
Gdy tak w milczeniu dojeżdżali do hotelu »Morskie Oko«, zdawaćby się mogło, że zapanował pomiędzy nimi nagłe wał lodowy, którego przebyć nie będą w stanie.
— Czyżby to był brus? — myślała Tuśka!
— Czyżby to była przebiegła gęś? — myślał Porzycki.
Wszystkie przebyte chwile; rozmarzenia półsenne w srebrach księżyca, kaskady gwiazd nad głową, lasy gencyan, wizye wstających o świcie gór, melancholia nocy deszczowych — to całe przeżyte wspólnie piękne i jasne zniknęły i zatarły się przez jeden gest zbyt pośpieszny i brzydki. Jak dwa kwiaty na zbyt kruchej łodyżce, tak widocznie wykwitały ich uczucia na zbyt ciasne horyzonty rzucone, wichrom rozczarowań łatwych podległe.
Tylko — była mała różnica.
Kobieta już czekała usprawiedliwienia dla mężczyzny, oskarżając się sama w duszy, przyjmując całą winę na siebie.
On zaś zaciął się i jakby obojętniał, postanawiając ponowić atak teraz już bez tej namiętnej furyi, ale rozważniej, obliczalniej.
— Muszę wypróbować...
Zaczynał bowiem nie mieć wielkiego pojęcia, czem właściwie jest Tuśka, z jednej strony lecąca ku niemu całą swoją atmosferą jak ćma i dysząca miłością, z drugiej strony odpychająca go z gniewem w chwili, gdy chciał już dotrzeć do jakichś pozytywnych rezultatów!
W sali teatralnej pusto było i panował nieprzyjemny półzmrok.
Czarna jama zbyt wysokiej scenki, pozawieszana skandalicznemi płachtami, przyjęła Tuśkę i Porzyckiego.
Tuśka doznała zawodu.
Sądziła, że wejdzie w gwar, pomiędzy ludzi, hałas, przygotowania.
Tymczasem pusto było nawet w cukierni. Deszcz wypłoszył wszystkich. Kelnerzy drzemali po kątach. Sterty ciastek, cukierków, bombonierek zalegały stoły. Kiedy niekiedy ktoś wpadał, chwytał coś, turkotała furka i znów zapadała senna cisza.
Z pomiędzy szmat, reprezentujących »salon«, wyłoniła się jakaś postać i leciuchno zbliżyła się do Tuśki. Jest to młody mężczyzna, odziany bardzo ubogo, o dziwnie wązkiej klatce piersiowej. Palto ma jasne, wyżarte, za długie, buty bardzo zniszczone. Za to cylinder bajeczny, zupełnie nowy i tak lśniący, że odbija w sobie wszystkie przedmioty, które go otaczają. Stąd młodzieniec ten robi bardziej fantastyczne wrażenie, nosząc na głowie jakby koronę, z jakichś niewyraźnych przedmiotów złożoną.
— Kolega Marcin! — przedstawia Porzycki.
Kolega Marcin ukośnem wejrzeniem obrzuca Tuśkę, z rodzajem cynicznego uśmiechu, który mu już bezwiednie przyległ do pobladłych warg, skłania się w milczeniu i zabiera się do pełnienia obowiązków suflera.
Tak się to wszystko odbywa smutnie, urzędownie, że Tuśce, która ma inne pojęcie o kulisach, scenie, choćby nawet amatorskiej, zaczyna się robić jakoś dziwnie. Mówi swoją rolę apatycznie, cała zajęta myślą poprzedniej sceny z Porzyckim, który formalnie unika spotkania się z nią wzrokiem. Tuśka jest trochę skrępowana deskami, jednak nie tyle, jak przypuszczała. Zdaje się jej, że ma szczudła na nogach. Marcin podpowiada niewyraźnie, widocznie w złym humorze. Na scenie niema ani jednego krzesła — Tuśka i Porzycki mówią swe role, stojąc.
