Sezonowa miłość/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Dziesięć dni są tak same naprzeciw siebie w tej zakopiańskiej chałupie, pełnej nieokreślonej woni rannych smreków i wilgotnego gruzu.
Matka i córka błądzą wśród czterech ścian po japońsku złożonego pudełka, zastawionego sprzętami pościąganymi z żydowskiej tandety.
Na głównej ścianie rozległ się ciemno ceglastem cielskiem szesląg, »kanapa«, według słów wzdychającej gaździny, i ten szesląg jest już całym poematem nędzy miejskiej, zakurzonej i brudnej.
Dokoła niego tulą się zydle i stół, przystrojony nacięciami, mającemi przedstawiać »zdobnictwo ludowe«.
Łóżka żelazne, materace za krótkie, lub za szerokie, na nich kołdry miejskie Tuśki i Pity, ich poduszki haftowane, obsypane zlekka złotem perskiego proszku.
W oknach pokrochmalone firanki rozwłóczą dzień dziwny, specyalny, mokry dzień górski, który się rozłazi, jak wilgotny krab, wyciągający daleko swe macki, z których cieknie szara, ciągnąca się ciecz deszczowa.
W piecu zielonym o kaflach lśniących, piecu dostatnim, brzuchatym, stanowiącym dumę słuszną i przedmiot wyzysku ze strony wynajmujących gazdów, tli się kilka mokrych szczapek.
Syczą, piszczą, plują, gniewają się na te płomyczki nieśmiałe, które do nich doskakują, chwytają, chcą objąć, zniszczyć i nie potrafią.
Przed piecem, owinięta pledem, siedzi Tuśka. Koło okna, owinięta pledem, siedzi Pita.
Obie jednako wyciągnęły nogi, obie jednako ukryły podbródki w fałdy pledów.
Tuśka patrzy z pogardą na ten nędzny ogień, nie mogący zwalczyć paru gałązek sośniny.
Pita patrzy z podziwem na smugi deszczowe, zwalczające wszystko.
Zaciekłość, wściekła nienawiść, pęd jakiś dziki, nieukrócony, chęć zagłady, zniszczenia tego mrowiska, tych ciał ludzkich, pozbawionych już sierści i tulących się w sierść innych zwierząt, to pragnienie przemoczenia zgniłego nawskróś istoty ludzi, drzew, ziemi, rzeczy, rozmoczenia duszy zbiorowej tych objawów życia, rozszalało się w tej ulewie, wyjącej chromatyczną gamą w obramowaniu gór, przechodzących w stan legendy.
Gór tych niema, znikły, jakby okryte rozsnutemi włosami jakichś wampirzyc, które suszą w ten sposób swe włosy, suszą, wyżymają bezlitośnie chychocąc wichrem, łomocąc piętami po twardych dachach zakopiańskich chałup.
Tuśka nigdy jeszcze nie była tak długo odosobniona i pozostawiona sobie i własnym resursom, jakie każdy ma w duszy.
Już po raz tysiączny może przetrawiała swe istnienie, układ, jaki zrobiło z nią życie, charakter tych, którzy jej istnienie sprzęgli ze swojem. Siebie tylko samej nie bada, nie wsłuchuje się w nic swego, bo nie wie, jak się do tego zabrać. I tamtych innych nie sądzi głębokością, odpowiednią do ich bolów, lub chwil zadumy.
Przedstawia ich sobie w fazie spokoju i równowagi. Stąd ma wrażenie, że wszystko dokoła niej było w życiu w porządku dla innych, i że nic nie wykraczało poza ramy ściśle określonego rozumnego postępowania.
Ten »rozum« zdawało się Tuśce, że jest jej zasługą i że to ona swoim taktem daje nutę dominującą całemu otoczeniu.
Nigdy tak nie odczuwała tego, jak obecnie, gdy oddaliła się od owego »wnętrza«, przy ulicy Wareckiej.
