Serce i ręka/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Serce i ręka
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1882
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Niedaleko od granicy Wielkopolski, zakordonowanéj pod panowanie pruskie, jest mała wioseczka, któréj ogromny dwór kazałby się domyślać wielkich włości, tymczasem folwark to i ubogi, i lichy, i bardzo obcięty. Należały do niego dwie wioski sąsiednie, od dawna już przeszłe w cudze ręce. Dziedzic ratując ostatki mienia i chcąc zostać przy jakiéjś posiadłości, utrzymał się przy Wierchówku (tak się wioska zwała), choć i na tym jeszcze długi ciężyły. Majętność Wierchówek, w nieszczególniejszych gruntach, odcięta od znaczniejszych dóbr, nabyta była za czasów Księztwa Warszawskiego, przez niejakiego p. Dobińskiego, który używany był do różnych missyj dyplomatycznych przez Napoleona i od niego nawet tytuł barona Cesarstwa Francuzkiego otrzymał... Dobińscy z Dobna, herbu Wręby, byli starą, ubogą szlachtą rozrodzoną, któréj się nigdy nie śniło, by jeden z jéj potomków ważniejszą jakąś odegrał rolę i prawie do ministeryalnéj doszedł teki. Tak się przecię stało, gdy cesarz Napoleon, rządząc się jak w domu w posiadłościach księcia warszawskiego a króla saskiego, nieukontentowany z jednego z ministrów, chwilowo Dobińskiego mu narzucił za następcę tego, co na jego niełaskę miał nieszczęście zasłużyć. Dobiński w wielkich faworach u cesarza, dosłużył się tak baronowstwa, dotacyi pieniężnéj, Legii honorowéj i pewnego stanowiska na świecie. Ale z upadkiem Napoleona, cała ta wielkość prysła. Dobiński z tytułem i z uciułaną fortunką, z krzyżami kilku, choć starał się znowu wejść w życie czynne i bardzo zręcznie zalecać się umiał nowym potentatom, nigdy już pierwszego swego stanowiska odzyskać nie mógł. Jeździł i przesiadywał w Warszawie, był parę razy w Petersburga, pilno się przypominał dawnym znajomym, szczególnie wojskowym, którzy w Królestwie pomieszczeni byli; nie doprowadziło go to jednak do niczego. Zbywano grzecznie pana barona, tak, że zgorzkniał i musiał na niewdzięczność ludzką wyrzekać. W istocie naówczas, gdy jeszcze w kancellaryi cesarskiéj miał niepoślednie miejsce i wiele umiał a mógł robić, kłaniano mu się, ściskano go, wszyscy dla niego byli z poszanowaniem nadzwyczajném; teraz zimna odstręczająca grzeczność spychała go w te otchłanie nicości, z których się wielkim wydobył wysiłkiem. Na wszystkie tony śpiewając, z czułością dla przeszłości i z pogardą dla niéj, ze współczuciem dla nowego rzeczy porządku, z wiernopoddaństwem dla dynastyi pacyfikatora Europy, nie mógł już pan Dobiński przyjść do urzędu, wkręcić się w szeregi czynne, i zgryziony musiał się na wieś usunąć... Pan Ferraryusz z Dobna baron Dobiński, któremu służył tytuł ministra ekscellencyi, za czasów gdy tak był szczęśliwie położony, iż mu się najwyższe przyśniewały zaszczyty, gdy król Murat, król westfalski, książęta, generałowie podawali mu rękę z uśmiechem uprzejmym, gdy w Księztwie zastępował ministra, poznał w Warszawie hrabiankę W., a że był pięknym mężczyzną i wyrobił się na najczystszy wzór dyplomaty francuzkiego, potrafił się jéj podobać, zyskać zgodę familii, nakoniec ożenić. Było to małżeństwo nieszczęśliwe. Panna zawiodła się, rachując na świetną przyszłość; baron oszukał się, spodziewając wielkiego po niéj majątku; gorycze domowe struły