Próba wlecze się w ten sposób czas jakiś, Tuśce zaczyna się robić bardzo przykro. Ma ochotę powiedzieć, iż grać nie będzie i wraca do domu. Boi się jednak obmyślić coś stanowczego. Wstyd jakiś ją dławi. Poco jest tutaj? Skąd się wzięła na tej scenie? Drzwi wejściowe się otwierają, wsuwa się kilka osób, dwie kobiety, jeden mężczyzna.
Porzycki marszczy brwi.
— Cóż tam za dyabeł? — mówi. — Kazałem nikogo nie wpuszczać.
Patrzy przez chwilę i nagle się rozjaśnia.
Servus! — woła — chodźcie tu...
Zwraca się do Tuśki:
— To nikt!... to nasi, dowiedzieli się, że mamy próbę i przyszli.
Tuśka z trwogą najwyższą patrzy na tych »naszych«, jak idą, rozwiewając peleryny, potrącając krzesła, śmiejąc się, dowcipkując, pewni siebie i na swoich »śmieciach«, bo w teatralnej sali. Ta cała banda, która szła drogą świetlaną, śpiewając canzonę, idzie teraz, ku niej zwrócona, tak samo wesoła, bez troski zbierająca miód z życia i piękno i to, co niesie rozkosz choćby chwili.
Podeszli do rampy, witają się z Porzyckim, który przykląkł przy kinkietach.
— Jak się masz, stary?
— Jak się macie?
— My? byczo, ale ty gdzie się wkopałeś, ani dychu o tobie... Czemuś nie przyjechał na Jaszczurówkę?
— Dobryś sobie, w taki deszcz!...
— Jeszcze w gorszy potrafiłeś nas znaleźć!
— Stulcie dzioby i siedźcie cicho, bo my mamy próbę.
Obrzucają ciekawem spojrzeniem Tuśkę, tak, jak przed chwilą Marcin. Ona, aż dostała wypieków pod ich spojrzeniami.
— Jedźcie dalej!... nie przeszkadzamy.
Siedli rzędem w pierwszej ławce, poopierali ręce na parasolach, laskach i patrzą.
Tuśka usiłuje odzyskać spokój, równowagę, ale nie jest w stanie..
Spogląda miłosiernie na Porzyckiego, lecz on nie dostrzega nawet jej zmieszania. Zaczyna mówić swoją rolę, rad, że się może popisać damą z mondu przed kolegami. Nie chce przedstawić Tuśki, jako swej kochanki, broń Boże! ale miło mu, że ma ładną i szykowną znajomą.
Tuśka żałuje teraz naprawdę, że się wplątała w tę awanturę. Zdaje się jej, że stoi na rusztowaniu i że ściągnięto z niej wszystko odzienie. Mówi szybko i cicho. Porzycki spogląda na nią zdziwiony. Nigdy jeszcze nie mówiła tak źle swej roli. Ten wzrok miesza ją do reszty. Blizka jest płaczu. Widzi, że idzie zupełnie źle. W rozpaczy pociera ręką po czole.
— Co pani? — pyta wreszcie Porzycki.
— Głowa mnie boli!
Lecz on jest teraz innym człowiekiem.
— Niezadługo skończymy — mówi ozięble.
To jest dla Tuśki, jakby podcięciem szpicrutą. Czuje, że i tu przegrywa stawkę. Instynktownie odczuwa, że Porzycki chciał popisać się nią przed kolegami. Uśmiecha się ironicznie i nagle w niepojęty sposób odzyskuje rezon. Zaczyna grać lepiej i gorzej. Popełnia bowiem mnóstwo niedorzeczności obok rzeczy zupełnie dobrych i pomysłowych. Śliczna jej postać, ładna twarzyczka, błyszczące pod szafirem wielkie oczy, piękna suknia, ładne obuwie i rękawiczki usposabiają na korzyść. Przytem zachowanie się jej jest pełne taktu i nie wyzywające.
Aktorzy mrugają na siebie z zadowoleniem.
Do rampy podchodzi wysoka, czarno odziana kobieta.
— Słuchaj, Porzycki — mówi do Porzyckiego — nie robisz pani uwag? — Pani źle akcentuje.
Porzycki wzrusza ramionami.