Dawniej zdawało się jej, że ów rozumny ton domu wypływa z układu faktów, które, piętrząc się, utworzyły ich wspólne życie. Obecnie starała się doszukać przyczyny i od razu tę przyczynę ujrzała i uświęciła siebie, nie badając, czy rzeczywiście miała na to dość siły, a jeśli ją miała, skąd siła ta pochodziła właściwie.
Spojrzała na córkę i utwierdziła się w tem przekonaniu. To grzeczne dziecko, patrzące tak spokojnie w okno, było bezwarunkowo »rozumne«. Pita siedziała, jak dorosła kobieta, prościuchna, milutka, złożywszy nóżki w śliczną linię, tak, jak siadają baletniczki w chwilach odpoczynku. Siedziała tak całymi dniami, nie męcząc matki, nie pytając o nic, wpatrzona w rozmokły przed oknami las maluchnych świerków, wystarczająca sobie, czy udająca doskonale to wystarczanie.
W każdym razie rozumna.
Tuśka powróciła znów wzrokiem do nędznego ognika, który powoli przygasał zupełnie we wnętrzu pieca.
Jeżeli wszystko było »rozumne« w jej życiu, to były przecież te drobiazgi, te kwestye pieniężne, które nie szły tak, jak ona sobie życzyła. Wprawdzie nigdy nie było owych śmiesznych walk, owych »Potrzebuję, musisz mi dać więcej«, bo na tem byłaby ucierpiała atmosfera wysokiej uprzejmości, w jakiej się pławiono, ale braki przykre, pokrywane sztucznymi wysiłkami, dławiły nieraz Tuśkę i przeszywały ją nawskroś wielkiem uczuciem gniewu.
— Ożenił się, niech ma na dzieci i na żonę.
Z tej zasady wychodziła Tuśka i z niej powstawały te ukrywane płomienie gniewne, gdy musiała zgodzić się, że na coś jej nie stać.
I teraz — chwilami, doznaje takiej błyskawicy, przejmującej ją po prostu fizycznym bólem. Mąż dał jej mało pieniędzy na owo Zakopane. I dlatego nie mogła zajechać do żadnego z zakładów, ani pensyonatów. Tam bawią się w takie dżdżyste dnie. Ona musiała wynająć pokój w małym domku, i teraz siedzi odosobniona, odcięta od ludzi w jednym pokoju z Pitą, jakby uwięziona.
Lekarz w Warszawie mówił: »Niech się pani rozrywa, niech pani stara się być wesołą, to i apetyt wróci, siły się znajdą«...
Choćby przez wzgląd na jej zdrowie, mógł się ostatecznie postarać o więcej pieniędzy.
Połowę pieniędzy mieli składane, drugą dopożyczył. Skoro już pożyczał, mógł wziąć więcej; byłoby się to spłaciło ratami, czy jak tam.
Mówił, że mu ciężko przyszło, ale nie powinien był i tego mówić, bo to było niedelikatnością z jego strony, i ona ukarała go w ten sposób, że spojrzała na niego chłodno i powiedziała:
— Przepraszam cię... ale muszę zwrócić ci uwagę, iż jesteś niedelikatny...
Przeprosił ją zaraz, tylko coś, jakby ironia, zaigrało mu naokoło ust.
Udała jednak, że tego nie widzi i aby poprzeć swą wyższość, rozkaszlała się dyskretnie i wyszła z pokoju.
W ten rozumny sposób załatwiała najczęściej kwestye finansowe. Poza tem jednak, to powściąganie się, to trzymanie na uwięzi pewnej dozy temperamentu, jaki posiadać musiała, kosztowało ją trochę nerwów i zdrowia. Nagromadzone razem te wysiłki rzeczywiście podkopały trochę jej organizm, wstrząśnięty dwukrotnem płucnem zapaleniem. Mogła śmiało liczyć się do »chorych«, choć wyglądała świeżo i zdrowo. Pielęgnowała jednak dość troskliwie swą cerę i figurę zgrabnej warszawianki i głównie tej staranności zawdzięczała ten dobry wygląd. Rano była żółta i miała oczy podkrążone, a usta spalone. Sypiała źle, zrywała się i doznawała ciągłego uczucia niepokoju, a ta uprzejma spokojność jej ruchów, zaczynała ją kosztować dużo wysiłku.
