Serce i ręka/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Serce i ręka
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1882
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W dniu przeznaczonym na wesele, mała garstka zaproszonych gości cała już była zebrana w Zabrzeziu. Radca nie chciał tłumu, a Olimpia wyraźnie go prosiła, ażeby ślub odbył się jak najciszéj i przy najmniejszéj liczbie świadków. W miarę jednak jak się zbliżała chwila stanowcza, Olimpia, pomimo najczulszych starań matki, zdawała się coraz bardziéj przerażoną tém małżeństwem, i dawszy ostatnie słowo, cofała się i zwlekała. Prawie nieodstępną była przy niéj matka, która niepokoiła się, zamiast rezygnacyi widząc w niéj coraz większą rozpacz, niemal dochodzącą do gwałtownych wybuchów. Gdy w salonach zabawiało się wesoło zebrane towarzystwo, a szambelan szczęśliwy, ożywiony, prawił i opowiadał o swych podróżach do stolicy i stosunkach z najwyżéj położonemi osobami; gdy radca (który o usposobieniu córki, ukrywaném przez matkę, mało co wiedział) z pogodną twarzą grał rolę szczęśliwego ojca i uprzejmego gospodarza; gdy pan młody usiłował promienieć szczęściem, chociaż mimo chłodu swego upokorzony był i gniewny, w pokojach Olimpii odgrywała się jedna z tych tragedyj domowych, które, jak tajemna choroba we wnętrznościach człowieka, najsilniejszy organizm zniszczyć mogą.
W zaniedbanym stroju, blada, na przemiany gniewna, smutna, zrozpaczona, płacząca, chodziła Olimpia godzinami, aż do znużenia, lub padała nieruchoma na kanapę, i milcząca jak posąg, bez ruchu, z oczyma wlepionemi bezmyślnie, siedziała nie odpowiadając na pytania, nie dając znaku życia...
Nadszedł naznaczony dzień ślubu... Olimpia była chora — odłożono go do następnego dnia, ale jeszcze nie czuła się na siłach... Matka nalegała... Wieczorem o zmroku, znalazły się sam na sam przeciw sobie, obiedwie przejęte, zmęczone i gniewne... Radczyni postanowiła rozmówić się stanowczo. Odkładane to wesele czyniło jak najgorsze wrażenie. Zygmunt zaklinał, aby temu koniec położyć.
Matka weszła o zmroku i usiadła przy córce, czekając z razu, aby zawiązać rozmowę; ale kwadrans upłynął, Olimpia nie zmieniła położenia, nie odwróciła się ku niéj, nie przemówiła słowa...
— Dziecko moje! odezwała się nareszcie matka: na miłość bożą, posłuchaj mnie! Co ludzie powiedzą? co pomyślą? Zapomniane historye odświeżą się w pamięci ludzkiéj... zlituj się — raz z tego położenia wyjść trzeba.
Córka podniosła się z zaognionemi oczyma.
— A któż mnie wprowadził w to położenie? zawołała gwałtownie: dla czego chcecie koniecznie, abym szła za mąż, kiedy serca nie mam dla niego, kiedym je oddała innemu? kiedy przed Bogiem i sumieniem należę do innego człowieka?...
Matka klasnęła w dłonie przerażona.
— Na miłość Boga! cicho! Olimpio... cicho!.. Przecięż uległaś woli ojca...
— Tak, ale nie mogę wymódz na sobie, abym oszukiwała nawet tak nikczemnego człowieka jak pan Zygmunt. Wprzódy nim mu oddam rękę, on powinien wiedzieć wszystko — tak! wszystko... powinien się dowiedzieć, że zaślubia wdowę... cudzą żonę, kochankę innego...
Radczyni rzuciła się ku córce, zatulając jéj usta. Przeraziło ją co mówiła, lękała się podsłuchania, obawiała ścian.
— To szaleństwo! poczęła po cichu: dla czego masz się poniżać dobrowolnie w jego oczach, zdawać na łaskę?.. po co?.. Zostaw mnie staranie o to...
— Ja? na łaskę?... przerwała Olimpia: — na jego łaskę? — rozśmiała się szydersko. O! nie! znam człowieka i nie myślę mu uledz. Właśnie dla tego, ażebym na łasce nie była, powinnam mu położyć warunki. Niech wie, czego się ma po mnie spodziewać...
