Sezonowa miłość/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Doszły do domu, który, jak dziwne, żółte pudełko wdzięczył się z daleka kolorowemi szybkami werendki, osłonionej lasem maluchnych choinek.
W milczeniu przeszły po deseczce, rzuconej przez rowek, i skierowały się ku sieni.
Pierwsza weszła w głąb trochę ciemnawą Pita, lecz cofnęła się i stanęła u progu.
Delikatny rumieniec pokrył jej twarzyczkę.
Idąca za nią matka zatrzymała się zdziwiona.
— Dlaczego nie idziesz? — zapytała dziecka.
Lecz ona chwilowo zdawała się wahać z odpowiedzią.
— Nie wiem... noga mnie zabolała — wyrzekła cichutko.
— Cóż znowu?... Może zwichnęłaś?
— Nic, nic...
Tuśka usunęła dziecko i weszła do sieni.
Jakieś dwie postacie ciemne przylgnęły w kącie do siebie i tak były rozszeptane, iż nie widziały wejścia Tuśki i Pity.
Kobieta uczepiła się u szyi mężczyzny i coś mu mówiła do ucha, przekładała, tłómaczyła.
On tylko kiedy niekiedy potrząsał głową i z cichym chychotem całował ją raz po raz w szyję.
Jego ręka bieliła się na bronzowem tle jej serdaka. Z jej głowy spadła chustka, a ukośne światło, bijące na nich cieniutką strugą, rozświetlało jej włosy płowe złotawą delikatną mgiełką.
Zaszyli się tak w kąt sieni pomiędzy wióry nagromadzone tu i heblowiny, jak w mech, jak w trawę.
Bezpieczni byli i radzi sobie, a prości, młodzi, jak dwa smereki, rosnące na jednym stoku góry.
Tuśka natychmiast rozpoznała w mężczyźnie Józka, zwanego Chrobakiem, »piknego« męża gaździny.
Kobiety nie znała, nie widziała jej nigdy w chacie.
Ogarnęło ją uczucie niesmaku.
To oszukiwanie starej żony pod progiem jej mieszkania przejęło ją wstrętem.
— Idźcie stąd precz! — wyrzekła twardo.
Lecz oni nie rozpletli z uścisku rąk, tylko otworzyli drzwi do izby i weszli, cicho stąpając w swych kierpcach rozmokłych.
Wówczas Tuśka przypomniała sobie o córce i zwróciła się ku niej wzburzona:
— Chodź, Pito — możesz już przejść.
Dziecko z ciekawością patrzało w kąt, gdzie przed chwilą stała całująca się para.
Ociągając się, wchodziła do pokoju.
— Chodź już! — zawołała matka.
W pokoju znalazły gaździnę, która fartuchem miłośnie ocierała piec. W serdaku, wywróconym włosem do góry, z włosami, jak atrament, spadającymi w cienkich kosmyczkach po obu stronach pociągłej, żółtej twarzy, robiła wrażenie wodza indyjskiego, wziętego w niewolę i zmuszonego do sprzątania w zakopiańskich izbach.
Ta sama niemal złość, to coś niewysłowionego, co chwytało istotę Tuśki gorącą obręczą żalu, tęsknoty i wzgardy, przejęło ją i teraz.
Zwróciła się do gaździny.
— Moja gospodyni — wyrzekła zdławionym głosem — proszę was, żebym na drugi raz mogła spokojnie przejść przez sień...
— A dy bez co nie mogom przeńść?
Tuśka w tej chwili pomiarkowała się, iż słucha ją Pita, która bardzo spokojnie zdejmowała z siebie żakiecik, kapelusz i układała ubranie do pudełek i szafy.
— Wasz mąż... — zaczęła po chwili wahania — zajął całą sień z jakąś kobietą, rozmawia, sprzecza się, czy co... nie wiem...
Gaździna splasnęła w ręce.
— Dy to Hanusia.
— Nie wiem...
Pita ukosem patrzała na gaździnę.
Tuśka ten wzrok podchwyciła.
— A... to jego siostra. Tak, tak — to siostra — wpadła nagle ucieszona, że ma punkt wyjścia.
I zwracając się do córki tłómaczy:
— To była siostra gazdy.
Lecz Wikta psuje szyki.
— Dzie zaś — mówi spokojnie — Józek siostry nijakiej nie ma. Hanka Pazerna to je taka, co z nim przedtem siedziała...
I widząc szeroko rozwarte oczy Tuśki, która po raz pierwszy spotyka się z tem brutalnem określeniem żywiołowej miłości — dodaje.
— No, wicie... siedziała. Ino ksiądz ich wywoływał z ambony, a potem Józek se zmiarkował, że niby je pikny chłop i może mieć jense życie, a nie takie płone i rozszedł się z kupy, a za mnie się wydał.