Chwilami zdawało się jej, że dusi się, wychodziła na balkon, piła wodę i powracała do normalnego stanu.
Lecz znów przychodził jakiś okres niepokoju, duszności, zdenerwowania, i wtedy musiała przyzywać na pomoc cały »rozsądek«, aby nie wydać się z istotnym stanem swego zdrowia. Bo kładła te wszystkie objawy na karb fizycznego niedomagania. Niczego więcej.
Zresztą miała już trzydzieści trzy lata i chwilami myślała, że to wszystko są oznaki zbliżającej się starości.
— Starzeję się... — myślała z dziwną i bolesną goryczą.
I cóż? To kolej rzeczy nieuniknionych. Tylko trzeba umieć starzeć się z godnością i rozumem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Deszcz lał ciągle z jednaką siłą i teraz już potokami spływał po szybach, bo bił ukośnemi strugami i rozpłaszczał się na szkle, jakby tłuszczem przepojony. Ani to znać było, iż przyszło południe i nad górami się rozsnuło. Pokorne były i żadne wobec tej nawałnicy, trwającej już dnie całe. Z dachu płynęły strumienie i zdawały się żłobić doły w rozmokłej rudawej ziemi. Jeden taki strumień bił w ułożony z kamieni koło progu stopień i znalazłszy otwór, wytryskiwał w górę z zaciekłością rozplutego i rozwścieczonego zwierzęcia. Pod dachem tuliły się wróble, ćwierkając cichutko. Jakaś spłoszona kawka darła się przez chwilę i znikła w szarej pluchocie.
Tuśka powstała od pieca i podeszła do okna. Równocześnie prawie cichutko Pita powstała od okna i jak cień posunęła w stronę pieca. Zamieniły się na krzesła i utkwiły źrenice w inne przedmioty, lecz nie zamieniły z sobą ani jednej myśli.
Nie czuły potrzeby.
Tuśka usiadła na krześle, które przed chwilą zajmowała córka i zupełnie tą samą, co i dziecko, linią wyciągnęła przed siebie nogi, obute w popielate buciki. — Zmieniła pozę i miejsce, lecz te same myśli powlokły się za nią.
Ciągle przeżuwała swe dotychczasowe życie. Ciągle błądziła po mieszkanku na ulicy Wareckiej. Nie dlatego, żeby tęskniła za pozostawioną tam rodziną, lecz z przyzwyczajenia i nałogu. Ona nigdy nie badała się, czy kocha swe dzieci, a zwłaszcza, jak je kocha. Wiedziała, że to jej obowiązek, a to, co było obowiązkiem, rozum jej każe wypełniać. A więc tak, naturalnie, kochała te grzeczne i miłe istoty, które były ładnie ułożone same przez się, uczyły się dobrze, nie chorowały i nie zabierały dużo miejsca. Wie, że już niema ich na Wareckiej, że są na wsi, że im jest dobrze, dlaczego ma się o nie troszczyć?
Błądzi jednak znów po swojem mieszkaniu. Nudzi ją to i męczy.
Dudnienie bosych nóg w sieni.
Sapanie, macanie klamki i wreszcie wpadnięcie zlanej deszczem gaździny z menażkami.
— Dobre południe!
Od pieca senny i zdziwiony wzrok Pity pada na tę góralkę z rozhamraną na piersiach koszulą, w serdaku o wywróconym włosie, z chustką żółtą, spraną deszczem na kosmykach włosów czarnych jak hebany.
A dla kontrastu z tą czernią i gęstwą włosów młodych i zdrowych — twarz dzika, na wpół zwiędła, bez wieku, podobna do zbłoconego jesiennego liścia, wbitego w ziemię bezlitośnie, a potem wichurą wydartego z błota i rzuconego o mroźnym wieczorze w przestrzeń bezdrożną.
Ta kobieta nie ma oznaczonych lat. Starcze brózdy twarz ryją, oczy iskrzą się temperamentem młodości.