— Ja na to nie pozwolę! powstała radczyni: nie! to być nie może. Obwiniając siebie, obwinisz mnie. Ja tego nie chcę... Po ślubie powiesz mu, że... że winien zyskać serce twoje, nim żoną jego będziesz... Nie żyj z nim... niech ślub będzie formą tylko... na to się zgadzam... ale takich wyznań, rozmowy... nie dopuszczę!
— To ślubu nie będzie!.. zawołała Olimpia chłodno.
— Zobaczymy, jak się wytłómaczysz przed ojcem, któremu dałaś słowo...
Zaczęła się przechadzać po pokoju...
Olimpia swoim zwyczajem zamilkła... Dzień ten tak przeszedł. Nazajutrz już kościół przystrajano, gdy Olimpia oświadczyła znowu, że czuje się chorą, że nie wyjdzie...
Ojciec przybiegł do niéj sam... ale spojrzawszy na zmęczoną twarz dziecięcia, na wypalone łzami oczy, nalegać nie śmiał. Musiano zgromadzonych gości zbyć tém, że lekarz jeszcze dzień wstrzymać się radził, że wzruszenie było zbyt wielkie...
Ojciec Zygmunta pochmurniał; on sam, ledwie nadzwyczajnym wysiłkiem woli nadrabiając, mógł twarz spokojną i rozpromienioną w salonie ukazać. Oprócz radcy, który wiedział o ofierze córki, ale nie domyślał się, jak była wielką, reszta osób wchodzących do tego dramatu kłamała twarzami, słowy, postawą... i była na mękach.
Zygmunt, który stojąc w salonie, jeszcze tak ubrany, jak się był ustroił, sądząc, że pójdzie tego dnia do ołtarza, udawał człowieka doskonale spokojnego, a podraźnionego tylko chwilową słabością najdroższéj istoty. Rozmawiał o rzeczach obojętnych, silił się na dowcip, ale mu źle było, i czuł, że głowa go pali. Wtém spostrzegł w mroku matkę w całym majestacie elegancyi, z jaką występowała do stołu, ale z chmurą na czole, dającą mu niespokojnie jakieś znaki, dla drugich niedostrzeżone.
Domyślił się łatwo, że mówić z nim potrzebuje; skłoniwszy więc z lekka głową na przeprosiny tym, z którymi rozmawiał, udał, że go troskliwość o zdrowie narzeczonéj pędzi ku niéj.
Matka nie kryła wielkiego zakłopotania się niespodzianą, przedłużoną córki chorobą; ale baczniejsze oko mogłoby było dostrzedz w jéj twarzy, któréj wszystkie muskuły drgały hamowaném jakiémś oburzeniem i namiętnością, coś więcéj nad prosty o dziecię frasunek.
W salonie gwarno dość było i ludno. Szambelan, który prawie cały dzień monopolizował rozmowę, coraz ciekawsze rzeczy opowiadał o wspaniałości stolicy, gmachów, o zbytku i przepychu bogatych rodzin arystokratycznych i kupieckich... Gwar ten dostatecznie tłómaczył, że Zygmunt z matką mógł potrzebować cichszego kąta do rozmowy... Poważnie, z wolna, powstrzymując niespokojne kroki, wprowadziła go pani radczyni do gabinetu, gdzie parę osób zbłąkanych na ustroni, jak tylko posłyszały ją wchodzącą i straszliwie do lady Macbeth podobną, ustąpiło, przeczuwając, że zawadzać mogą. Obejrzała się, i westchnienie wyrwało się z jéj piersi, które ręką uciskała białą, jakby je powstrzymać chciała... Zwróciła twarz z oczyma czarnemi, łez i ognia pełnemi, ku Zygmuntowi. Ten stał chłodny, przyzwoity, ostygły, ale odważny. Na nim już nie widać było pomieszania najmniejszego.
— Olimpia jest tam, w saloniku, idź pan do niéj, chce się z nim widzieć.
Słowa te wyrzekła głosem wzruszonym i przerywanym.
Zygmunt się natychmiast poruszył, lady Macbeth go wstrzymała.
— Czekaj! rzekła jakby wahając się; głosu jéj zabrakło, obejrzała się niespokojnie i dodała cicho: Proszę cię! bądź rozsądny... Ufam twojemu charakterowi...