życie obojga... Zostawując jednego syna, baronowa rozstała się z tym światem. Syn Adam, wychowany był jak najstaranniéj, po pańsku, po europejsku, niby w myśli umieszczenia go kiedyś w jakiéjś dyplomacyi, bo ojciec tę tylko karyerę uważał za godną syna swego, a nieszczęściem na tę skalę, do któréj był nawykł baron, jaką mierzył przyszłość syna, przyszłość nie dozwoliła mu rachować. Majątek nie starczył na życie, bez którego czułby się nędzarzem, trzeba było robić długi, najmniejsza nadzieja nie zapowiadała lepszéj przyszłości, i baron dochowawszy się syna, un homme très comme il faut, odumarł go nie mając pociechy, by mógł właściwą zrobić karyerę. Zaszczepił mu tylko zasady swe, nader praktyczne, oparte na kilku bardzo prostych danych, nauczył go szanować siłę, miłować to co korzystne, kłaniać się nizko, nigdy możnym się nie sprzeciwiać, płynąć z wodą i wysługiwać się tym co płacą. Pan Adam, zastosowując umiejętnie ojcowskie nauki, chociaż mu nie zbywało na pewnych zdolnościach, na sprycie i krzyżach sprężystych, nigdy jednak jakoś wielkich celów żywota osiągnąć nie mógł. Dosłużył się wprawdzie tytułu radcy stanu, szambelaństwa, krzyżów, pensyjki, ale ani wziętości, ani szacunku, ani nawet wiary wielkiéj nie pozyskał. Posługiwano się nim tam, gdzie inniby może niełatwo się użyć dali, po cichu... nagradzano skromnie, zapominano łatwo. Był tém w wyższych sferach, co w teatrze zowią utilité, do wszystkiego, a razem do niczego wielkiego. Zbytnie narzucanie się, chciwość, zabieganie, zbytnia może zręczność, a chętne podejmowanie się brudów, odstręczały od niego nawet tych, co ścierek potrzebują.
Ożenił się pan Adam z pięknego imienia panną, miernéj fortunki, ojcowskiego majątku utrzymać nie potrafił, i został z wielkim dworem na małéj wioszczynie. Kwaśny, zły, niechętny, ale niezrażony ostatecznie, bo mu się zdawało, że syn, pełny zdolności młodzieniec, dziadowskie szczęście odziedziczy, zostanie dyplomatą, bogato się ożeni i wciśnie do arystokracyi... Zdawało się też panu baronowi Dobińskiemu, że z Dobna Wrębowie Dobińscy pełne do tego mieli prawo. Pofabrykowali sobie nawet pasy kasztelanów z XIV w. i przerobili jednego biskupa na illustracyę familijną... przez herb Wręby. Jakkolwiek majątek był szczupły, ale szlachectwo dobre, wspomnienie ministeryalnego tytułu, baronowstwo, hrabianka W., babka, matka niepośledniego rodu, już Dobińskich stawiły na liście tych kandydatów, którym lada fawor fortuny może otworzyć wrota do świata uprzywilejowanego, pańskiego.
Choć ubogi, baron pozorom państwa wszystko poświęcał, z syna zrobił najczystszéj wody paniczyka. Wychowanie, podróże kosztowały go ogromnie, lecz Zygmunt, Zygmunt musiał pójść wysoko!.. Jakoż Zygmunt w istocie i powierzchownością, i talentami się odznaczał, ale głowa mu się zawróciła wcześnie. Nim się pracować nauczył, żyć umiał i długi robił jak stary. Niewyczerpany w środkach zręcznych nabywania pieniędzy, w towarzystwach miły i wielce zastosować się umiejący, wcisnął się łatwo do złotéj młodzieży i rozpoczął karyerę od salonów, w których go wcale nieźle przyjmowano. Troskliwy ojciec nie spuszczał go z oka, czuwał i karmił temi zasady, jakie mu jego rodzice przekazali, dodając do nich wyrazistsze jeszcze kommentaryusze. Wychowanie, obcowanie z ojcem, życie całe niepospolitym typem uczyniły p. Zygmunta Dobińskiego. Powierzchowność była tak pańska, że