Pod serdakiem pierś zwiędła, a nogi, jak młodej kozicy, co po reglach skacze.
Przypadła do stołu, uderzyła w niego menażkami, rzuciła talerze, widelce, łyżki, noże... Pokazała rząd białych, czystych zębów.
— Psota? — ha?... — wyrzekła, ocierając szerokie ręce o fartuch.
Pita patrzała ciągle na gaździnę, jak na ciekawy okaz, lub ilustracyę w jakimś dzienniku.
Góralka wzrok dziewczyny podchwyciła.
— Cni się wam?
Pita z przyzwyczajenia uśmiechnęła się, choć nic nie rozumiała.
— Nie banujcie, bo się osbiere. Pan Jezus da, że się osbiere!
Uśmieszek uprzejmy Pity przechodzi w ironię.
— Pojedźcie se, to się wam tak cnić nie będzie. Chmury uciekną żyćkie i będziecie wartko latali po ulicy, kielko sami zekcecie!...
Tuśka podeszła do stołu i porządkowała nakrycie.
— Moja gaździno, a to wasz dom będzie tak cały stał pustką? — spytała.
— Nie... — odparła góralka — do tej izby naprzeciw przyjedzie jeden pan nie płony. — On już trzeci rok do nas przyjeżdża. Miał już być, ale cosi kansi się stało, i nima go do dzisiok. Ale przyjedzie.
Pita i Tuśka siedziały już za stołem i matka dostrzegła, że dziecko, zamiast jeść, pilnie obserwuje góralkę, uśmiechając się ironicznie.
— Pito — proszę cię, jedz zupę! — wyrzekła, o ile możności najrozumniejszym tonem.
— Panienka nie rozdęta, to się i bele cem naźre... — tłómaczy gaździna.
Podchodzi do pieca, obciera z lubością kafle mokrym fartuchem, a potem patrzy z dumą na »kanapę«, którą nabyła umyślnie, aby módz podwyższyć czynsz od »sezonu«.
— Pikna kanapka? — co?... — pyta, żądając przyświadczenia.
— Chciałam was prosić, żebyście ją wynieśli — odpowiada Tuśka.
Oczy gaździny mało nie wyskoczą z orbitów.
— Locego?
— Bo ją czuć sianem.
Gaździna widocznie uczuła się dotknięta.
— Pikna kanapka — powtórzyła — ale jak jej nie chcom, to jom damy panu, co przyjedzie wnetki.
Po chwili znów z lubością zaczęła piec ścierać fartuchem.
— Pikny piec... — zamamrotała.
— Cóż, kiedy się w nim nie chce palić — odrzuciła Tuśka.
— O!... co też to gadajom... takie tafle śklące, to je pikny piec. Dałak za niego dużo pieniędzy.
— Może... ale patrzcie, co tu dymu...
— E!... bo co wam powiem... to bez te kawcyska.
— Jakto?
— A no... nie słysom, jak się to dreją?
— Ach!... to kawki.
— No — ale — kawcyska. Do komina się napcha i tam się tak wędzi...
Tuśka wsłuchywała się w ten ochrypły głos z jakąś nieokreśloną przyjemnością. Skrzypiało to, świszczało, czasem jęknęło. Wolała słuchać, niż patrzeć na tę gaździnę, bo twarz płaska i jakby rozgnieciona, zdawała się nie mieć w sobie ani jednej iskierki łagodności. Nic kobiecego. Coś surowego, kanciastego, jak cały styl chaty, jak te belki, obciosane silnemi uderzeniami siekiery.
Natomiast w głosie coś się łamało, coś tam drgało miękko, zwłaszcza, gdy z lubością ta kobieta zwracała się ku swej własności, ku temu, co posiadła już siłą wielkiej woli i starań całej przeoranej młodości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuśka i Pita jadły zimne i niesmaczne potrawy, rozmazane na dnie menażek.
Ustępowały sobie wzajemnie lepsze kawałki, ceremoniując się coraz wykwintniej.
