Sezonowa miłość/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Pani Warchlakowska zdawała się czyhać na spotkanie się z Tuśką.
Ta ostatnia starannie wymijała swą dawną przyjaciółkę. Natura jej grzeczna i układna wzdrygała się na myśl nieprzyjemnej sceny. Ponadto Tuśka bała się czegoś we wzroku pani Warchlakowskiej. Poznanie się i zbliżenie z aktorem nastąpiło niemal wbrew jej woli, a przecież Tuśka czuła jakby jakiś niepokój i zdawało się jej, że nie stoi na pewnym gruncie.
Gdy rano po owej księżycowej nocy zbudziła się z długiego, męczącego snu, miała wrażenie, jakby w życiu jej coś się zmieniło.
Pierwsza jej myśl pobiegła w kierunku Porzyckiego. Ogień uderzył jej do skroni. Jakże się to działo? Dlaczego zasnęła, myśląc o nim i o jego swobodnej mowie, o jego pociemniałych nagle źrenicach i budzi się z tem samem wrażeniem?
Wstała z łóżka powoli, jakby znużona fizycznie. Zaczęła jednak bardzo starannie obmyślać toaletę dzisiejszą. Aby usprawiedliwić się z tej staranności, wyjęła i dla Pity nową sukienkę ponsową z kufra. Krepon purpurowy, ozdobiony szerokim, gipiurowym, szarym kołnierzem miał stanowić śliczny kontrast z delikatną urodą dziecka. Szare pończoszki i buciki dopełniały stroju. Sama Tuśka zaczęła przywdziewać biały pikowy kostyum, doskonale skrojony i uciążliwie pomyślany. Pita, zarumieniona i rada z możności ustrojenia się, ze szczególną dbałością rozczesywała swoje złote, długie włosy. Jakieś tchnienie kobiecej, miękkiej staranności o własne piękno aż przepełniało pokój. Tuśka, siedząc przed lustrem zapiekała karby włosów, które zaczesywała według mody na czoło. Troszczyła się o to, iż opaliła się trochę. Postanowiła nie używać więcej irysowego kremu, jako podkładu do pudru, aby nie dać więcej sposobności pannom Warchlakowskim nazywania jej »starą aktorzycą«.
Chociaż...
Tylko to słowo »stara« raziło ją teraz, bo to drugie — to »aktorzyca«, nie zdawało się jej znów tak bardzo obrażające. Wszak według Porzyckiego, te kobiety miały pewną wartość wewnętrzną, bo jak mówił — były szczere.
Ręka Tuśki z żelazkiem opadła na stół, zastępujący toaletę.
— Szczere?
Tak. Lecz czem manifestowały tę swoją szczerość? Czy tem, że oddawały się takiemu Porzyckiemu bez zastrzeżeń, że nie kryły się ze swą miłością, że nie walczyły z poczuciem obowiązku, tylko były... szczere...
Czy to go w nich tak zachwycało? Ileż jednak musiał już mieć kochanek ten człowiek! Mówił o nich jak o legionie, lub o klombie kwiatów, który niegdyś widział. Dzielił je na dwie kategorye: aktorki i damy z mondu. Były dla niego zbiorową masą. Niczem więcej... Jakie to dziwne i straszne.
Pierwszy raz w życiu Tuśka tak bezpośrednio zetknęła się z możnością miłości jakiejś innej, niż ta, o której słyszała. Jak karty w pasyansie, tak były podzielone kochanki Porzyckiego. A może i nie kochanki, może flirty...
To znów przecież nie jest tak zdrożne i to utarte, głupie, szablonowe słowo, które brzęczało często koło uszu Tuśki, zaczynało obecnie przyoblekać jakieś kształty. Czy wczorajsza jej rozmowa z Porzyckim była właściwie flirtem? — Chyba — nie. Wszak on twierdził, że ona do flirtu nie jest zdolna. Ale za to do...
Nie kończy nawet tej myśli.
Spojrzała w lustro.
I zdawało się jej, że teraz na jej oczy padły dwa czarne motyle, tak pociemniały nagle jej źrenice pod wpływem tego słowa.
Zmieszana, odwraca się ku Picie.
Dziecko już ubrane, w czerwonej sukience i popielatych pończochach, wygląda, jak mak świeżo rozkwitły o szarej łodyżce, na który padł złoty promień słońca jej włosów.