I zwróciwszy się do pieca, znów kafle obcierać zaczęła.
Tuśka starała się odzyskać równowagę.
— Proszę was, moja gaździno, chodźcie ze mną do sieni.
Wyszły obie i cofnęły się w kąt, tonąc stopami w wiórach jeszcze mokrych od błota kierpców Hanki i Józka.
— Moja gospodyni — zaczęła Tuśka, mrużąc oczy i przybierając ten sam ton, jaki przybrała w Krakowie, wydając hotelowej pokojówce rozkaz banicji »kiciusia« i jej uwodziciela — ja sobie nie życzę, aby coś takiego działo się pod moim progiem.
Wikta spojrzała na nią zdziwiona.
— Co sobie nie życom? — spytała — tych wiórów? Mało pomału ich wyzeniem do pola.
— To nie o wióry chodzi, ale wasz mąż całował się z tą dziewczyną tutaj w sieni... Przepraszam was, że wam tem robię przykrość, ale musiałam to wam powiedzieć...
Bała się spojrzeć w żółtą twarz gaździny, bo przypuszczała, iż odbić się na niej musiało straszne wzruszenie i ból, jaki przejął serce tej starej kobiety na wieść, iż tuż pod bokiem jej zagnieździła się zdrada.
Tymczasem gaździna nie ruszyła się z miejsca.
— On jest w swojem prawie! — wyrzekła wreszcie z jakąś uroczystą powagą.
Tuśka aż drgnęła.
— Jakto? przecież to wasz mąż!
— Ale ona beła u niego pirsa... On jest w prawie!...
Mąt ogarnia umysł Tuśki.
Czuje, że jest wobec czegoś, co sprzeciwia się najzupełniej układom społecznym, lecz równocześnie jest czemś potężnem i wielkiem w bezgranicznem pojmowaniu istoty życia.
— Bo wicie, co wam jesce powiem — mówi znów wolno gaździna — u nich jeszcze jest i mały chłopiec.
Rozkłada szeroko rękoma.
— To je tak.
I powoli, spokojnie, wyniośle, lecz mimo to jakby na ramionach dźwigała dobrowolnie krzyż, wychodzi z sieni na ulicę.
Tuśka patrzy za nią, jak idzie tak rosła, chuda, niby wyciosana siekierą, straszna i dziwna, z głową pochyloną, oblepioną kosmykami czarnych włosów, które łączą się z futrem serdaka.
Idzie powoli, przechodzi kładkę. Dokoła jej chudych bioder kołysze się wyżarta słońcem kolorowa spódnica. Bose nogi wbijają się z siłą w cienką deskę kładki. Ręce wtuliła pod serdak.
Ostro odcina się czarna i twarda na tle żółtawego światła, które włóczy się prawie przy ziemi, jakby z niej wysnuwało się ku ciemniejącemu powoli niebu.
I ma w sobie ta prosta kobieta ogromną filozofię brania życia według warstw, w jakie się układa. Logika jej jest tak silnie ustawiona i pewna, jak jej chód, nigdy nie chwiejny i zawsze z całą wolą skierowany. Ona tylko zna jedno prawo własności; i tak, jak może wynająć swoją izbę i »pikny« piec, i »pikne firanki«, tak samo może na pewien czas odstąpić swego »piknego męża«. Wszak pomimo to, ona jest zawsze właścicielką sadyby, pieca, kanapy i Józka.
Tego prawa nikt jej nie odejmie i nie zaprzeczy. Ani ci »goście«, wynajmujący na sezon jej sadybę, ani ta Hanuśka, do której serdaka tak przylepła miłośnie ręka Józka.
Wikta niosła w sobie wyrobioną silnie, prawdziwą może i jedyną mądrość życiową. Nie walczyła przeciw samej sobie i poddawała się prawom, które jej instynkt do jej indywidualności przystosował. Nie wmawiała w siebie bólu, który, według przyjętych obyczajów i zasad, musiała czuć każda kobieta w jej położeniu.
To nie było jej własną tragedyą, to był szablon tragiczności, ułożonej do użytku całej bandy ludzi.
Ona była jednak tak silna, że nie potrzebowała sięgać do owego szablonu, aby uczuć się wrażliwą w bolesny, czy kojący sposób.
Szła twarda, kańciasta, ostra, dźwigając na swych ramionach jakąś potęgę, która z niej tworzyła odrębną, specyalnie czującą istotę.
I przeszedłszy drogę, zniknęła pnącą się ścieżynką wśród dużych złomów skalnych, po których rwał się bystro z grzechotem dziwnym górski potok.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.