— Proszę cię... proszę, moja droga... zrób mi tę przyjemność... dziękuję mamuńci...
Zwyczajem przyjętym, Tuśce zdawało się, iż wypełnia obowiązki dobrej matki, zmuszając dziecko do wlewania w siebie dużej ilości letniej, tłustej wody, nazwanej rosołem — i do usilnego darcia zębami łyka krowiego mięsa, ochrzczonego polędwicą.
— Jedz... proszę cię...
Dziewczynka żuje z widocznym, choć pokrywanym wstrętem szablonową strawę, która ma ją »odżywiać«.
Deszcz leje na dworze z coraz większą zaciekłością.
— Siąpi! — wyrokuje gaździna, która teraz wpadła w ekstazę przed wykrochmalonemi firankami, podpiętemi kawałkami niebieskiego papieru.
— Pikne firanki... — zaczyna.
Lecz Tuśka, która w tej chwili czuje całe mizeractwo otoczenia i owej upragnionej »willedżiatury« — postanawia czemś ubarwić sobie i dziecku to życie.
— Chcesz ciastko z kremem? — zapytuje Pity, odsuwając z niezadowoleniem talerze.
— Dziękuję mamusi!
— Czy tu jest cukiernia?
— Hej — cegokby nie było.
— Może wasz syn by poszedł po ciastka? Dostanie za drogę.
Gaździna parsknęła śmiechem.
— Mój syn? — Adyk on w Hameryce!
— No, a ten młody góral, co nam tu wczoraj pomagał rzeczy rozpakować?
— Jakowy?
— O mamuńciu — zawołała Pita — ot, on idzie do szopy...
Gaździna wyjrzała przez okno, unosząc delikatnie firankę.
— Ten?... dy to... mój...
— No więc...
— Mój mąż, a nie syn.
Zapanowało chwilowe milczenie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Do szopy poszedł i, strząsnąwszy z deszczu kapelusz, Józek Obidowski — Chrobakiem nazwany, mąż ślubny Wikty Obidowskiej, wszedł pod wystający daszek na trochę suche miejsce i cały na tle złotych belek zarysował się, jak figurka kunsztownie odrobiona.
Proste to było, smukłe, śmigłe, odziane dostatnio, całe białe i młodzieńcze.
Para oczu, jak latarnie, włosy ciemne, gęste, rysy dziwnie prostolinijne, usta trochę ironicznie uśmiechnięte.
Zuchwałość dziwna w pozie, w nabieraniu oddechu, w błyskaniu oczyma, świeżość lic kalinna i pieściwa, ręce od bezrobocia dobrowolnego delikatne.
A z tej całości beztroska niemal dziecinna, ta ufność, iż z tej piękności i smukłego ciała zawsze wyłoni się jakiś punkt wyjścia w oparciu życiowem, to płynięcie szczęśliwe bez potrąceń o skały, słowem młodość bujna, rozwichrzona, wykołysana wiatrami halnemi i bielą kwiatów śniegowych.
Józek Chrobak stoi tak, oparty o złociste belki on — mąż dwudziestoletni przeszło pięćdziesięcioletniej Wikty, i rad jest, że się sprzedał dobrze w małżeństwo, że go »baba głupia« kupiła na męża — jego, który prócz »guńki, portecek, pasicka i fajcyska« — nie miał nic, nic.
Jeno te ślepia, jak latarnie, albo gwiazdy w nocy świecące, a jako gencyany niebieściutkie, jeno te usta gorące zawsze, jakoby słońce nad turniami, i ta gębusia gładziuśka i ta siła, co to go nosi — hań! hań!... po skałach, po piargu, po żlebach, dźwigając panom z miasta, ich serdaki, koniaki, kociełki, ich strachy i zawroty głowy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pikny mój mąż? ha? — pyta gaździna niemal tym samym tonem, jakim pytała o piec, o kanapkę, o firanki.