Czuje, że jest śliczna i dźwiga z godnością zaszczyt swej śliczności.
— Idź, Pito, na dziedziniec... pospaceruj trochę.
Pita wychodzi natychmiast, szczęśliwa z pozwolenia.
Przy drzwiach się zatrzymuje.
— A proszę mamy — pyta — czy, jak ten pan aktor do mnie co przemówi, czy ja mogę mu odpowiedzieć?
— Naturalnie! sama grzeczność tego wymaga. Jak może Pita się o to zapytywać?
Dziewczynka przez mgnienie oka ma zdziwioną minkę. Z wrodzoną skrytością hamuje ten odruch i układnie wysuwa się z pokoju. Za chwilę słychać, jak wita się z Porzyckim, który siedział na belkach nowo budowanej chałupy i kozikiem wycinał gwiazdy, poprawiając i stylizując »zdobnictwo ludowe«.
Tuśka zwłóczy z ubraniem się. Wyjść jej z pokoju niesporo. Coraz więcej traci wielką pewność siebie przeciętnej Warszawianki. Kładzie i zdejmuje muślinowy krawat, na twarz jej wystąpiły wypieki. Puder nie może zetrzeć tych śladów. Tuśka odnajduje w sobie wrażenia pensyonarki. Jest na siebie zła i gniewna. Wreszcie decyduje się wyjść frontem i usiąść na werandzie. Bierze książkę, robotę i wychodzi. Odrazu dostrzega panią Warchlakowską, także w białym pikowym kostyumie. Obszerna dama wygląda, jak tłusta kaczka. Złudzenia dopełniają bardzo żółte buciki na rozstawionych szeroko nogach. Pani Warchlakowska ma kapelusz heliotropowego koloru i pozakręcane, a mocno wytłuszczone esy nad czołem. Czeka widocznie na Tuśkę, bo ujrzawszy ją, puszcza się pędem w tym kierunku.
— Pani daruje... dwa słowa.
Tuśka wyniośle spogląda z pod przymrużonych powiek.
— O co chodzi?
— Zachodzi jakieś nieporozumienie. Panienki moje powiedziały mi, że ten brutal i bezczelnik napadł je i zwymyślał. — Właśnie chcę iść na skargę do Klimatyki. — Ten pan się myli, sądząc, że jestem z rzędu tych kobiet, które mają znajomość z aktorami...
— Proszę pani, to...
— Tak... ja i moje córki jesteśmy coś innego i taki pan nie powinien się odważać nawet mówić do nas! Są dla niego inne, odpowiedniejsze damy... Żegnam panią!...
Zakręciła krótką spódnicą. Ukazały się jakieś szydełkowe »tiuliki« dość podejrzanej czystości.
— Wątpię, czy mężuś pani będzie bardzo zadowolony — rzuciła na odchodnem.
Tuśka nie zatrzymywała jej. Weszła na werandę i usiadła na swojem krześle. Rada była, iż uniknęła konieczności robienia tej pani wymówek i rozmazywania tego, co jej córki mówiły.
Usiadła na krześle i usiłowała nie patrzeć na willę Warchlakowskiej. Zarazem jednak czuła, że obecnie »werandowanie«, zamiast przynosić jej przyjemne uczucie, będzie ją raczej kosztowało dużo przymusu i przykrości.
Lecz postanowiła nie ustąpić. Skoro wrogi obóz nie ustępował, dlaczegoż ona miała właśnie? Wyprostowała się dumnie i przybrała wyraz ironiczny.
Było jej jednak tak, jakby miała za ciasną i niewygodną sznurówkę.
Z werandy naprzeciw strzelały ku niej trzy pary oczu złośliwie i nie bezskutecznie. — »Żydówka — stara aktorzyca« — zdawały się mówić na odległość drogi. Leciały te szkaradzieństwa przez białą wstęgę gościńca, pod rozchwiane smreki, oblane jasnością złotą. I były one ni to żab rechotanie, bo w rechocie żab jest jakaś słodycz szklanej harmoniki, zdaleka grającej. Tam nie było nic, tylko brzydactwo natur płaskich, rozlubowanych w dręczeniu istot »grzecznych«...
