Sezonowa miłość/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

A jednak — pojechali.
Kiedy po południu aktor przyszedł pod okno i zaczął nudzić, molestować, prosić, przymilać się po dziecinnemu, Tuśka nie miała już siły się oprzeć. Przed sobą jednak starała się, jak mogła, wytłómaczyć.
— Robię to dla Pity. Skoro już nie ma towarzystwa panien Warchlakowskich, musi choć tak się rozerwać.
Tłómaczyła sobie tak owo ustępstwo, nakładając kapelusz. Przed chatą czekała »dorożka«. Dwa chabety, zaprzęgnięte do ohydnego pudła, obitego welwetem. Wyrostek w serdaku trzaskał z bicza i wiązał coś kawałkiem sznurka przy uprzęży.
Tuśka i Pita pod wzrokiem badawczym a przeszywającym rodziny Warchlakowskich, wsiadają do dorożki. Porzycki z rowerem stoi obok i rozmawia z wyrostkiem. Mimowoli Tuśka spogląda ku willi. Spotyka ironiczne, złe ślepie. Doznaje wrażenia, jakby ją ktoś uderzył po oczach. Siada do dorożki i woła na wyrostka:
— Jedźmy!
Lecz nic nie zdoła otrząsnąć z flegmy górala. Mota, sznuruje, wiąże powoli swoją wspaniałą uprząż. Porzycki tymczasem wskakuje na rower.
— Pędzę en éclaireur! — woła, wywijając czapeczką.
Wreszcie jadą.
Drogą do Kuźnic odbywa się formalne corso.
Chwilami Tuśce zdaje się, że jest w alejach Ujazdowskich.
Wypancerzone, wystrojone kobiety, dzieci modnie ubrane, siedzą wyprostowane, jak lalki na pokaz w brudnych dorożkach. Mierzą się wzrokiem, taksują, starają się przeczuć, wyczytać, kim się jest, skąd się przybywa, ile się ma w kieszeni. Żadnej swobody, żadnego szerszego oddechu, ciągła kontrola modnie skrajanej szmaty i modnie ufasonowanej duszy.
Śmieszne naigrawanie się z odpoczynku i wejścia ściślejszego w łączność z przyrodą.
Mężczyzni daleko więcej mają swobody. Odziani sportowo, łączą się chętniej z naturą i żyją z nią w bliższem porozumieniu. Gdzieniegdzie nieśmiałe usiłowanie kobiety. Suknia krótsza, brak gorsetu, kapelusz bez ciężących ozdób. Ale jakby zalęknione, skradające się, niepewne — jakby ta kobieta wstydziła się, że ma odwagę, że chce wśród tłumu lalek zachować cechę człowieka.
Tuśka i Pita siedzą wyprostowane w swej dorożce, baczne na każde spojrzenie pochlebne, rade, jeśli zatrzyma się na nich dłużej jakiś wzrok, przyjaźnie dla ich urody usposobiony. Nic nie zdoła oddać podniecenia, jakiego doznaje kobieta w takiej właśnie chwili. Nerwy naprężone, jak struna, a cała jej istota wewnętrzna tkwi, jak w futerale zbyt ciasnym i z udręczeń złożonym. Lecz podniecenie to, choć męczy, upaja kobietę, jak zapach silnych kwiatów. Zna je dziecko folwarczne, gdy włoży na Wielkanoc nową spódnicę i buty, zna je dama z mondu, gdy roztoczy dokoła siebie falę inkrustowanych gipiurą irlandzką muślinów na szeleszczącej, jak woda morska fafcie. Znają je dziewczynki małe, toczące koła w alejach parku i całe greenwajowskie w swych motylich empirowych sukienkach, znają je staruszki, gdy wchodzą na bal obwieszone rodzinnemi brylantami z gronostajami na delkotowanych ramionach.
Lecz dziś do owego podniecenia Tuśki dołącza się jeszcze inne uczucie. Śledzi wprawdzie wzrok przechodniów, żebrze w duszy o wyraz zachwytu u przyjezdnych, ale wybiega myślą ponad chabety góralskie, które wyrostek leniwo pogania — tam, gdzie wśród powozów i dorożek dzwoni leciuchno rower i mknie trochę schylona postać cyklisty w jasnej, narzuconej na ramiona kurtce.