Tuśka zarumieniona zatrzymuje się w pół zdania.
— To przecież bardzo łatwe, bo pani jest bardzo inteligentna i rzeczywiście bardzo zdolna — mówi dalej aktorka, opierając się o podyum sceniczne.
Podnosi swą twarz ku Tuśce i ta natychmiast w tych zmęczonych oczach, w tych regularnych, ale jakichś smutnych rysach poznaje — Sznapsię.
— Pani pozwoli, ja się przedstawię... jestem Markowska. Dlaczego pani mówi — »będę czekała na pana« — kładąc główny nacisk na — pana, kiedy się bez tego może obejść?... Niech pani powie jednostajnie — »Będę czekała na pana«.
Tuśka zmrużyła oczy i patrzała z góry na czarno ubraną aktorkę, która w szarem świetle sali wydawała się cała, jakby pyłem przyprószona.
— Ona ma racyę!... — przyświadczył Porzycki. — Pani zanadto wybija!
— Nie jestem aktorką z zawodu! — odcięła się Tuśka.
Porzycki szarpnął się niecierpliwie.
— Ach, Boże! nie o to tu idzie — wyrzekł — zawód nie zawód, mniejsza z tem. Skoro się ma coś robić, należy zrobić dobrze... Tylko, ja nie mam daru nauczania...
Zwrócił się do Markowskiej, ciągle o podyum opartej.
— Słuchaj... może ty z panią rolę przejdziesz, jako kobiety, łatwiej się porozumiecie.
Nic nie zdoła opisać podrażnienia dumy, jaką uczuła w tej chwili Tuśka.
Ta kobieta, u jej stóp stojąca, wydała się jej czemś tak od niej dalekiem i tak nędznem w porównaniu z nią samą, iż ta pycha zaczęła ją dławić i doprowadzać do wściekłości.
— Owszem! — odparła Sznapsia — ja... najchętniej. Mam dużo czasu, jestem gotowa... A kiedy?
Porzycki dalej się rozporządzał.
— Najlepiej jutro. Bądź ubrana o trzeciej. — Przyjadę po ciebie fiakrem i przywiozę do nas, na Skibówki.
— Doskonale.
— Tylko się nie spóźnij po swojemu.
Roześmieli się wesoło. Przypomnieli sobie niejednę scenę z powodu tego wiecznego spóźniania się Sznapsi. Porzycki rozjaśnił się i z widocznem upodobaniem spojrzał na aktorkę. Ona mu nawzajem wzrok ten z równą sympatyą oddała.
— Więc jutro?
— Na dziś przerwijmy próbę, bo jakoś nie idzie.
— Doskonale — myślała Tuśka. — Układają się bez zapytania nawet, czy ja się na to zgadzam, czy życzę sobie, aby taka pani przestąpiła próg mego domu... Tego dopuszczać się mogą tylko aktorzy.
Zeszli ze sceny i skierowali się ku cukierni. Gdy weszli do sali, jeden z aktorów zaproponował natychmiast:
— Napijmy się co ciepłego...
— Naturalnie.
Weszli do osobnego gabinetu, mając Tuśkę w pośrodku. Tuśce zdawało się, że idzie po rozżarzonych węglach. Nie wiedziała, jak się wyrwać, co począć. Teraz, gdy ci rośli, strojni, zdrowi ludzie otaczali ją, czuła się onieśmielona i przerażona. — Siadali za stołem z hałasem. Zsuwali stoły. Kelnerzy usługiwali im chętnie.
Markowska stanęła obok Tuśki.
— Porzycki mówił nam, że pani ma duży talent — wyrzekła nadzwyczaj miłym głosem, który po prostu za serce ujmował — i widzę, że pani rzeczywiście jest utalentowana...
Tuśka czuła, że powinna coś odpowiedzieć.
— Pani zbyt łaskawa.
— O! nie!... ja jestem szczera. Ja powiedziałabym pani prawdę. A — może pani chce się scenie poświęcić?
Tuśka wykrzywiła usta niemiłym ironicznym grymasem.
— Ja?...
