Sezonowa miłość/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Rzeczywiście wyjątkową kobietą była matka Porzyckiego.
Nie była to jedna z tych nudnych doskonałości, które mrożą sobą i po prostu dręczą.
Lecz była to kobieta dobra w całem słowa tego znaczeniu.
Dokoła niej był jakiś jasny krąg, pełen pobłażliwości i wielkiej, nieprzebranej dobroci.
Ta kobieta posiadła wiele.
Zrozumiała, iż większem poświęceniem jest dobrze dla innych umrzeć.
Więc żyła dla innych — dobra i cicha.
Wykołysana miłością, kołysała tak samo miłością tych, którzy od niej zawiśli. Miała ręce pełne pieszczot, usta słów dobrych, a serce pełne dobrych czynów. Nie miała w księdze życia swego zapisanych bohaterskich postępków, ale miała nakreślone całe szeregi niweczonych czynów złych, przez wpływ swej wielkiej dobroci.
Nie pogardzała nigdy najdrobniejszymi przejawami życia, bo czuła w nich nierozerwalność łańcucha, który powoli zbliża nas w krainę cudów. Spokojem, graniczącym z niezwykłością hartu duszy, wywoływała w tych, którzy się do niej zbliżali, uspokojenie i dążenie do hartowania się na rozterki życiowe.
Była cicha i małomówna, blada i uśmiechnięta, a miła w każdym geście, w każdem słowie. Zdawało się, że stąpa ponad ziemią, tak szła lekko i wdzięcznie.
Srebrne nici, któremi jej włosy przeplecione były i wyraz jej ust, gdy milczała, mówiły jej dolę i historyę jej życia.
Gdy siedziała, otulona ciemnem okryciem, ze swą piękną, spokojną twarzą, z rękami smukłemi, białemi, jak płatki lilii, miała wdzięk akacyi, bielącej się nad czarnym marmurem grobu, w którym spoczęło ciało sprawiedliwego człowieka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od chwili poznania matki Porzyckiego — Tuśka weszła w jakąś inną życiową atmosferę.
Od pierwszej chwili pociągnięta ku Porzyckiemu ogromną sympatyą, rzuciła się prawie bez miary w tę nową, a tak dla niej pociągającą znajomość.
Porzycka przyjechała do syna zaledwie na dni kilka.
Nie chciała go krępować, mówiła z uśmiechem, to jego wakacye, dość się napracował w sezonie, należy mu się wytchnienie.
Siedzą teraz wszyscy na werandzie, na której piją herbatę.
Porzycki usiadł na schodach, tuż przy swej matce. Obiera jej pomarańczę. Podaje, usługuje. Przywiózł jej ulubionych ciastek, bomb czekoladowych, sam od gaździny wyprosił garnuszek dobrej śmietanki.
Całuje ją co chwila w rękę i często mówi jej:
— Ty, moja droga staruszko!...
A ona w odpowiedzi:
— Ty, mój drogi malcze!...
Pita z ironicznym uśmiechem śledzi te objawy czułości. Wydają się jej jakby niewłaściwe i nie dość dystyngowane. Zwłaszcza nazywanie rosłego, ogromnego Porzyckiego »malcem« wywołuje w niej zdziwienie. Wogóle — taki sposób obejścia dzieci i rodziców widzi Pita po raz pierwszy w życiu. Sama nie wie, co ma o tem sądzić.
Porzyccy opowiadają teraz, że w Krakowie mieszkają razem i że jest im z sobą bardzo dobrze. Skoro Porzycki dostanie gdzieindziej engagement, matka za nim pojedzie.
— Musi! — wyrokuje Porzycki. — Co jabym bez mamy zrobił? Zmarniałbym — co?
Oczyma pełnemi wielkiego przywiązania, spogląda Porzycka na twarz syna.
— Co jabym bez ciebie robiła? — mówi z uśmiechem.
Tuśka już teraz wie dużo, dużo.
Z kilku zdań Porzyckiej dowiedziała się, że ten lekkoduch, wartogłów — aktor — oddaje matce co pierwszego i piętnastego całą swoją gażę. Ona to mu wydziela na ubranie, na jego drobne wydatki, a z reszty opłaca mieszkanie i utrzymanie dla nich dwojga.
— Mąż nie zostawił mi nic, prócz wspomnienia wielkiego, bezgranicznego szczęścia. Umarł lat temu kilka. Lulu wstąpił na scenę — poszczęściło się. Teraz jest nam dobrze.
Tuśka czuje wielkie zdumienie.
Jakto, więc ten szałaput, ten komedyant, który oprócz miłostek nie zdawał się nic mieć przed sobą w życiu — wypełnia tak uczciwie, tak pięknie synowskie obowiązki?
To »coś«, co tak solidarnie łączy z sobą wszystkie kobiety — ta wdzięczność dziwna, którą kobieta czuje dla mężczyzny, jeśli postępuje uczciwie i pięknie względem innej kobiety, przyczynia się w Tuśce do rozwiązania jeszcze silniej powstającego w niej uczucia dla Porzyckiego. Nie w jednym kierunku dążą teraz jej myśli, już zaczyna sobie z niego urabiać ów »ideał doskonałości« i cała siatka ścieżek ku niemu się powoli do jej serca zbiega.