kelnerowie po gospodach tytułowali go nie już hrabią, ale księciem: wyglądał na udzielne książątko. Żyć już chciał i umiał, cudzym prawie zawsze kosztem, po pańsku. Gusta miał arystokratyczne, a najpierwszym z nich było słodkie próżnowanie. Z wielką łatwością pojęcia, nauczył się tyle w szkołach i nieskończonym uniwersytecie, iż mu to aż nadto starczyło na świetne występowanie między ludźmi, resztę pochwytał, uporządkował, dowcipem okrasił i uchodzić mógł choćby za uczonego w potrzebie. Instynktowa znajomość ludzi i zręczność wielka dawały mu przewagę i dozwalały wywierać wpływ, a korzystać z niego. Egoizm ogładzony, obrachowany, mający pozory wielkiéj szlachetności, kierował nim ciągle... Namiętnym był, ale namiętność nigdy go daléj nie zaprowadziła, niż chciał być popchniętym. Razem z tém, doskonale grał człowieka wielkich sentymentów... Wiedział on dobrze, iż na świecie z temi przymiotami, jakie miał, w końcu końców wybrnąć musi; śmiało więc szedł, drobne ofiary czyniąc, na pozór nieopatrznie, dla głównego celu. Z ojcem godził się doskonale, chociaż ten mu jedno miał za złe, że święcąc wszystkich dla siebie, i ojca spokój także złożył na ofiarę przyszłości. Trzeba zań było ostatnim groszem płacić długi, dostarczać na życie nad skalę; lecz ojciec miał ambicyę, sam już wyżéj nad swe szambelaństwo dojść się nie spodziewał, znosił więc chłodno wybryki syna, w nadziei, iż musi dojść wysoko. Z razu drogę obaj obrali urzędową, ojciec przez swe stosunki spodziewał się go popychać, w stolicy ludzie piękni i dobrze wychowani popłacają. Wkrótce jednak trzeba było zmienić plany. Zygmunt wprawdzie pozawiązywał z kilku podżyłemi paniami stosunki serdeczne, ale te do niczego nie doprowadziły, oprócz bladości i choroby. Odżywszy nieco w podróży za granicą, zwrócił się do towarzystwa arystokratycznego we własnym kraju. Tu miał kilka szczęśliwych awanturek, ale do żadnéj panny z wielkiém imieniem i majątkiem nie dopuszczono go.
Już pierwsza świeżość młodości zaczynała go opuszczać, gdy ojcu wypadła podróż do Wielkopolski, w któréj zetknął się ze starym znajomym panem radcą z Zabrzezia. Nie śmiemy utrzymywać, że mu ktoś wcześnie podszepnął o tajemnicach domowych, o dwudziesto-dziewięcioletniéj pannie na wydaniu, która dawała odkosze, o przyczynach téj mizantropii i t. p., dość, że się ściślejsze zawiązały stosunki. Pan Zygmunt był na Wołyniu, próżne czyniąc starania o rękę bogatéj dziedziczki domu, który potrzebował z otchłani jakichś ciemności nieodgadniętych wyjść na widownię wielkiego świata. Znajdowano wszakże francuzkiego barona za małym jeszcze ptaszkiem dla panny o trzech kluczach i kapitałach. Zygmunt wcale zakochany nie był, choć udawał oszalałego. Odebrawszy list od ojca, pomyślał i natychmiast wyjechał do Wierchówka...
Wierchówek z daleka wcale pięknie wyglądał: na pozorach u panów Dobińskich nie zbywało. Ojciec Zygmunta, Adam, mała figurka, żwawa, fertyczna, wyprostowana, bardzo niby poważna, miał fizyognomię ministeryalną, a wyraz i wzrok lisi. Z jednym synem tylko bywał otwarty i szczery, ale wydobywając z siebie rzeczy dosyć niepiękne, umiał je pomalowywać i tłómaczyć. W synu kochał rodzinę, miał ambicyę. Uściskali się w ganku. Z razu mowy o niczém nie było. Po obiedzie szambelan wyprowadził syna do ogrodu, usiedli na ławce. Zygmuś doskonałe dobył cygara i jedném z nich przysłużył się ojcu.