W tem jednem słowie było tyle arogancyi, powiększonej chęcią zgniecenia swej interlokutorki, że aktorka odczuła intencyę Tuśki.
— Jeżeli nie, tem lepiej dla pani — odrzekła z prostotą.
W tej chwili do gabinetu wszedł Porzycki. Był wesoły, rozpromieniony, w swoim żywiole. Rozmawiał z aktorami ich językiem, każdemu mówił ty, tak samo jak i aktorkom. Przysunął się zaraz do Sznapsi i pytać ją zaczął.
— No i cóż?... miałaś wiadomość?...
Uśmiechnęła się bardzo ładnie i miło.
— Miałam.
— I?
— Powiem ci później.
— Dobre warunki?
— Zobaczysz sam.
— Dziękuję ci! Dobry z ciebie bursz!...
Znów zamienili uśmiechy i Tuśce zdawało się, że nigdy pomiędzy nią a nim nie zakwitł taki ciepły promień, jak ten, który pomiędzy nimi zajaśniał. W jednej chwili uprzytomniła sobie pożycie tych dwojga, przebyte nędze i radości, gospodarstwo na rogu komody przy maszynce naftowej, sceny i godzenia się, wspólna włóczęga, dzielenie doli i niedoli.
— Nic tak nie łączy, jak scena! — powiedział do niej niegdyś Porzycki.
Tak — stanowczo, ci oboje byli złączeni ściśle, serdecznie.
Inaczej — niż ona...
Zresztą, jakie ona prawo miała myśleć o jakiemś złączeniu się z tym człowiekiem, ona, niewolna, zamężna, obca zupełnie jego światu... jemu samemu...
Wystarczy spojrzeć na niego teraz, pomiędzy tą bandą aktorską, na jego oczy błyszczące: czy pamięta o niej? czy wie, że ona istnieje?
Nie — przypomniał sobie. Idzie ku niej, aby ją zaprowadzić na kanapkę pod lustro i posadzić obok swej dawnej kochanki. Tego Tuśka nie zniesie. Wyprostowywa się nagle, nieokreślony wyraz pogardy okala jej usta.
— Pan daruje... ja muszę jechać do domu.
— Dlaczego?
— Pan zapomniał. Dziecko niezdrowe.
Akcentuje silnie to niezdrowie córki, której przed godziną nie wahała się zostawić samej w sadybie. On wzrusza ramionami.
— Ależ to nic nie jest... Pita sobie poradzi.
— Przepraszam. Ja wiem, co mam zrobić.
Markowska miesza się znów do rozmowy.
— Ta śliczna panienka, która była z panią w Kuźnicach, chora?
— Trochę, na gardło.
Aktorka wydaje się silnie zaniepokojona.
— Ach, mój Boże! trzeba posłać po lekarza. Tu jest specyalista...
Lecz Tuśka wyniośle kiwa głową.
— Już zrobione, co należy. Dziecku jest lepiej, ale ja jechać muszę...
Skinieniem głowy żegna zgromadzonych.
Zdaje się jej, że jest bardzo królewska i zupełnie niepospolita. Wychodzi, a za nią Porzycki.
Dochodzą do dorożki. Ona spodziewa się, że on się usprawiedliwi, powie coś dobrego... czeka na to słowo. Lecz on pomaga jej wsiąść do dorożki, sam nie wsiada, zapina fartuch i rzuca dorożkarzowi:
— Na Skibówki! Do Obidowskiej!
Dorożka jęknęła, zagrzmiała masą łańcuchów, żelaza, zagrzechotała jak fura kamieni i ruszyła wreszcie ze stękiem.
Po Tuśce spłynął od głowy do stóp zimny dreszcz. Doznała uczucia, jakby ktoś oblał ją zlodowaciałą wodą! Na chwilę nawet myśli w niej zastygły. Wtuliła się w róg dorożki i jechała tak, jak martwa w tem niespodzianem osamotnieniu, jakby skostniała.
Wreszcie zrozumiała, że Porzycki zwrócił się ku »swoim«, odstręczony przez nią zbyt może brutalnem odtrąceniem, gdy się ku niej garnął.