I to było brzydkie, zwłaszcza w tem słońcu, w tem pięknie, w tem rozleniwieniu letniej rozkoszy, jaką niosą ze sobą łąki szmaragdowe, na których liliowe kwiecia ametystami grają.
Nagle z poza chałupy w podskokach wypadł Porzycki z Pitą. Trzymali się za ręce i pędzili na złamanie karku.

»Świr, świr za kominem«...

przyśpiewywał aktor.
Pita zanosiła się od śmiechu.
Twarzyczkę miała różową, jak malwa przed oknem dziewczyny. Złote włosy wiewały chmurą peli. Była tak śliczna, że aż Tuśka została uderzona jej wdziękiem. Oczy dziecka błyszczały zdrową, szczerą radością.

»Świr, świr za kominem«...

Lecz Pita dostrzegła matkę.
Natychmiast zwolniła kroku, poprawiła włosy, przybrała minkę dobrze wychowanej panienki.
Lecz niełatwo było zbić z tropu Porzyckiego. Pociągnął dziewczynkę i w susach wpadli, jak wicher na werandę.
— Tak pędzi wiatr halny! — zawyrokował aktor, padając na krzesło.
— Co pan robi?... jakże można! — upominała go Tuśka.
— Co? niby, że to ludzie mogą widzieć? No więc co? Czy to komu zaszkodzi? czy odbierze mu sławę? Czy wpędzi go w gruźlicę? Czy zrujnuje majątkowo? Czy odbierze mu wiarę? Czy... Co? Prawda, panno Pito?...
Dziewczynka już siedziała na krześle, ale oczy jej jeszcze biegały i uśmiechała się do swego przyjaciela.
— Pani ma szampańską córeczkę! — zadecydował Porzycki, przypatrując się z przyjemnością Picie.
Tuśka zwróciła się ku córce.
— Pito, jak ty wyglądasz?... Czerwona, jak upiór... Czy to ładnie?
— Bardzo ładnie. Świeżo, zdrowo — podchwycił aktor. — Dlaczego pani chce z dziecka zrobić wymoczka? I pani zdałoby się trochę pobiegać i podokazywać. Co!... świr, świr, świr za kominem...
Pita dusiła się ze śmiechu.
— No... już niech pani się rozchmurzy. Panno Pito! buch na szyję mamusi!
Pochwycił Pitę i rzucił ją na kolana Tuśce.
Obie zażenowane usunęły się z grzecznem przeproszeniem.
— Przepraszam mamusię!
— Przepraszam cię, moje dziecko!
Aktor patrzył na nie zdumiony.
— A to co za Wersal? — zawołał z podziwem. — Między matką a córką jakieś »przepraszam!« — Mamę chwyta się za szyję — raz dwa... całuje w oczy, w nos, w uszy, w ręce... i po krzyku...
Tuśka przygryzła usta.
— Co pan mówi!... co pan mówi!...
— Mówię, co wiem...
Przypatrywał się przez chwilę matce i córce.
— To dziwne! — wyrzekł po chwili.
— Co dziwne?
— Nic. Skoro dobrze wszystko zrozumiem, to pani powiem, co mi się dziwne wydaje. Ale na dziś tylko pani powiem, że ja pani nie zazdroszczę...
— Dlaczego... i czego?
— Że pani jest taką, jaką pani jest. To musi przecież zmęczyć.
Tuśka spojrzała na niego zdziwiona.
— Jakaż ja jestem?...
Aktor głową kiwał.
— Ja już wiem... Pani jest sztuczna. A pani mogłaby mieć naturalną, szczerą duszę i naturalne, szczere rumieńce... Pani woli się różować i być nienaturalną moralnie. Zrozumiała mnie pani?...
Tuśka uczuła, że jest dziwnie zgnębiona.
— Proszę pana... — zaczęła.
Lecz on nie dał jej dokończyć.
— Niech się pani nie obraża, bo ja pani prawdę mówię... a za prawdę tylko głupcy się gniewają.
Nagle Pita powstała i dyskretnie usunęła się z werandy.
Porzycki patrzył na nią, jak zaczęła chodzić powoli po ścieżce, wijącej się dokoła domu.
— Co za takt w tem dziecku! — powiedział z zachwytem. — Czuje, że nie powinna słyszeć, jak się strofuje matkę i odeszła.