— Żądałem twojego powrotu, odezwał się szambelan: mam coś napiętego dla ciebie... Ale najprzód, kochany Zygmuncie, powiedzieć ci muszę: powinniśmy się pozbyć wszelkich głupich przesądów. Co dziad zaczął, ty powinieneś dokonać. Szlachecką naszą rodzinę starą trzeba wprowadzić w świat arystokratyczny. Dotąd staliśmy w progu, nie mogąc go przestąpić nigdy, lub wpuszczani tylko na chwilę, z wizytą. Mamy prawa, a ty masz środki... Dziad i ojciec rozpoczęli, ty powinieneś dokończyć. Musisz być bogatym, bo bez majątku nie ma arystokracyi. Imię jest narzędziem, a pieniądz parą, co je porusza... Z baronowstwem dziada, z kolligacyami babki i matki już możesz stanąć w szeregu panów, ale majątek pański mieć jest koniecznością.
— A ja mam tylko pańskie długi! rozśmiał się Zygmunt.
— Niestety! ja najlepiéj wiem o tém, westchnął ojciec. Arystokracya nieustannie tworzy się nowa, a bezsilne latorośle i zestarzałe gałęzie odpadają. Rozumni protoplaści umieli się dostać, zasiąść i miejsce zdobyte obronić. Tak ze szlachty wyszli choćby nawet Lubomirscy i Potoccy... nie mówiąc o najświeższym przykładzie Poniatowskich, bo ci wyleźli ze szlachty i padli. Nie umieli sobie dać rady, choć król był spokrewniony z Zamojskimi, Lubomirskimi, Mniszchami, a nawet z Potockimi. Tobie trzeba się tylko bogato ożenić...
— Zupełnie do tego jestem przygotowany, odrzekł Zygmunt.
A tout prix! dodał ojciec znacząco, odkaszlnął i spojrzał na syna.
— Co to ma znaczyć? spytał Zygmunt, puszczając dym z cygara: starą wdowę, rozwódkę nieosobliwszéj reputacyi, czy bardzo brzydką i kaleką pannę?..
Ojciec milczał chwilę i pocierał włosy.
— Nie zgadłeś, odezwał się po namyśle: żaden z tych wypadków... Ale najprzód słowo honoru, Zygmuncie, że to co powiem, zostanie absolutnie między nami.
Syn głową dał znak obojętnego przyzwolenia.
— Jaki majątek? zapytał najprzód.
— Jedynaczka, majątek wynosi kilka milionów, ojciec dobry gospodarz, człowiek rządny, matka rozrzutna i lubiąca się bawić... roztrzepana.
— Bardzo? zapytał Zygmunt.
— Dosyć, dosyć, lubi młodzież... Jéj względy, rzekł szambelan z pewnym przyciskiem znaczącym, pozyskać możesz łatwo i powinieneś.
— Więc to matka stanowi kalectwo?... podchwycił syn...
— No, i tak, i nie, począł szambelan. Jest pono coś więcéj, ale o tém mało kto wie... największa tajemnica. Dla ciebie, mój Zygmuncie, który masz rozum i spodziewam się, pozbyłeś się przesądów, z góry wiadomém być musi to, co dla drugich jest zakryte. Panna miała romans z nauczycielem muzyki, i przez kilkanaście dni, uciekłszy z nim... bawiła, póki jéj matka nie odebrała...
Spojrzał mówiąc to na syna. Zygmunt słuchał spokojnie.
— Kiedy o tém wiesz, musi to nie być tajne i innym? rzekł sucho.
— Jest gawęda... dowodów nie ma... możesz to nazwać potwarzą. Stało się za granicą, nigdy nie było głośném... panna jest wychowana starannie, piękna bardzo, powiedziałbym, prawie nadto piękna... rozumna, śmiała... Zdaje się, że w sercu nosi dotąd swego jegomości, za mąż iść nie chce... Książę M., starał się o nią, hr. N., i F., i D.
— Więc to nie przyjdzie łatwo... choć na téj brzoskwini jest plamka...
— Plamka się zmywa... to głupstwo, dodał ojciec. Staranie nie będzie zapewne bardzo łatwém, bo i pannę, i matkę trzeba zdobywać; ojca ja po części biorę na siebie... Co mówisz o tém?
— Chciałbym, po namyśle odezwał się syn, widzieć gdzie wprzódy osoby, o których mowa, żywe... en chair et os. W takich razach opis nie starczy, oczy jedne usłużyć mogą... Porwać się i pójść z kwitkiem nie chcę... byłbym skompromitowany. Jeśli przedsiębiorę, to à bon escient.