Lecz coś innego jest na dnie tego głosu, coś jakby macierzyńskiego, jakby namiętnego. Lecz to takie drobne, takie nikłe, że ledwo, ledwo wyczuwalne. I to trzeba być inaczej do tego usposobionym i przejść całe wychowanie uczuciowe inne, niż Tuśka, która w tej chwili nie widzi znów nic więcej w Wikcie, jak tylko posiadaczkę, chwalącą się zdobytą własnością.
— To wasz mąż? — pyta z pewną niewiarą w głosie.
— A haj... Dwa roki, jakeśmy się pobrali... Bezera jest leń, ale pikny.
I po chwili dodaje:
— To je trzeci.
Jest jakiś tryumf w tem obwieszczeniu, coś, co jest prawie okrucieństwem istoty żywej, stojącej silną jeszcze stopą na powierzchni ziemi, kryjącej tych, którzy tej stopy tryumfującej zrzucić już z siebie nie mogą.
Tuśka podeszła także do okna i tak razem z Pitą patrzą na owego »piknego męża«, który już nie napycha fajki »habryką«, ale z za pazuchy wyjął złamanego papierosa, prostuje go i zapala.
Wicher gasi mu zapałki jednę po drugiej, ale on uparcie stara się na tym wietrze zapalić papierosa.
— O!... jak on ćmi papierosa — mówi Wikta — tak się od panów nauczył, jak z nimi po górach lata... Ale się to przewodnictwo skończy. Będzie tyloś ich widział!
Coś się zagotowało w głębi duszy góralki, bo i pięść wyciągnęła w stronę »piknego męża«.
— Kapelus, cuhę, portki — syćko zamknę, a nie puscę! — wyrzekła twardo.
— Ależ dlaczego?
Lecz nie było odpowiedzi.
Wikta brwi marszczyła i usta zacinała gniewnie.
— Czemu nie chcecie puszczać męża w góry? — ponowiła pytanie Tuśka, zwracając się prawie natarczywie ku gaździnie.
— Jus ja wim cemu!... — odparła wreszcie góralka i stąpając ciężko, jakby chciała stopami ze złości przebić deski podłogi, wyszła, unosząc z sobą menażki i talerze, z których dwa zdołała stłuc zaraz za progiem.
— Mamuńciu... czy to to góry?
— Tak!
Po raz pierwszy od chwili przyjazdu Pita zapytała się o coś matki.
Z poza mgieł i pasem deszczowych zarysowały się wreszcie te Giewonty, Hawranie, Gubałówki, wraz ze swemi widmami o skamieniałych, a tak rozwiewnych konturach.
Źle widać te dźwigające się masy, ale duchy ich rozsnuwają dżdżyste opary i przebijają się czernią kosodrzewiny, srebrem, jakby zastygłych potoków.
Pita zatrzymuje się na środku Nowo-Tarskiej ulicy i patrzy.
Drobna jej dusza, dusza anemicznego, miejskiego dziecka, jakby trwoży się i lęka tego ogromu nieruchomego, tak blizkiego, a przecież niedościgłego.
Stoi tak śliczna, kształtna, w narzuconym na ramionka żakieciku granatowym; na ustach jej przewija się ciągle ten zagadkowy ironiczny półuśmieszek małego, a tem więcej tajemniczego Sfinksa, i teraz nie pyta już o nic, ani o nazwy tych gór, ani o ich formacye, ani o to, co tak lśni na żlebach, czy to śnieg, czy to srebro, lecz stoi i patrzy.
Tuśka także patrzy, lecz w zupełnie odmienny sposób.
Ogarnia wzrokiem całość i pewne zaciekawienie mieszczki dominuje tu nad wrażeniem barw lub kształtów.
— Ogromne — myśli — ale po co właściwie ludzie się na to drapią?
Czuje jednak, iż gdyby miała towarzystwo i kostyum, może zaryzykowałaby się na taką wyprawę.
— Tylko... cóż... przecież sama z Pitą nie pójdę!
I znów ogarnia ją wielkie znudzenie i uczucie nie tęsknoty, ale jakiegoś wysadzenia z siodła.
Była już u lekarza. Opukana, osłuchana, idzie nadziana receptami i przepisami.