Ujęła go za rękę; czuł, jak dłonie jéj rozpalone drżały.
Soyez raisonnable! proszę... to dziecko... pan ją znasz! Beaucoup de calme pour conjurer la tempête... Ja zostanę na straży, aby wam nikt nie przerwał rozmowy i podsłuchać nie mógł...
Pochwyciła się za głowę i padła na fotel, jakby ją siły opuszczały...
— Niech mama będzie spokojna, uśmiechając się zimno, szklano, odparł Zygmunt, chociaż twarz mu bladła. Będę się starał odpowiedzieć położonemu we mnie zaufaniu et être à la hauteur des circonstances...
To mówiąc wyszedł, a oczy lady Macbeth poszły za nim. Podparła bladą głowę na białéj dłoni, zadumała się rozpaczliwie; piękna jéj jeszcze twarz, w tém zapomnieniu o sobie, stała się nagle starą, zapadły usta, pofałdowały się policzki...
Zygmunt z lekka otworzył drzwi saloniku, w którym półzmrok nadchodzącego wieczoru już panował. Doskonale jeszcze można było rozeznać twarze i ich wyraz, ale jakby mgła jakaś osłaniała wszystkie przedmioty...
Na kanapie Olimpia, którą zmuszono ślubnego stroju spróbować, siedziała w białéj sukni morowéj, ale z rozpuszczonemi włosami, poplątanemi niedbale... Wsparta na ręku, leżała posągiem bladym, jak Cezarowa żona z marmuru w Real-Museo w Neapolu. Czarne jéj oczy świeciły wśród mroku jasno, strasznym blaskiem jakimś, jak dwoje źrenic dzikiego, podrażnionego zwierza... Była zarazem cudownie piękna i przerażająca. Na twarzy zawsze bladéj, teraz białéj, dwa wypalone rumieńce ceglane, jak dwie plamy od policzków się wydawały. Miała coś w sobie męczennicy i coś zrozpaczonéj poganki... Zmarszczyła brwi, usta jéj poruszyły się, zmierzyła od stop do głowy Zygmunta i jego klassyczną toaletę weselną — coś ironicznego przebiegło po jéj wargach... Wskazała mu krzesło naprzeciw siebie, w drugim końcu kanapy, tak, aby niezbyt blizko, całym go na oczach miała.
Zygmunt siadł, i pochyliwszy się z wyszukaną grzecznością, już miał na ustach wypytywanie przesadnie czułe o tak nieszczęśliwie dla niego przychodzącą chorobę, gdy Olimpia zamknęła mu je, odzywając się sucho i niemal pogardliwie, z niewypowiedzianą dumą królowéj, mówiącéj do niewolnika:
— Proszę pana, nie grajmy z sobą komedyj żadnych, mówmy szczerze, poważnie, otwarcie. Jest to chwila stanowcza, ja grzeczności nie potrzebuję, bo nie wierzę w nie...
Zygmunt milczał, lecz niezmieszany wcale, skłonił głowę na znak posłuszeństwa. Ona zmierzyła go oczyma, raz, drugi, lekko ruszając ramionami. Istota, co miała być jéj mężem, zdawała się jéj niezrozumiałą.
Olimpia wstała, zbierając rozrzucone włosy i wiążąc je białemi rękoma; potém milcząca zaczęła żywo, nierównemi, przerywanemi krokami chodzić po pokoju; naostatek stanęła przed nim, w całym majestacie dumy swéj i piękności, mierząc go oczyma długo, nim przemówiła...
— Tak! stłumionym ozwała się głosem: potrzeba mówić otwarcie. Starałeś się pan o mnie, muszę mu oddać tę sprawiedliwość, bardzo zręcznie, i wystarałeś się mimo méj woli, a bierzesz mnie gwałtem... Nie inaczéj! gwałtem... dodała z przyciskiem. Pan umiałeś sobie ująć matkę moją, matka potrafiła wmówić w ojca stosowność i konieczność tego związku... Miłości dla ojca, prośbom jego uledz musiałam... Jestem znękana, zmęczona, skuta własném słowem: muszę iść za pana! Lecz powinieneś wiedzieć, że idę za pana z musu, bez najmniejszego przywiązania, ze wstrętem, żem go nie kochała, nie kocham i kochać nigdy nie będę...