Tuśce robi to przyjemność, iż ten zgrabny cyklista do niej niejako należy i stanowi jej straż przyboczną. Śledziła go wzrokiem, gdy zjawiał się nagle dziarski, zwinny, zgrabny, manewrując rowerem z wielką sprawnością. Chwilę przyszedł jej na myśl mąż i uśmiechnęła się z pewną melancholią.
— Chciałabym go widzieć na rowerze! — pomyślała z litością.
W takiem usposobieniu zajęła z Pitą i Porzyckim stolik na werandzie w Kuźnicach. Aż wrzało tam od paplania i szumu. Ciekawe spojrzenia, jak iskierki, migotały w powietrzu. Każda przybywająca grupa stanowiła wraz z rogalkami i czekoladą żer dla tych, którzy, już ogień przeszedłszy, usadowili się przy swych żłobkach.
Gdy Porzycki przechodził werandę, rozległ się ogólny szmer:
— Porzycki!...
Tuśka odwróciła się zdziwiona.
— Jak pana znają...
— Spodziewam się — wyrzekł aktor, wysuwając pierś naprzód. — Od czegóż jestem aktorem?
I szedł pomiędzy stolikami, dumny, tryumfujący, rozdając niedbale uśmiechy pomiędzy wlepione w niego oczy kobiet.
Duma Tuśki doznała niezdrowej podniety. Ta teatralna sława Porzyckiego spadała na grunt dobrze przygotowany. Gdy usiedli, zwróciła się ku aktorowi jakoś poufalej, bliżej, jakby chcąc zaznaczyć, wobec patrzących może z zazdrością kobiet, że ów »Porzycki« jest jej oddany.
Porzycki rzeczywiście zajmował się nią bardzo, robił wiele hałasu, zwracał na ich stolik dużą uwagę. Odżyła w nim natura kabotyna. Wystarczyło małe wzniesienie w formie sceny, trochę publiczności, zaszemrania nazwiska, a aktor zapominał o kontakcie z naturą, z którą wszedł w tak blizkie porozumienie i stawał się komedyantem, garnącym ku sobie uwagę widza.
Gdy rzewnie nastrojona »cepculka« z melancholią postawiła przed nimi czekoladę i rogaliki, już na całej werandzie istniał tylko stolik Tuśki, Pity i rowerzysty z jowialną a ładną twarzą świeżo ogolonego imperatora.
Nagle Porzycki przybrał »pozę« i mrugnął na Tuśkę i Pitę.
— Nie ruszajcie się, panie.
— Dlaczego?
— Fotografują nas.
Z jakiegoś dolnego stolika rzeczywiście wzniesiono ku nim lufę fotograficznego aparatu.
Pita była zachwycona. Tuśce także ten epizod przypadł do smaku, lecz zmieszał ją cokolwiek. — Dlaczego, nie umiała sobie zdać z tego sprawy.
Co chwila nadjeżdżały nowe dorożki, wysiadały nowe grupy, suknie szeleściały, dzwoniły magazyny breloków zawieszonych u łańcuszków, migotały śliczne bluzeczki, z których nie jedna przedstawiała sumę całomiesięcznej pensyi urzędnika. Z niedbałą nonszalancyą prezentowały kobiety swe stroje i z tą pewnością siebie, jakby te wspaniałe czapraki, w które się przybierały, zdobyły pracą własną i wyłączną swoją zasługą. Ponsowa sukienka Pity i złote włosy Tuśki, wyzierające z pod ślicznego kapelusza, obrzuconego wieńcem cieniowanych róż i motylami koronek, dominowały jednak do tej chwili na owem targowisku próżności. Porzycki powiódł wzrokiem naokoło i zadecydował:
— My jesteśmy najszykowniejsi!....
Lecz nagle szumno i gwarno zajechały dwie dorożki.
Zaczęły z nich wyskakiwać pêle-mêle kobiety i mężczyźni z gwarem, szumem, śmiechem. Porzycki aż się uniósł na krześle i zawołał radośnie:
— Nasi!