To, co w mężu swoim uważa za obowiązek, tę pracę i oddawanie wszystkiego na wyżywienie jej i dzieci — w Porzyckim wzrasta do rozmiarów heroizmu.
— Zacne... dobre... drogie... — myśli, patrząc na całującego matkę po rękach aktora.
Niesprawiedliwość, będąca pierwszą cechą miłosnej ekstazy, zaczyna, już obejmować ją w swoje posiadanie.
— Brakowało mi jednego do szczęścia — mówiła do niej raz Porzycka — córeczki.
Śliczny uśmiech posłała w stronę Pity. Dziewczynka odpowiedziała szablonowym, grzecznym uśmieszkiem.
— Ba! — zawołał wesoło Porzycki — z takim urwisem, jak ja, miała mama dosyć! Wystarczyłem za tuzin córek.
— Nie — odparła Porzycka — kobieta zawsze pragnie mieć córkę, bo nic nie zdoła zastąpić tej serdecznej łączności, jaka jest między matką a córką. Prawda, że mam racyę?
Zwróciła się ku Tuśce, która zarumieniła się gwałtownie.
Uczuła bowiem na sobie wejrzenie Porzyckiego i wzrok Pity, dziwny, rozumny, przenikający ich wzajemny stosunek.
Nie odpowiedziała nic i serdecznie rada odetchnęła, gdy drogą przeciągnął korowód pań Warchlakowskich, idących w stronę Kościelisk. Wszystkie wlepiły oczy w werandę i zwolniły kroku. W pelerynach bronzowych robiły wrażenie małych mniszek, idących na modły nieszporne.
Porzycka umilkła także, jakby instynktem odgadywała dziwny, nienaturalny, sztuczny stosunek, wytworzony pomiędzy tem ślicznem dzieckiem a jego matką.
Następnego dnia Tuśka wstała trochę później i Pita sama siedziała na werandzie, piłując sobie paznogietki.
Na werandę weszła Porzycka.
Tuśka przez szklane drzwi i przez muślin firanki widziała, jak Porzycka chwileczkę stanęła, jakby wahając się, wreszcie do Pity podeszła.
Drzwi były uchylone — Tuśka dokładnie słyszała całą rozmowę.
— Dzień dobry ci, Pito!
Pita wstała i dygnęła zdaleka.
— Dzień dobry pani!
— Ucałuj mnie na dzień dobry.
Jak manekin drewniany, Pita podeszła, ujęła rękę Porzyckiej i złożyła na niej leciuchny pocałunek.
Dokonawszy tego czynu, chciała oddalić się, lecz Porzycka zatrzymała ją za rączkę.
— Nie odchodź! pozostań przy mnie chwilkę! Usiądźmy razem. Czy chcesz trochę porozmawiać ze mną?
— Jeżeli pani każe.
— Ja ci nic kazać nie mogę. Ale powiedz mi: dlatego jesteś zawsze tak poważna? Podobno pogniewałaś się o coś na wycieczce. Tak mi mówił mój syn. Czy to prawda?
Pita milczy.
W oczach jej maluje się zdziwienie, że ktoś porusza tę kwestyę i dobiera się do jej serduszka.
— Milczysz? — ciągnie dalej Porzycka — a więc to prawda. Ale moje drogie dzieciątko, pomyśl tylko, czy ci Bóg dał na to życie, ażebyś je marnowała na czynienie przykrości swoim najbliższym i sobie samej?... No — no — odpowiedz!
Pita ciągle milczy, ale zmarszczyła cieniuchne brewki i wyłamuje palce z całą gorliwością, godną lepszej sprawy.
Tymczasem Porzycka powoli przysuwa dziewczynkę ku sobie. Oplotła ją ramieniem i delikatnie gładzi jej włoski.
— Bóg daje córeczki matkom — ciągnie dalej — dla ich radości i pociechy, tak, jak tobie znów Bóg daje kwiatki, motyle, ptaszki. I pomyśl tylko, jak byłoby ci przykro, gdyby te kwiatki kłóły cię i piekły, motyle gryzły, a ptaszki dziobały. Wyrzekłabyś się przestawania z niemi. A mama twoja musi z tobą przestawać, musi znosić twoje gniewy i dąsy, choć ją serce boli... Bo to twoja mama, ta, która cię kocha...
Przytuliła główkę Pity do siebie, mówi tak miło, jakby to kołysanka jakaś szemrała w powietrzu. Pita milczy, ale się nie wyrywa, przeciwnie, doznaje jakiegoś uczucia błogiego spokoju. Zdaje się jej, że jest jeszcze bardzo malutką, i to wrażenie zaczyna ją rozrzewniać nie na żarty.
— Taka dobra dziewczynka, jak Pita — mówi Porzycka — powinna swoją mamusię ukochać, upieścić, ucałować, powiedzieć jej wszystko, co ma na sercu, co myślała cały dzień, co jej się przez główkę przewinęło... Dlaczego Pita tak nie robi?