— Co jednak miałam począć? co?... co?... — myślała, gryząc do krwi usta i łamiąc pod fartuchem ręce.
Ogarnął ją jakiś namiętny, uporny szał.
— Dobrze zrobiłam, dobrze!... powinnam mu była dać w twarz... Szkoda, że tego nie zrobiłam!
Dorożka targnęła się, jak w kowulsyach, zachybotała, jak dziesięć pociągów, podjeżdżających ku stacyi i wreszcie wbiła się w olbrzymią kałużę przed chałupą.
— Niech wysiadajom! — dał się słyszeć głos z pod stosu skór baranich, wśród których sterczała fajka.
Tuśka rzuciła w stronę fajki guldena, który skwapliwie pochwyciła nadzwyczajna ręka, dająca pewne wyobrażenie, czem musiała być ongi ręka prymitywnego człowieka.
— Niechby dodali co na piwo — zamruczało znów z głębi tajemniczej serdaka.
Lecz Tuśka nie była w wenie uszczęśliwiania ludu i szybko pod parasolem przemknęła się do chałupy.
Na łóżku leżała Pita, owinięta pledem. Na widok wchodzącej matki podniosła się grzecznie z łóżka.
— Cóż? lepiej ci? — spytała Tuśka.
— Lepiej.
Dziecko chciało podejść, aby pocałować matkę w rękę, lecz Tuśka powstrzymała ją szybkim gestem.
— Nie, nie — daj spokój... nie podchodź! Jestem zmoczona. Możesz się przeziębić.
Doznała nawet uczucia ulgi, nie potrzebując się zbliżać do córki. Brak równowagi, w jaki popadła, migał przed jej oczyma chwilami fatalnym jej własnym obrazem. Wtedy lękała się formalnie zbliżenia dziecka.
Przebierała się długo i starannie, aby zabić czas. Pita położyła się znów na łóżku i zamknęła oczy. Ściemniało się powoli. Szare, ohydne światło wypełniło pokój. Zdawało się, iż ktoś rozpylał masę popiołu. Sprzęty rzucały niepewne, rozwiane cienie.
Tuśka owinęła się w szal i usiadła przy piecu.
Drzewo dopalało się zwolna i rzucało już tylko krótkie, gasnące blaski.
Jakaś przedzimowa, dziwnie smutna, pod serce zaszywająca się atmosfera wkradała się jak nietoperz i zapadała na duszę.
Ogromny smutek rzeczy minionych wyzierał z każdego kąta.
Tuśka zaciśnięte ręce, jak pieczęć przywarła do ust, tak jej wpił się ten smutek w nią całą.
Dokoła niej wszystko przypominało jej ubiegłe wieczory, spędzone z Porzyckim: niedojedzone ciastka złożone były na oknie, na talerzyku pachniały poziomki, woń szpilkowa przepełniała powietrze. Farby Pity leżały rozrzucone na stole... Wszystko przypominało na każdym kroku tego człowieka, który tak niebacznie założył tu swój miły, cichy »dom« i teraz odszedł, nie obejrzawszy się nawet za nią.
— Ile on musiał już mieć takich gniazd — myślała Tuśka z goryczą. — Ile!...
— Poco on tu do mnie przyszedł... po co?... — dodała w duszy — teraz mi będzie strasznie...
Myślą pobiegła w dawne swe życie.
Wydało się jej straszne, jałowe, bez jaśniejszego promienia, bez ciepła, bez światła.
— Gdyby nie on, byłoby mi wystarczało!...
Zmarszczyła brwi, zacięła usta z uporem.
— Musi wystarczyć? — pomyślała.
— Musi!...
Prawie już czarno było w pokoju.
Na rogu komody błyskał jakiś wazonik z pękiem maków rozstrzępionych, wesołych.
— Precz z tem! — postanowiła.
Wstała cicho, aby nie zbudzić Pity, wzięła kwiaty, ciastka, poziomki, wyniosła na werandę i rzuciła w błoto. Farb Pity nie ruszała, bo nie chciała tłómaczyć się przed dzieckiem. Pozostała chwilę na werandzie. Wiatr smagał ją z szaloną zaciętością. W jednej chwili miała twarz i włosy zlane deszczem. Ale to jej nie otrzeźwiło. Przeciwnie, zdenerwowało jeszcze więcej.