— Pani! przerwał Zygmunt łagodnie, głosem mięciuchnym i intonacyą słodką, mdłą aż do przerażenia, bo naturalną być nie mogła: pani! gdybym jéj nie kochał, mógłbym się łudzić; alem kochał ją, bolałem nad tém; a jednak miłość mi dała odwagę walczenia z jéj wstrętem... Pozwól mi zachować nadzieję...
— Pan mówisz jak na teatrze dobry artysta. Do dziś dnia taka mowa uchodziła; należy do mise en scène zwyczajnéj. Oceniam znakomity jego talent. Lecz dziś, proszę, mówmy inaczéj, jak prości śmiertelnicy... Starałeś się pan o mnie dla mojego majątku i imienia... nie dla serca...
Zygmunt trochę zmilczał, krew oblała mu twarz, jakby został spoliczkowany, ale w téjże chwili wrócił do pierwszéj bladości i chłodu...
— Sądzisz mnie pani za surowo, rzekł, chociaż zapierać się nie myślę, że wszystko co ją otaczało, dodawało jéj uroku. Nie jestże to naturalném?
— A! tu nie ma żadnych uroków, to jest prosty interes, rzekła sucho. Moi rodzice osądzili go wedle siebie dobrym, każą mi iść — idę; pan obrachowałeś co zyskujesz, i ważysz się na wielkie niebezpieczeństwo... cóż mi do tego? Nie uczynię pana szczęśliwym, i nie możesz powiedzieć, żem go zdradziła, żeś wpadł w zastawione sidła... Z góry oznajmuję mu... że puszczasz się pan w grę niebezpieczną... Mais c’est votre affaire...
Zygmunt zdarł jedną rękawiczkę, ale milczał.
— Ponieważ pan trwasz w nieuleczonym uporze, ciągnęła daléj, nie żałuję nawet pana. Mnie dziś zupełnie wszystko jedno być oddaną temu lub drugiemu. Z każdym jednak byłabym szczerą, będę więc i z panem, choć... choć... dodała coś prędko i niewyraźnie, jakby: choć nie zasługujesz na to... (ale Zygmunt nie dosłyszał).
Zagryzła usta i siadła znowu na kanapie naprzeciw niego. Jedną z gałązek kwiatu pomarańczowego, zdobiących suknię, oberwała bez litości i poczęła się nią bawić, rozdzierając ją, kwiatkami i listkami uścielając ziemię.
— Widząc mnie taką, jaką jestem, niepodobna, ażebyś pan nie posądzał przeszłości i nie obwiniał jéj o teraźniejszość. Uważam to za konieczne, mówiła żywo, abyś pan poznał tę tajemniczą przeszłość kobiety, którą masz zaślubić.
Zygmunt podniósł głowę, jakby ją prosił o litość nad nią samą. Nie pomogło to nic.
— Zapewne pan wiesz, żem lat 29 skończyła... nie jestem dzieckiem, przeżyłam i przecierpiałam wiele. Kochałam... Tak jest, kochałam raz w życiu, i ta miłość zapełniła życie całe. Wyznanie to nicby nie znaczyło, gdyby nie było pełne jak spowiedź, otwarte jak ona... Gorycz muszę wypić do dna... nadtom dumna, bym milczeniem kłamała... Nie jesteś pan sentymentalny i wrażliwy, ale przypuszczam, żeś uczciwy... Wychowywałam się przy matce mojéj za granicą, miałam lat ośmnaście, serce dziecka, wiarę dziecka, nieświadomość świata dziecinną. Uczyłam się muzyki, którą namiętnie lubiłam, a któréj, jak pan wiesz, teraz nie znoszę... Nauczycielem ostatnim był młodzian, człowiek genialny, człowiek godny tego imienia, szlachetny, pełny prawdziwéj poezyi w duszy... piękny jak anioł, biedny jak wyrobnik, zacny jak bohater... Kochaliśmy się... Rajskie to były chwile! Z nim raz w życiu sięgnęłam niebios, ażeby upaść do piekła. Chciałam mu się poświęcić, narzuciłam mu się gwałtem, zmusiłam go, żeby mnie uwiózł... Długo nie mieliśmy żyć z czego. Postanowiliśmy być szczęśliwi choć dni kilka i umrzeć razem. Uciekłam z nim od matki, w głąb jego kraju, do ubogiéj chaty w wiosce, w któréj się urodził...