Wstawszy z ławki, szambelan zaczął się przechadzać po altanie.
— Rodzina, dodał powoli, co się nazywa znakomita, Radziwiłłowie w rodzie, cała Polska pańska i magnacka w kolligacyi. Będziesz mógł mówić: Ma tante le princesse, mon cousin le roi... i t. p... To coś znaczy... Majątek kolosalny... Matka już podstarzała stracić wiele nie może... a ojciec stoi na straży...
— Ale panna?
— Poszedłszy za mąż, zapomni owego jegomości, jeżeli o nim jeszcze pamięta. Masz dosyć taktu, aby się nie lękać tego, co we krwi mogła dostać po matce... Zresztą, mój drogi, gdzie się tak wielkie dokonywają sprawy, gdzie idzie o stanowisko imienia i rodu, o wpisanie się dans le livre d’or arystokracyi europejskiéj, można coś poświęcić.
Spojrzał na syna, ten zamyślony milczał, paląc cygaro.
— Nie ma co zwlekać, dodał ojciec, może nas kto uprzedzić.
— Imię rodziny? zapytał syn.
Ojciec zbliżył się do ucha i szepnął nazwisko pana radcy z Zabrzezia. Brzmiało ono wspomnieniami kilkusetletniemi i zrobiło wrażenie na Zygmuncie.
— Koniec końców, odezwał się z głębokiém westchnieniem: trzeba psu oczy sprzedać, jednakże...
— A ileż się one razy sprzedają za daleko tańszą stawkę? podchwycił ironicznie szambelan. Demokraci, którzy sami nie są lepsi, mogą sobie hałasować, plwać, gadać co im się podoba, co nam to szkodzi? Najprzód nikt im nie uwierzy, bo wiadomo, że szkalują nas systematycznie; powtóre, nie żyjemy z nimi, siły nie mają, z wrzaskiem się obyliśmy... mniejsza o to...
— Historya panny jest więc dosyć głośna?
— Nic a nic, ledwie coś, gdzieś, może ktoś się domyślił i szepnął... Wycieczka owa z muzykiem była doskonale zatarta przez matkę, która podobno sama z nim jeszcze romansik mieć życzyła... Ludzie więcéj dochodzą niż wiedzą, więcéj przeczuwają niż są pewni... Dla ciebie tylko nie chciałem, ażeby rzecz była tajną. Cóż ci to szkodzi, że się ożenisz z wdową?
— Umarł? zawołał Zygmunt.
— Kto? zdziwiony zapytał ojciec odwracając się.
— A muzyk?...
Uśmiech przebiegł po ustach szambelana, który w istocie nie wiedział czy żył, czy umarł, ale dla zaspokojenia Zygmunta, pośpieszył potwierdzić:
— Umarł! umarł! i pochowany dawno! Cóż myślisz o tém?
— Ja, poważnie począł Zygmunt, ja... nie mam nic przeciw temu. Nie chciałbym tylko pójść z kwitkiem.
Ojciec począł go ściskać namiętnie.
— Ale to całkiem od ciebie zależy! odezwał się wesoło. Przyznam ci się, że gdyby tak inny, nie ty, zamierzał się z nią ożenić, możebym się obawiał; lecz o ciebie jestem zupełnie spokojny! Cieszy mnie niewymownie, że w zasadzie przyjmujesz mój projekt. Trzeba mieć rozum!
— Tak, rozum! ten, jakim Trębecki uczcił słówko hetmana do podskarbiego! (Ma pan rozum! Trębeckiego wiersz.)
— Trzeba mieć rozum, nie przerywając sobie mówił szambelan. Kto chce żyć i do czego dojść, musi być człowiekiem praktycznym. Słowa, idee, przesadzone pojęcia honoru, są dobre dla tych, którzy mogą się sobie niemi bawić lub gotowi dla nich głodem mrzeć. La vie est une chose très positive.
Vous prêchez un converti! odezwał się Zygmunt wstając z ławki. Najzupełniéj podzielam zdanie ojca: podstawy materyalne życia, warunki bytu, to najpierwsza rzecz. Są ludzie, co inaczéj mówią, mało jest takich, coby inaczéj robili. J’ai le courage de mon opinion.