Tuśka brwi zmarszczyła.
— Jeśli dziecko ma takt, to pan go nie masz. Mówisz mi impertynencye...
— Nie — ja pani mówię prawdę. Ale co za szkoda, że ta dziewczynka jest w pani rękach. Pani ją tak sztucznie tresuje, że formalnie zrobi się z niej lalka na sprężynach. Gdyby pani raz sama przestała być sztuczną i żyła życiem naturalnem, poznawałaby pani, jaka to jest rozkosz i swej małej nie broniłaby pani całe życie być... sobą.
Tuśka doznawała wrażenia, jakby ktoś zdzierał z niej powoli otulające ją przed zimnem osłony.
— Ja jestem szczera — odparła powoli — i dzieci moje są szczere. Owszem, ja z mężem kładziemy nacisk na to, aby panowała u nas szczerość.
Czuła, że kłamie w tej chwili i policzki jej rozpalały się powoli płomiennym rumieńcem.
Aktor kręcił głową.
— Ja się nigdy nie mylę. Jeżeli jesteście tacy względem siebie szczerzy, to dlaczego dziecko pani nie śmiało rzucić się pani na szyję i całować jej tak, jak córka matkę całować powinna?
— Pan daruje, ale my nie mamy zwyczaju demonstrowania swych uczuć hałaśliwie na zewnątrz.
Aktor klasnął w ręce.
— No... no... więc... nie kijem, to go pałką. Dowód jeden, że skrywacie swoje przywiązanie, bo przecież musicie się kochać? co?...
— Pan chce mnie uczyć wychowania dzieci?
— Widocznie, że znajduję potrzebę.
— A dużo pan w swojem życiu dzieci wychował?
— Racya fizyka... Nie chowałem, dzięki Bogu, ani jednego.
— No... więc...
— Co? co?... ale sam byłem cudownie, szczerze, doskonale wychowany...
Tyle było wdzięku w jego głosie, jakiś zachwyt, wzruszenie, coś porywającego, że to, jak fala ciepła, oddziałało na Tuśkę.
Spróbowała się jednak ustroić w pancerz ironii.
— No... żeby pan był tak doskonale wychowany — zaczęła, lecz on jej przerwał szybko:
— E! pani sądzi tylko według form zewnętrznych. Widzi pani, że siedzę w tej chwili z nogami wyciągniętemi, rękoma w kieszeniach od kurtki, że mówię do pani tonem naturalnym i nie dobieram słów. Co? o to pani chodzi?
— !!!
— Ale wie pani, dlaczego mi to pani wszystko wybacza? Dlaczego pani taka cacana, taka grzeczna i dobrze ułożona, nie każe mi stąd odejść precz? Bo panią pociąga moja szczerość i to jest właśnie to doskonałe w mojem wychowaniu. Ja mówię »psia krew«, gdy chcę tak powiedzieć, ale ja nikomu nie nastąpię na duszę podstępnie. Dixi!
Znów patrzył na Pitę i uśmiechał się z lubością do tego krasnego maku na szarej łodyżce, na który padał snop złocistych promieni.
Przez dziedziniec przeszła gaździna.
Szła jakoś lekko i milej, niż zwykle. Nie wbijała tak nóg w ziemię, nie niosła swej ogromnej postaci rozgniewanego Aszanta ze wściekłą złością. Choć to nie było święto, odziana była wspanialej, niż zwykle. Koszulę miała czystą, która odbijała jeszcze straszniej żółtość jej cery. Nowy serdak, z lilią wyszytą na zgarbionych plecach, żółty był, czarnym barankiem podbity. Włosy czarne, wysmarowane, świeciły zdaleka, jak atłasowa krymka.
Uroczysta była, zadumana i jakby przez anioły niesiona.
Wyszła na dziedzińczyk, podniosła rękę, popatrzała na drogę, skąpała się w słońcu i stała tak, patrząc głębią czarnych źrenic na smereki, dyszące żarem.
Porzycki natychmiast ją dostrzegł.
— Dzień dobry, gaździno! Gdzie Józek?
— Śpi... — odparła Obidowska.
I nagle, spotkawszy się ze wzrokiem aktora, roześmiała się szczerze, serdecznie, młodo.