Tu głosu jéj zabrakło.
— O! te dni, te dni szczęścia, dodała po chwili, te godziny rajskie, nigdy niezapomniane, niepowrotne nigdy! Spędziliśmy je, sypiąc garściami tę troszkę złota, którą zabrałam matce, jako mój posag jedyny... Kupiliśmy dwie piękne trumny, wysłane kwiatami, które stały w drugim pokoju... i tak żyliśmy między niebem a śmiercią... i byliśmy bardzo, bardzo szczęśliwi!...
Głos jéj coraz się cichszym stawał, łzy zaczęły płynąć po twarzy. Zygmunt siedział zgięty, ze spuszczoną głową, patrząc na rękawiczki poszarpane, jak gdyby wzięto go na męki, które męztwo kazało, nie jęknąwszy, przecierpieć.
— O! te dni niezapomniane! powtarzała Olimpia, jakby sama do siebie: te dni tkane ze złotych słońca promieni, pośród kwiatów, muzyki, w cichym kątku, gdzieśmy sądzili, że dopiero dwa nasze trupy ktoś odszuka, gdy upojeni sobą, wypijemy przygotowaną truciznę... Odkładaliśmy ją od dnia do dnia, byliśmy tak szczęśliwi! Potrzebujęż panu powiadać, żem była jego kochanką, żoną, niewolnicą?...
Na tych wyrazach przerwała, zasłoniła sobie oczy, czekała odpowiedzi.
Była chwila milczenia grobowego... Nareszcie Zygmunt odezwał się głosem zmienionym, schrypłym, jakby go dusiła żółć wezbrana.
— O tém wszystkiém nie potrzebowałaś mi pani mówić: wiedziałem...
Olimpia zerwała się z kanapy.
— Od kogo? od matki?
— Nie.
— I pomimo to zaślubić mnie się ważysz?
— Przeszłość pani nie należy do mnie, odpowiedział Zygmunt z powagą: ja poślubiam tylko przyszłość.
Gorzko, pogardliwie uśmiechnęła się panna młoda, ruszając ramionami.
— Frazes! zawołała szydersko: ani przeszłość, ani teraźniejszość, ani przyszłość moja do pana nie będzie należała, tylko pozornie... tylko z imienia... Pan mi powiadasz, żeś o tém wiedział i nie od matki? Więc moja historya jest tak powszechnie światu znana, i pan nie wahasz się mnie wziąć? osławioną?
— O tém nikt nie wie w świecie, a mnie odkrył tę wiadomość wypadek.
— Kłamiesz pan!... przerwała Olimpia: troskliwa, dobra, ostrożna matka moja przez miłość dla mnie i dla zięcia przyszłego musiała mu to wyznać... nie prawdaź?
Zygmunt milczał.
— A więc, gorączkowo poczęła Olimpia: ze świadomością sytuacyi przystępowałeś pan do tego związku?... namyśliłeś się dobrze?... wiesz kogo bierzesz? Mnie się wszakże zdaje, że się łudzisz, biorąc mnie za pospolitą istotę, która ci będzie wdzięczna i okupi błąd poddaniem się! To fałszywa rachuba. Kobieta w położeniu mojém, z mojém sercem, z uczuciem, z dumą, nie może być żoną drugiego, tylko — z nazwiska.
— Będziesz pani swéj woli panią... ale przyszłość...
— Rachujesz pan na swe powaby, na słabość niewieścią, na seduktorstwo!
Ruszyła ramionami i usta jéj zadrgały.
— Ale pan mi jesteś wstrętny; nie mam dla niego nawet... szacunku.
— Starać się go będę pozyskać.
— Znowu ładny frazes; vous en avez pleines les poches, mówiła Olimpia. Muszę jeszcze dodać i to, że prawdopodobnie kochanek mój żyć musi... Matka nie dała się nam otruć obojgu razem, a ja przy rozstaniu wymogłam, że sobie życia nie odbierze. Schwytano nas z pomocą policyi saskiéj w parę tygodni... Biedny mój anioł, poszedł pewnie dźwigać kajdany, gdy ja w złotych bransoletach musiałam grać rolę dziewicy dla ocalenia honoru domu!... Po dwóch latach podróży wróciłam do kraju jako panna na wydaniu... Jeśli ten człowiek żyje — jeśli go spotkam, choćby galernikiem, nędzarzem... pójdę za nim, przysięgam!