— Tak... tak!... — powtarzała, poddając się tej lodowej chłoście.
Zdawało się jej, że w ten sposób karze się za swe przewinienia. Fizycznych cierpień zapragnęła jaknajwięcej. Sądziła, iż w ten sposób zagłuszy moralną udrękę. Po chwili oswoiła się z szarugą i ulewą. Cofnęła gwałtownie głowę i natrafiła na kant drzwi. Uderzyła się silnie. Ten ból sprawił jej chwilową ulgę.
Ponowiła uderzenie.
— Masz!... masz!... to dla ciebie! — myślała, bijąc głową o kant ramy.
Ktoś przechodził drogą i spłoszył ją. Powróciła do pokoju i zapaliła świecę.
Nie chciała zaświecać lampy. Ten jasny krąg byłby jej przysporzył bólu, przywodząc postać Porzyckiego z ciemni.
Pita zasnęła. Tuśka usiadła znów pod piecem i usiłowała zwrócić się myślą w koło »swych obowiązków«.
— Mam męża, dzieci — muszę myśleć o nich... Tylko o nich... to jedno mi wolno. Nic więcej. Jeśli myślę jeszcze o kimś, popełniam grzech! grzech! grzech!...
To słowo rozkrzyczało się w niej, jak nagle zbudzony upiór.
Grzech! grzech!
Z ciemni zdawały się ku niej pełzać gadziny z kłębami śliny w pyskach. Te płazy podkradały się ku niej wolno i cicho. Jeden z nich miał długie, oślizgłe łapy, zakończone jakby wachlarzami palców. Po ziemi wlókł całe masy wymion o zielonych, zgniłych refleksach.
— Grzech!... grzech!...
Przez umysł Tuśki przewijać się zaczynają całe masy obrazów, jej dzieci milczące i ciche w szkolnej odzieży ukryte za palmami, mąż tak chudy i nędzny, że serce ściska się na jego widok, konfesyonały pełne księży surowych i smutno z poza kratek patrzących, zamknięte wrota kościołów, noce długie, bezsenne, w czasie których włosy mokre od łez, wężem po poduszkach się wiją...
— Grzech! Grzech!...
Wicher łopoce w okna, wstrząsa chałupą, zda się zedrze lada chwila dach i odsłoni izbę na to, aby w nią biły lodowe strugi i siekły czarnemi rózgami z monotonią piekielną. I wtedy nic już nie osłoni Tuśki, nic nie osłoni Pity, nie będzie się gdzie schować ze swemi myślami, ze smutkiem, z bólem i rozpaczą wyjącego w duszy smutku.
Tuśka ogląda się po tej izbie, która od niedawna stała się dla niej jakby straszną pułapką, w której utopiła spokój swej duszy.
Izba ta jest pełna świata innego, nie tego, który powinien być jej światem, lecz tego, który tu się wkradł podstępnie...
Czy jednak bez jej wiedzy?
Przejmuje ją znów lodowy dreszcz.
Wszak temu wszystkiemu, co się tu działo, ona była obecna...
— Tak — była obecną, ale tylko obecną. Pozwalała, iż dział się cały łańcuch zdarzeń, co więcej, dopomagała do tego, że się właśnie działo...
Czy więc w ten sposób ona nie była winną, iż Porzycki postąpił dziś z nią tak, jak to się zdarzyło?...
Czy nie wyzwała ona niejako tego pocałunku, tego wyładowania się namiętności? Czyż codziennie niezliczoną ilość razy takie pocałunki nie drżały na ich ustach, przesyłane ku sobie wzrokiem?
A więc...
Czyż należy tak bardzo winić Porzyckiego?
Wiatr łopoce po szybach coraz gwałtowniej. Jakiś niepokój szeleści dokoła chałupy. Coś niewidzialnego i groźnego od gór się czai...
Grzech!... grzech!...