Uśmiech ten rozświetlił ją nagle tak, jakby kto wewnątrz jej istoty rozpalił wielką, cudownie płonącą lampę.
— A cóżeście dziś taka piękna? — rzucił znów ku niej aktor.
Ona roześmiała się jeszcze milej i bez słowa odpowiedzi cofnęła się w głąb chaty.
— Co jej się dziś stało? — spytała Tuśka — czy to dla niej jakie święto?...
— Nie — ale po kłótni nastąpiła zgoda i to ją tak wypiękniło. Widzi pani, miałem racyę, mówiąc, że zakochani powinni się jak najczęściej kłócić...
Twarz jego przybrała wyraz rozbawionego dziecka.
— I pani, żeby się częściej kłóciła z mężem, toby nie potrzebowała używać różu...
— Ja się nie różuję.
— Bajki, prześwietny sądzie. Mnie na to pani nie weźmie.
— Ja panu ręczę, że ja się rumienię naturalnie.
— Tak — gdy się pani rumieni. I to jest śliczne, ale nie wtedy, gdy się pani różuje, a to jest brzydkie. O! teraz pani się rumieni i jest pani prześliczna.
Rzeczywiście Tuśka oblała się łuną. Uszy, szyja, ręce, całe różowe były, jak jutrzenka.
— Niech się pani nie odróżowia — mówił Porzycki. — Tak miło patrzeć na zapłonioną kobietę... Tylko...
— Tylko — co?
— Tylko, dlaczego pani nie ubiera się czarno? To byłoby pani bardzo do twarzy. Jedynie czarno ubrana kobieta mi się podoba. To kontrast z jej wdziękiem i w tem jest ogromnie coś ładnego.
Tuśka w tej chwili postanowiła sprawić sobie czarną suknię.
— Mam czarne tualety, tylko mi jeszcze nie nadeszły...
— Tem lepiej. Niech pani sprowadzi sobie balową tualetę czarną. Pójdziemy na bal — do Morskiego Oka.
— Ja na bale nie chodzę.
— Tu w Zakopanem się nie liczy. Zresztą te bale, Boże się zmiłuj. Ale właśnie dlatego pójdziemy.
— Więc po co iść?
— Będziemy się z innych naśmiewać.
— A!...
— A teraz niech pani siedzi cicho, a ja pani coś ładnego przeczytam. Chce pani?
Wyjął z kieszeni nie dużą książkę. Położył ją przed sobą.
— Rozumie pani dobrze po francusku? Tylko niech pani będzie szczera. No... rozumie pani?
— Tak!
— No, to niech pani słucha. To są Complaintes Jules Laforgues’a. On umarł, ale to był najtragiczniejszy ironista na świecie. Błazen, odziany w żałobę... Niech pani słucha.
I monotonnie a kunsztownie rzecz Laforgues’a czytać zaczął.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O drzemiących na stawach liliach wodnych, zdziwionych, gdy z pod nich wypływa Ofelia, rzecz o fortepianach, dźwięczących smutnie w oddalonych dzielnicach, gdy wieczorem deszcz siecze i po szybach źle domkniętych okien spływa, rzecz o umarłych, którzy w noc chmurną biegną szybko do swych dawnych domów i kołacą leciuchno do drzwi, a nikt im nie otwiera...
Przeciwnie, drzwi się szczelniej zamykają.
I o dziewczynach anemicznych, bladych, w których źrenicach turkusy płowieją, a pierś wysycha i marnieje, jak kwiaty różowej azalii, bo o te dziewczęta nie zapyta nikt i więdną w suterenach życia, codzień smutniejsze i cichsze. Cała masa melancholii sunie chmurą dokoła werandy. Tragiczny klown zmarły szepcze swe Complaintes i zaćmiewa niemi słońce. Krepę ducha roztoczył, szare skrzydła rozpiął. I niema nic! nic!
Ani jaśni, ani zieleni, ani zapachu żywicy, ani widma szafirowego gór.
Jest wielki, smutny Ból...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Aktor książkę na bok odłożył.
— Piękne? co?
Tuśka patrzała na twarz Porzyckiego i chłonęła w siebie zmianę, jaka w niej zaszła.
Był smutny, prawie się postarzał, lecz z tym smutkiem było mu bardzo pięknie.