Odsunęła trochę dziecko i w oczy patrzy.
— Bo... mamusia nie chce! — szepce cichutko Pita.
Tuśce robi się bardzo smutno i bardzo przykro. Czyżby Pita czuła inaczej, czy tylko kłamstwem wykrętnem usprawiedliwia się przed Porzycką.
Cała ta scena jest jej niewymownie przykra. Szybko kończy się ubierać i wychodzi na werandę.
Pita siedzi na kolanach Porzyckiej i słucha, matka aktora mówi do niej łagodnie i cicho.
— My tu zawieramy bliższą znajomość — mówi z uśmiechem Porzycka do zbliżającej się Tuśki.
— Ależ ona jest ciężka... jakże można...
— Nic, nic.
— Pito, zejdź z kolan.
Pita posłusznie zsuwa się z kolan Porzyckiej.
— A ta panienka przyznała mi się, że ma tam w głębi jakiś żal, czy coś takiego jeszcze z wycieczki...
Tuśka przybiera z przyzwyczajenia lodowaty wyraz twarzy.
— Pita się zapomniała! — mówi z wyniosłością odpowiednią dla monarchini, karcącej damy dworu — zachowała się niewłaściwie i bez taktu. Dziwię się, że o tem mówi.
Osoba, zachowująca się »bez taktu«, kraśnieje, jak wiśnia i drepce na miejscu w swych ślicznych, białych bucikach.
Porzycka patrzy na matkę i córkę w dziwny jakiś, trochę litosny sposób. Nie wie sama, jak wybrnąć z tego obustronnego chłodu, który ku niej od tych obu istot wieje.
Wybawiła ją z tego kłopotu Tuśka.
— Idź, Pito, do izby. Tam jest twoje mleko przygotowane. A proszę cię, wypij wszystko.
Jeden dyg, powianie białych spódniczek, szarych pończoszek, złotych włosków — i Pita ginie, jak małe zjawisko.
Tuśka siada naprzeciw Porzyckiej.
— To bardzo trudna do prowadzenia dziewczynka? — pyta Porzycka.
— Nie — mówi Tuśka — jest bardzo grzeczna, uprzejma, ładnie ułożona i rozsądna. Po raz pierwszy wyszła z zakreślonej drogi, ale... niech się pani nie obrazi, mam to do zawdzięczenia panu Porzyckiemu.
— Lulusiowi?
— Tak.
— W jaki sposób?
— Tak ją rozbawił, rozpuścił, rozdokazywał, że poznać jej nie mogłam.
— Ależ... tem lepiej.
— Daruje pani!
— Co?... Dziecko powinno być dzieckiem, to jest wesołością, tchnieniem gorącem, śmiechem, temperamentem. Inaczej to starość przedwczesna. To straszne.
— Moje dzieci są chowane inaczej.
— To źle! źle!...
Z pewną żywością ujęła Tuśkę za rękę.
— Starsza jestem, mam prawo dać pani pewne wskazówki. Na rozum, na takt będzie jeszcze czas. Pozwól im być sobą! Całuj, pieść, karć — ale niechaj żyją, niech żyją pełną, całą piersią! Ja tak mego syna chowałam.
Dziwny uśmiech wypłynął na usta Tuśki.
— Pani syn... — wyrzekła, i głos jej zawisł w powietrzu, dziwny, nieokreślony.
— Mój syn jest szczęśliwy.
— Tak... on...
— I ja z nim.
— Tak, wy dwoje.
Zapadło milczenie.
Coś się stało, coś weszło pomiędzy te dwie kobiety, coś jeszcze nieuchwytnego, niezrozumiałego dla nich, ale co uczuły obie tą najsubtelniejszą warstwą swej duszy.
W oczach Porzyckiej zamigotał znów ogień niepokoju.
— Czyżby?... — pomyślała.
Wpatrzyła się w Tuśkę.
Ta siedziała posępna, z okiem wbitem w żółtą powierzchnię stołu.
I było w jej całej postaci jakieś wielkie zgnębienie, jakieś zmieszanie i konieczność ciągłego udawania.
Porzycka przez długą chwilę milczała, wreszcie ujęła rękę Tuśki i pociągnęła ją ku sobie.
I tak, jak poprzednio tuliła do siebie córkę i do serca jej się dobierała słowami, tak teraz poczciwie i serdecznie myślą wnikała w zmęczoną tajnię Tuśki, która powoli, bezwiednie głowę swoją ku ramieniu Porzyckiej schyliła.
Od pola zarosłego owsem dolatywała cisza, ciągła modlitwa rozśpiewanych much i świerszczów. Upalny letni dzień spadł w dolinę Zakopiańską, jak płomienny ptak. Cisza była wielka, tylko ten brzęk, i chwilami w oddali, jakby ktoś śmiał się, jakby ktoś płakał.
W Picie, w Tuśce powoli, jak pod śniegiem, rozwija się serce z obsłonek martwoty.
— Powoli — powoli.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.