— I dla tego ja spokojnie umrę, w zachwyceniu ściskając syna dokończył ojciec: bo wiem, że ty się zadeptać nie dasz... i wybijesz się — powinieneś... masz po temu wszelkie wymagane przymioty! Nastręczam ci pole popisu; idź, zobacz i zwycięż!...
— Jeżeli pójdę w istocie, to zwyciężyć muszę... rzekł syn.
— Tak, choćby ci przyszło nawet najprzód samą matkę bałamucić i zbałamucić.
Rozśmieli się obaj... Ojciec uszczęśliwiony jeszcze raz z serdecznością niewymowną uściskał Zygmunta.
— Poczciwe, dobre, kochane dziecko! zawołał w zapale. Nie ma się tu co namyślać. Wypoczniéj dzień, opatrz garderobę, ustrój się na wyprawę... i jedźmy.
Po téj naradzie, w dni kilka w istocie ruszył pan Zygmunt sam. W okolicy miał on znajomego hrabiego Justa, z którym razem w klubie strzeleckim grywali i dawali wieczorki baletniczkom. Just, chociaż znacznie majętniejszy od Zygmunta, bo miał obszerne dobra i nadzieje na ciotkach, bratersko się z nim przyjaźnił. Był to jeszcze niewyszumiały młodzieniec, który potrzebował Mentora do rozpusty, a Zygmunt najlepszy w tym względzie był dla młodzieży; pokochali się bardzo, tak bardzo, że hrabia Just pożyczył półtora tysiąca talarów przyjacielowi... Rok upłynął od tego czasu, odwiedziny były doskonale umotywowane tém, że Zygmunt osobiście chciał przeprosić za to, że pieniędzy nie miał i oddać ich nie mógł; w istocie zaś podróż była przedsięwzięta na wzwiady. Los w tym razie doskonale usłużył Zygmuntowi, bo Zabrzezie od Muranowa, rezydencyi hr. Justa, było o milę, majątki się stykały...
I to za wielkie szczęście poczytać można, iż zastał w domu gospodarza, który nigdy nie siedział tu, a wróciwszy z jednéj podróży, natychmiast w drugą się wybierał.
Just nie posiadał się z radości. Trzy dni przesiedziawszy w Muranowie, nudził się śmiertelnie. Powitał w ganku przybyłego, mało go nie udusiwszy przez wdzięczność. Dwa dni nie było mowy o niczém, tylko o rzeczach potocznych. Just powracał właśnie z Badenii, gdzie paryzka Żydóweczka Nella opanowała go była na dwa tygodnie; odbił mu ją Anglik i wywiózł z sobą do Egiptu. Just nie mógł się jéj odżałować... Mówił o niéj bezprzestannie... Trzeciego dnia przy obiedzie zgadało się o sąsiedztwie... Licząc swych najbliższych, hr. Just wymienił Zabrzezie.
Zygmunt udał, że nazwisko pierwszy raz w życiu usłyszał.
— Dom pański, rzekł gospodarz, stary radca człowiek stateczny i dyabelnie zasobny... Majątek ogromny... Mama lubiła figlować, ale to już przechodzi... Za chwilę wybije godzina dewocyi, fundowania bractw i słuchania nabożeństw. Jeszcze to nie nadeszło, ale już są oznaki przygotowawcze... Córka piękna jak anioł... ale dziwaczka... Miała pretendentów bardzo majętnych i dobrze wychowanych, a za mąż iść nie chce. Jest w tém jakaś tajemnica.
— Cóż to być może? podchwycił Zygmunt: tajemnice panien zwykle są całemu światu wiadome...
— Ja nie wiem... wahając się szepnął Just.
— Jak to, nic a nic? badał śmiejąc się z doskonale odegraną obojętnością Zygmunt.
— A no... nic, bo... przyznam ci się, że znowu plotkom głupim wierzyć nie mogę.
— A te plotki?
— Nie ma w nich sensu! zamknął Just: c’est bête!