Szykowne, ogromnie malarskie i całe w liniach kobiety, zaczęły wchodzić na estradę. Umiały wchodzić i wlec za sobą ładne i doskonale zrobione suknie. Barwy były umiejętnie dobrane. Nie biły w oczy, jednak patrzeć kazały. Szczególnie były piękne fryzury tych kobiet. Jedna, ubrana czarno, miała małą twarzyczkę, okoloną puklami włosów, jakby z pastelu pani Lebrun zdjętą. Strój jej, obrzucony pailletkami, nadawał jej postać wężową. Duży kapelusz Lamballe ocieniał niepewną barwę włosów. Ta kobieta nie miała lat. Zdawała się być skamieniałą w pewnem stadyum swego życia. Delikatnie upudrowana, patrzała przed siebie dużemi, ciemnemi oczyma.
Całe towarzystwo przesunęło się obok Tuśki i zajęło miejsce opodal. Idąc, witali wszyscy poufale Porzyckiego ze śmiechem i radością.
Tuśka poznała w niektórych ową »bandę«, powracającą z wycieczki. Przypomniał jej się gest, jakim Porzycki obejmował jednę z tych kobiet. Zaczęła błądzić wzrokiem, szukając, która to z nich była wówczas ową wybraną. Lecz poznać nie mogła.
I to ją zasmuciło.
Obecnie cała uwaga publiczności zwróciła się na aktorki. One grały tak, jak przed chwilą grał dla »galeryi« Porzycki, i obserwowały pilnie i starannie gesty i układ sukien. Aparaty fotograficzne wymierzono ku nim. Porzycki uśmiechał się i widocznie był duszą przy »swoich«. Tuśki róże i Pity purpura zeszły w cień.
Tuśka uczuła żądło zazdrości i przybrała minę zdetronizowanej królowej.
— Chodźmy już... — rzuciła przez zęby.
Porzycki spojrzał na nią zdziwiony.
— Dlaczego?
— Bo — nudno tu.
— Co znowu! Teraz właśnie zaczynają się zjeżdżać wszyscy.
— Och!... wszyscy!
— No tak. Teraz dopiero nasi przyjechali. Widzi pani? Ta w lila to pani Zajączkowska, a ta w białem to Orsetti, a ta...
— A ta w czarnem?...
— O! to nasza kochana Sznapsia.
— Jak? co?...
— Nazywa się Szapkiéwicz, więc ją tak nazywamy.
— A dlaczegoż... kochana?
— Bo to najlepsza istota pod słońcem, miła, dobra, poczciwa... o! niech pani patrzy, jak ona się do mnie śmieje.
— Rzeczywiście. Lecz jeśli to ma być dowód poczciwości...
— Niech pani da pokój. My ją bardzo kochamy.
— I pan... także?
— Naturalnie. Żeśmy z sobą zerwali, nie idzie zatem, ażebyśmy się mieli nienawidzieć. U nas w teatrze inaczej, niż na świecie. — Kochamy się, rozchodzimy, ale pozostajemy przyjaciółmi. Czy nie lepiej?
— Nie wiem.
Tuśka zaczęła pić wodę i przygryzać usta, co było u niej znakiem szczególnego zdenerwowania. Widziała, że Sznapsia patrzy na nią uważnie i kilkakrotnie oczy ich już się spotkały.
Rzecz dziwna jednak, że Tuśka we wzroku aktorki wyczytała, oprócz pewnej dozy ciekawości, jakby litość i ubolewanie.
Zaczęło ją to wszystko drażnić w niewypowiedziany sposób. Zmieniła się, zbladła. Czuła się chorą, przebiegały ją nerwowe dreszcze. Słyszała turkot odjeżdżających dorożek. Widziała, jak opróżniały się powoli stoliki. Słyszała głos Porzyckiego, który zaczął opowiadać seryę zakulisowych anegdotek. Lecz ponad wszystko górowało w niej uczucie odczucia smutku i pewnej litości, jakie promieniały ku niej we wzroku siedzącej naprzeciw niej aktorki.
Kilkakrotnie chciała zirytowana odezwać się do Porzyckiego: »Czego chce odemnie ta wasza Sznapsia?« lecz głos wiązł jej w gardle.
Bo ona bezwiednie czuła, czego chce od niej tamta, która może niedawno, może dni temu kilka, »zerwała« po przyjacielsku z tym rozgadanym i ładnym aktorem.
Tamte ciemne oczy z pod kapelusza Lamballe mówiły — och! ile — cały może dramat, umiejętnie ukryty i przyjaźnie upudrowany...
Tuśka to instynktem kobiety czuła i milkła, ziębła, bladła, jakby powiał na nią chłodny, północny wicher, o smutnym, przeciągłym jęku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.