Wstąpiła z Pitą do cukierni. Na werandzie, przesiąkłej od deszczu wilgocią, wysiedziały się, zjadłszy dużo ciastek i opiwszy się czekoladą.
Trochę gości kręciło się po cukierni, ale żadnego ożywienia nie było.
Armia kelnerów melancholijnie podpierała ściany.
Ze sklepów wyzierały blade i senne twarze »panów kupców«.
— Czy tu tak zawsze? — myślała Tuśka, jedząc trzeci marcepanowy kartofel, nadziewany powidłami.
— Czy tu tak zawsze? — myślała Pita, jedząc czwarte ciastko tortowe, posmarowane powidłami.
Furki dudniły i trzęsły niemiłosiernie przerażonych tą niespodzianą torturą gości. Widać było ręce kobiet uczepione konwulsyjnie drągów, które podskakiwały szarpane jakąś wściekłą mocą.
Na ścianie cukierni powiała czerwona płachta.
— Co to takiego? — spytała Tuśka przechodzącego kelnera.
— To teatr. Jutro grają.
— A!...
Jakaś nadzieja wstąpiła w serce Tuśki. Całe mieszczuchostwo przyniosła ze sobą ta czerwona płachta papieru. — Teatr — więc wieczór, spędzony w atmosferze kinkietów, muzyki, świeżej farby afisza, perfum, woni więdnącego w ręku kwiatu, lub rozgrzanych rękawiczek, a potem łatwe zajęcie myśli — myślą innych...
Pita, zapalona zwolenniczka teatru, nie mówi nic, lecz błękitne jej oczy nie opuszczają ani na chwilę jaskrawego afisza.
Zdaleka czyta tytuł sztuki i cała dysze chęcią zobaczenia teatru w Zakopanem. Twarzyczka jej nie zmienia jednak wyrazu, gdy słyszy pytanie matki:
— A gdzież można dostać bilety?
W duszach tych dwóch kobiet, dorosłej i podrastającej, zachychotał wampir miejski, gnieżdżący się wśród murów i zaułków ulic.
Rozjęczał się, rozegrał, rozturkotał, zionął ciasnotą, zdenerwowaniem i wieczystem napięciem wyobraźni naokół, a weranda cukierni, stłoczone kamienice, zasłaniające przestwór i sylwetki gór, dopomagały mu z całą mocą.
I gdy później obie kobiety wracały powoli do domu przesiąkłą deszczem ulicą, gdy przed ich oczami wyłaniać się zaczęły widma gór, a powiało od nich milczącym majestatem ogromu i świeżości, żadnej z nich w oczach nie zamigotało to »coś«, co świetlanym ognikiem pobiegło ku czerwonej płachcie teatralnego afisza.
Nie było kontaktu tych dwóch dusz z duszą przyrody, stały one prawie martwe i tylko zdziwione, bez ściśnienia serca i potrzeby złowienia szerszego oddechu.
Nic w nich nie zatrzepotało spętanego i tak kornie zgnębionego w cuchnącej woni miast.
Dziecko milczało, zdjęte podziwem i nie śmiejące sformułować całości wrażenia, jakie odniosło.
Kobieta myślała: »Gdybym miała towarzystwo, dla tego towarzystwa poszłabym może na wirchy«.
W gruncie rzeczy jednak krew w nich krążyła leniwo, a te drugie istoty, te »one« rzeczywiste i prawdziwe, wracały umysłem do powiewającej na werandzie rozmokłej płachty teatralnej, która miała je zaprowadzić w krainę płóciennych, cuchnących smreków i strumieni, białą farbą namazanych.
Odczuwały, rozumiały tak naturę. Z nią, z tą papierową i cuchnącą wchodziły szybko w kontakt i bez natężania pływały po powierzchni sztucznego stawku, napełnionego letnią wodą. Nie potrzebowały zdobywać się na wysiłek, jeden — jedyny, który byłby wprowadził je w głębie oceanu Piękna istotnego i dał im możność zlania ich dusz z duszą przyrody.