Po chwili sam ciągnął niepytany:
— To pewna, że panna ma lat dwadzieścia kilka, do trzydziestu... że daje harbuzy wszystkim... że zresztą oprócz tego dziwactwa, nic jéj zarzucić niemożna, bo i piękna, i rozumna... i dowcipna...
— Zaostrzasz moją ciekawość! rzekł Zygmunt.
— A ba! jeśliś ciekawy, to pojedziemy. Goście są tam pożądani, szczególniéj saméj pani, która się bieli, różuje, smaruje nawet na dni powszednie i radaby snadź płodami kunsztu przed młodemi oczyma się pochwalić.
Nazajutrz wybierając pomiędzy polowaniem a wizytą, nieznacznie ku temu podżegnięty, hr. Just kazał zaprządz i pojechali do Zabrzezia.
Pańska co się zowie i na najwyższym stopniu elegancyi rezydencya, uczyniła wielkie na Zygmuncie wrażenie. W duchu powiedział sobie, jak Henryk IV, że nabycie takiego wspaniałego pałacu warto pewnéj ofiary. Znał dobrze ludzi, wiedział zatém, że tylko ubogich grzechy są nieprzebaczone; majętni na złotych szatach bezkarnie plamy noszą. Im wszystko wolno, są to przywileje stanu...
Z wielką uwagą przypatrywał się panu radcy. Był to człowiek niestary jeszcze, a przynajmniéj zachowany tak, że się wcale starym nie wydawał, pięknéj postawy, twarzy świeżéj, oka jasnego, czoła podniosłego, w obejściu uprzejmy, ale szczelnie w sobie zamknięty... Miał w sobie coś żołnierza i coś dyplomaty i wiele pana z antenatów; ostatnim był w istocie, a pierwsze dwie cechy nadała mu cicha walka z losem i utrapienie z żoną. Nie było po nim wcale znać nieszczęśliwego w pożyciu: dla pani był jak najczulszym. Z wielkim taktem przyjął i bawił młodych gości.
Sama pani wyszła nierychło, gdyż musiała stosownéj dokonać toalety, a może czekała, aby się odrobineczkę zmierzchać zaczęło. Z dala wydawała się jeszcze wcale piękną, chociaż wiek wypełnił formy do zbytku. Głowa była znakomicie wymodelowana, rączki wzorowych kształtów, oko czarne błyskało jeszcze ogniem i dowcipem. — Wprawdzie zmarszczki, choć powyciągane, zarysowały się około powiek i ust, ale o zmroku nikły prawie niedostrzeżone. Zygmunta zmierzyła oczyma ciekawemi, i widać było, że na niéj uczynił dobre wrażenie. Może miał nieco podobieństwa do owego Bratanka.
Gdy hr. Just zagadywał o sprawach krajowych, obywatelskich i gospodarskich z panem radcą, Zygmunt z całym fajerwerkiem wiadomostek, dowcipów, plotek, nowości i nowinek popisywał się przed panią. Był niesłychanie wesół i odegrał do końca rolę człowieka, któremu gospodyni niezmiernie przypadała do temperamentu, smaku i humoru. W pół godziny nawet oświadczył jéj po cichu, iż rzadko tak miłą znajdował na wsi rozmowę. To pochlebstwo i kilka wyrazistych wejrzeń dopomogły do porozumienia się. Pani była zachwycona tym gościem.
Panna Olimpia, domyślając się jakiegoś nowego myśliwca, polującego na jéj posag, nie wyszła. Zygmunt był tak przewrotny, iż nie okazał najmniejszego znaku, że go to obeszło.
W końcu rozmowy, gdy się coś zgadało o nim, o jego projektach, naplótł najdziwniejszych rzeczy o swych przyszłych podróżach i dał do zrozumienia, iż nierychło się tu znowu pokazać może.
Tym sposobem pierwszy rzut oka na dom zyskawszy, nie kompromitując się wcale, nabrał przekonania, że się tu da coś zrobić, postępując z taktem a ostrożnie. Pozostał kilka dni u hr. Justa, i równie chodząc zręcznie około niego jak w innych wypadkach, naprowadził go na to, że mu folwark wypuścił dzierżawą. Zygmunt łaskę niby robił Justowi biorąc go, i niby najmniejszego nie miał zamiaru, i niby dał się umodlić. Dokonawszy tego, pojechał do ojca. Ten niecierpliwie nań oczekiwał, przysposobiwszy się do zaciągnięcia długu, jeśliby syn konkury chciał rozpocząć. Po herbacie rozmówili się otwarcie.