Tuśka zasłania oczy skostniałemi rękoma.
Jasno teraz spojrzała w głąb siebie.
Uraza do Porzyckiego za to gwałtowne garnięcie się do niej topnieje, ginie, lecz inny, stokroć silniejszy żal wzbiera i dławi.
Zazdrość, zazdrość szalona na myśl, że on teraz z tem ciepłem niezrównanem w oczy tamtej swej dawnej kochanki patrzył...
— Z nią jest teraz, z nią...
Aż jęknęły wiązania chałupy. — Ze świeżo zbudowanej wicher belki strącił... Pita porwała się na posłaniu.
— To nic, to wicher... śpij!...
Dziecko senne opadło jak kłos.
I znów jęki wichru, szalenie ulewy, pełzanie po kątach gadów.
Tak mija długa chwila.
Tuśka już drętwieć zaczyna. Nie pragnie nic, nie chce nic, tylko wie, że jest bardzo zmęczona i biedna.
Nagle cichy turkot furki zatrzymuje się przed Obidowską chałupą.
— On!...
Tuśka unosi głowę, dech zamiera w jej piersiach. Słyszy, jak on wchodzi do sieni, jak otrząsa okrycie, jak zrzuca kalosze i jak kieruje się ku swojej izbie.
I Tuśka doznaje nagle szalonego uczucia ulgi.
Wie, że wrócił, wie, że jest pod jednym z nią dachem, wie, że jutro zobaczy go wczesnym rankiem.
Wszystko, co było — mija. Nie pamięta, jak bardzo cierpiała. Wie tylko, że on jest tam.
I wdzięczna mu jest za to, że nie przyszedł, nie zapukał do drzwi, bo nie wie sama, jakby się zachowała, co mówiłaby mu, gdyby się ku niej zwrócił. Może wybuchnęłaby płaczem, a to byłoby najgorsze.
— Będę z nim teraz inaczej postępowała — myślała, powstając z krzesła. — Zamknę wszystko w sobie, on nie może, nie powinien wiedzieć, co się dzieje we mnie...
Spojrzała na zegarek. Była zaledwie dziesiąta godzina. — To ją uspokoiło do reszty.
— Cóż dziwnego, że pozostał trochę w cukierni z kolegami, przecież w tem niema nic złego...
Zbliżyła się do lustra, doprowadziła do porządku włosy.
W tej chwili zachrobotał ktoś we drzwi.
Obidowska wsunęła przez próg rękę.
— To dla nich! — wyrzekła — a to dla małej.
Paczka ciastek, na nich śliczna róża, kilka gazet, a dla Pity pudełko cali chloricum.
Drobnostka... nic...
Z piersi Tuśki spada ciężar, świat się jej rozjaśnia mimo, że świeczka dogasa.
— Proszę podziękować!
Niewyraźny pomruk gaździny, jest całą odpowiedzią.
— Więc myślał o niej!...
Zamyka drzwi i znów wicher wstrząsa chałupą, tak, że zdaje się rozniesie ją na skrzydłach nietoperza.
I te konfesyonały, w których księża patrzą smutnie przez koronkę kratek i te palmy, poza któremi grzeczne dzieci z Wareckiej ulicy stoją milczące i ciche...
Grzech! grzech!...
Tuśka kładzie na stole ciastka, różę i dzienniki i zbliża się do łóżka. Obok, na stoliczku leży książka do nabożeństwa, strojna książka, oprawna w perłową masę, jedna z tych książek, które stanowią dopełnienie niedzielnego stroju.
— Pomodlę się!... — postanowiła Tuśka. — Mogę, mam prawo, nie popełniłam jeszcze nic złego...
A tu znów płazy czołgać się zaczynają i syk wszczyna się po kątach.
— Grzech!... grzech!...
Strojna książka z ręki Tuśki wypada i smutek kłębami, jak chmury przed burzą, wali się ku niej.
Tuśka pada twarzą na poduszki i pozostaje tak bez ruchu, gdy nad nią rozszalałe skrzydła szarugi biją z piekielną wściekłością o pazdur sadyby.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.