— Psia krew... — wyrzekł jakby do siebie — a to człowiekiem targnie taki pan.
Chwilę siedział zasępiony.
Nagle podniósł głowę, wciągnął w siebie szeroko powietrze, załamał ręce nad czołem i zaczął się śmiać serdecznie.
— Uf!... jak dobrze coś takiego czasem przeczytać. Przez krótką chwilę wrażenie grobu, śmierci, smutku, a potem słońce milsze i życie droższe, i Pita piękniejsza, i pani jeszcze różowsza...
Śmiał się, oddychał, pławił cały w weselu i w słońcu.
Tuśka mimowoli uczuła się porwaną. I jej słońce wydało się więcej złote, życie milsze, a twarz aktora bardzo piękna, w kontraście z poprzednią smutną i zgnębioną maską.
Roześmiała się także.
Pita, zwabiona tym śmiechem, weszła na werandę.
— Jedźmy gdzie — zaproponował nagle Porzycki — zróbmy jaką wycieczkę.
Tuśce aż serce zabiło, taka ją ogarnęła chęć do owej wycieczki z tym wesołym człowiekiem.
Ale zaprotestowała.
— Nie można. Jestem niezdrowa, a Pita osłabiona...
— Co znowu! Pitę wezmę na barana i tak na Giewont zaniosę.
— Może... później.
— No, to dziś — do Kuźnic, na podwieczorek ze mną.
— Nie wiem...
— Co? dlaczego?...
Picie, aż się oczy śmiały.
— Z panią Prosiątkiewiczową pani była.
— Bo to kobieta...
— E! sensu niema. Kto w Zakopanem na takie rzeczy uważa? Tu panuje mądra swoboda. Cóż za grzech, że pojedziemy wypić kawę i zjeść rogalik? Dobrze... Zresztą nie będę się pytał. Po obiedzie na rowerze polecę, dorożkę sprowadzę i pojedziemy.
— Dobrze — ale ja z Pitą, a pan na rowerze.
— Po co?
— !!!
— Dla konwenansu? Co za obłuda! Czy nie miałem racyi w nocy, kiedy mówiłem, że panie z mondu nie są szczere. A zresztą — niech i tak będzie. Honor będzie ocalony!
— Pan ciągle szydzi z kobiet ze świata. Widocznie mamy co ochraniać i dlatego chronimy.
Aktor popatrzył na nią z pod przymrużonych powiek.
— To niby znaczy, że tamte — nasze, nie mają honoru. — Mają, mają i bardzo dużo. Tylko wy chcecie mieć wszystko i honor i przyjemność flirtu, czy tam czego... Ot co!
— Proszę pana...
Tuśka wskazała na Pitę.
— No... dobrze, dobrze... już nic nie mówię, ale myślę...
Zbliżał się listonosz.
Przez balustradę podał Tuśce gazety, które jej mąż regularnie z Warszawy wysyłał, a Porzyckiemu tęczową, barwną korespondentkę.
Wielka, niekłamana radość ożywiła twarz aktora.
Zaczął czytać kartkę uśmiechnięty, rozpromieniony.
— Dobra nasza! — wykrzyknął, kładąc kartkę na stole.
Tuśka poznała odrazu pismo kobiece, to samo, które czerniło się i na poprzedniej kartce.
Z trudem przez stół odcyfrowała:
»Mój najdroższy!...
Dalej czytać było trudno. Kolory kartki mieniły się i utrudniały rozpoznawanie liter.
Tuśce zrobiło się czegoś przykro. Ta kartka, to było wtargnięcie obcej kobiety w ich słoneczne miłe sam-na-sam. A potem radość i ten wzrok, którym Porzycki ogarniał kartkę, dowodziły jasno, jak blizką jego serca była ta kobieta.
Tuśka powstała nagle z werandy.
— Chodź, Pito — wyrzekła do córki — gorąco... kurz nieznośny.
— W chacie jeszcze goręcej! — zauważył Porzycki.
— Nie u nas. Mamy firanki. Żegnam pana.
Aktor wstał.
Wziął kartkę. Przyglądał się jej ciągle — mimo to jednak nie zapomniał o popołudniowym spacerze.
— No, a Kuźnice?...
— Trudno... przytem głowa mnie boli.
— Więc nie pojedziemy?
— Zdaje się, że nie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.