— Będę się więc starał, abyśmy się z nim nie spotkali, rzekł Zygmunt, na którym to wszystko mało na pozór czyniło wrażenia. Idzie o moje szczęście, będę go strzegł z całą...
— Z całą troskliwością człowieka, dla którego ono reprezentuje pewną w świecie pozycyę. Ja wiem, że jestem dokumentem na majątek, więc niepowinnam zaginąć...
— Pani jesteś dla mnie okrutną...
— Mniéj daleko, niżeli pan byłeś dla mnie.
— Sądź mnie pani jak chcesz... lecz sama jéj piękność...
— Moja piękność? Ja dla pana nie chcę być piękną... nigdy... pan mi jesteś obrzydliwy...
— Pani!...
— Chcę, byś przed ślubem wiedział co cię czeka, jaką jestem i jaką będę. Czynię krwawą dla rodziców, dla ojca ofiarę, dla świata, ale ma ona granice... Ja ich nie przekroczę i przejść ich nie dopuszczę. Masz pan majątek... kolligacyę, stosunki... wszystko co chcesz... ale mnie mieć nie będziesz nigdy!...
— Będę się starał pozyskać jéj serce...
— Frazes, znowu frazes! niecierpliwie rozśmiała się Olimpia. Mówmy zimno, mówmy rozsądnie. Ja od pewnych warunków nie ustąpię.
— Możesz pani postawić jakie się jéj podoba, zgadzam się na nie, pozostaje mi nadzieja, że je sama cofnąć zechcesz.
— Nie! odpowiedziała Olimpia: dziesięć lat jedno, niezmienione noszę w sercu uczucie, jedną stałą żałobę! Znam siebie: we mnie kamienieje co w serce wpadnie, miłość i nienawiść zarówno... Lecz podobno zbyt długo pana tu zatrzymuję, poprawiła się wstając z kanapy. Skończym w kilku słowach. Moje warunki...
— Ślepo je przyjmuję, przerwał z niecierpliwością pewną, wstając z krzesła Zygmunt.
— Jest jeden, nazwiéj go pan dziwacznym, ale ja nie mogę od niego odstąpić. Raz w życiu ślubowałam temu człowiekowi, zamieniliśmy obrączki... Od téj pory żadna siła ludzka zdjąć mi jéj z palca i z serca nie mogła. Jutro przy ślubie... nie przyjmę innéj tylko tę samą...
To mówiąc, zdjęła powoli z palca złoty pierścionek, i trzymając w białéj ręce, pokazała Zygmuntowi.
— Pan mi dasz słowo uczciwego człowieka, że nie inną tylko tę poświęci jutro kapłan i włoży mi na rękę... Skłam pan, że to obrączka jego matki, rób co chcesz... Jeśli mi inną poda ksiądz — a to poznam i poczuję wszędzie! — odejdę od ołtarza... Raz przysięgłam i nie zmienię uroczystego słowa. Pan dla mnie będziesz tylko pełnomocnikiem tego króla, do którego należy moje życie...
Czarne swe oczy wlepiła w niego, trzymając w drżących palcach obrączkę...
— Słowo honoru? zapytała.
Zygmunt mgnienie oka wahał się, pot mu wystąpił na blade czoło.
— Słowo honoru! odparł cicho — wyciągając rękę po obrączkę.
— Wierzę jego honorowi, zawołała Olimpia. Teraz wszystko skończone — ślub jutro... to mi już jedno.. Odegrajmy tę komedyę jak najprędzéj, z zadowoleniem dostojnego parteru! dorzuciła szydersko. Nie lękaj się pan, nauczyłam się przez te lat dziesięć być wcale niezłą aktorką.
Mówiąc to skłoniła mu się ceremonialnie, lecz gdy Zygmunt biorąc obrączkę chciał pocałować ją w rękę, cofnęła ją prędko, gniewnie, i oczy jéj błysnęły strasznie, jak w chwili gdy wchodził do saloniku... Zmieszany ukłonił się niezgrabnie i poszedł do progu. Tu zaledwie otworzył drzwi, ujrzał matkę oczyma badawczemi wpatrującą się w niego niespokojnie.
— Wszystko skończone... jak najlepiéj — wyjąknał stłumionym głosem. Ślub może być jutro...

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.