Zmartwiały wśród pyłów i kamieni miast — martwo czuły i martwe były ich upodobania...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed niemi powoli wyłonił się cały łańcuch gór, ułożonych w trzy ostro odcinające się warstwy.
I każda z nich miała inny ton, jak trzy warstwy szmaragdu, szafiru i opalu.
Najbliższa — ta, która łączyła się ze szczytami smreków, a miejscami spływała jasno-zieloną strugą łąki, niknącej wśród will i domów, zielona była, aksamitna, wyraźna i przeciemna.
Nad nią wznosił się drugi taras z szafiru, przetykanego srebrem śniegu, i smuga ta miała w sobie tajemniczość znikającego w szmaragdowej toni, szeroko rozwartego archanielskiego skrzydła.
Rozmodlone, rozwarte ku górze, jak hymn, jak strażnica, pięło się to skrzydło niewidzialnego ducha ku opalowej warstwie widmowej, wyniosłej, dalekiej, rozpływającej się w błękicie bladym niebios, na które biały księżyc wypłynął, ni to obłok, ni to nagłe rozwarcie się tego błękitu w srebrny, lekki puch.
Od Tatr, od hal, od wianków kosodrzewiny, na które spłynął welon śniegów, niosło przedziwną wonią świeżej żywicy i czystego, nieplamnego Ducha.
Dobro tam panowało. Dobro ciche i ukojenie bez granic. Dobro to płynęło całym potokiem ku ludzkim piersiom, ku ludzkim duszom. Chciało w nie wniknąć, rozmarzyć, ukoić, nauczyć kochać, przebaczyć, zapomnieć i stanąć wobec wielkiej Zagadki bez trwogi, z przygotowaniem zupełnem.
Lecz o warstwę nędzy, niby zdobytej doskonałością życiowych, ludzkich, mrówczych zabiegów w celu ulepszenia bytu i umożliwienia wygodnej podściółki duszy i ciała, obijały się często napróżno owe świeże, wonne i czyste wiewy nad szmaragdem lasów, wznoszącego się archanielskiego skrzydła.
Wzrok ludzki, przyzwyczajony ryć bruk miejski, z trudnością sięgał do wyżyn opalowych i tam starał się odnaleźć początek wszelkich najpiękniejszych idei ludzkości.
Rył ciągłe, rył powoli, pod ciężarem powiek wpółsennych i chorych.
Przed łańcuchem Tatr, przed ich szmaragdem, szafirem i opalem, przed ich mądrą i wielką pięknością stają dwie postacie kobiece w popielatych bucikach, na wysokich, francuskich obcaskach, z szyjami szczelnie opancerzonemi w wysokie, jak u pruskich junkrów kołnierze.
I jedna mówi do drugiej:
— Chodźmy już do domu.
— Dobrze, mamusiu.
— A uważaj i patrz przed siebie, żebyś nie zabłociła bucików.
I idą obie, jedna za drugą, mniejsza przodem, w jednakowych, narzuconych na plecy, granatowych żakiecikach o złotych guziczkach.
Idąc, patrzą ciągle w ziemię, ryją wzrokiem po chodniku, wybierając suchsze miejsca i chroniąc jasne buciki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagle opalowe widmowe kontury gór obrysowały się złoto-purpurowym paskiem.
Jest to nadzwyczaj piękne, niewypowiedzianie piękne zjawisko i chwila to dziwna, uroczysta, jakby natura dyszała żarem swej drugiej doskonalszej, astralnej duszy.
I w takiej chwili już rozróżnić nie można, czy to odblask słonecznych, ostatnich blasków, czy to powstanie wypromieniowania własnego światła z łona ziemi, tak krwawo, tak ofiarnie, tak płomiennie znaczą się w przestworzu, świetlane linie gór.
Lecz idące dwie kobiety nie dostrzegają tych cudów, one idą jedna za drugą w swych granatowych żakiecikach i patrzą uważnie na dół, na ziemię, aby ocalić nowe, śliczne, popielate buciki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.