— Widzi kochany ojciec, ja, ja muszę postępować z całą rozwagą i obrachowaniem, rzekł Zygmunt. Z tego, co wiem o ludziach i domu, przypuszczenie gwałtownego szturmu, zwykłe formy konkurów na nicby się tu nie zdały. Tu trzeba iść powoli, z ukosa, nie okazując dokąd się idzie... zniewolić do tego, aby oni sami poddali myśl starania się... Trzeba ująć ojca wielkim taktem i prawością, matkę zdobyć prawie czułością i śmiechem, umizgiem i zabawą... Co się tycze córki, téj, zdaje mi się, okazać należy, iż może być pewną swobody i poszanowania... I tam daléj, i tam daléj. Dla tego, dodał Zygmunt, nie występuję wcale jako starający się kawaler: jestem sobie dzierżawca, przyjaciel od serca hr. Justa, — przeniosłem się do Księztwa dla tego, że mi w Królestwie było duszno... o tém mówi się niewyraźnie, tajemniczo, dając wiele do myślenia. W dzierżawie trzeba się urządzić jak na popasie, ale po pańsku i z wielkim gustem, kucharz i piwnica muszą być doskonałe, konie znakomite... służba... Francuz albo Anglik... Nie mogę być dzierżawcą zwykłym, jakim malkontentem szukającym spokoju... Ojciec mnie zrozumie... Potém nudzę się, bywam z rzadka, bardzo rzadko, nawet u radcowstwa... Pani mnie sama musi zniewolić do częstszych odwiedzin i zapraszać. Panna, gdyby była świętą, nie oprze się ciekawości widzenia mnie przynajmniéj. Będę zimny, obojętny i zajęty — matką. Matki łaski zaskarbię... Córka... ha!... Zobaczywszy ją, znajdę środki podobania się... zresztą, na wpływ ojca i matki rachuję... A propos! herbowne guzy i blachy... papa dostarczy, nawet taśmy dla lokajów, taśmy z herbami... są très comme il faut...
Ojciec słuchając, o mało się nie rozpłakał; niemy uścisk nagrodził rozumnego syna.
— Zygmuncie! tobie dyplomatą było trzeba zostać, tybyś Talleyrand'a w kąt zapędził... Słowo daję! Co za takt! jakie obrachowanie, zimna krew w twoim wieku. Przeszedłeś moje oczekiwania... Nie cofajże się! zawołał z uniesieniem. Co cię obchodzi przeszłość panny, o któréj nikt nie wie! Daj jéj do zrozumienia, że jesteś zwolennikiem emancypacyi i zupełnéj swobody kobiet, że krępować jéj w niczém nie będziesz. To głupstwo!
Zygmunt podparty na łokciu, patrzał na ojca z uśmiechem prawie protektorskim... Szambelan czuł, że w dziecięciu znalazł mistrza, który go przeszedł o wiele.
— Teraz tylko jedna rzecz, kochany ojcze! rzekł Zygmunt, dawszy mu się zupełnie wygadać aż do niedorzeczności. Gramy obaj, ażeby grubo wygrać, bez stawki tu nic nie będzie: musisz kochany ojcze dostarczyć pieniędzy... Położenie moje wymaga nieodzownie pewnéj mise en scene, hr. Justowi muszę dług zapłacić, wyekwipowanie się, dzierżawa i t. p. kosztują sporo...
Szambelan potarł się po czuprynie, lecz nie zaprotestował, konieczność pieniężna była oczywistą. Biedak jednak stracił tak kredyt zarywaniem zewsząd i nieregularnością w wypłatach, że Żydzi nawet nie chcieli mu pożyczać. Na ten raz osnuł wszakże plan, i nawet napisał brulion listu do bardzo bogatego brata żony nieboszczki, wystawiając mu, że los rodziny od jego pomocy zawisł... Zygmunt miał dołożyć z właściwą sobie zręcznością wystylizowane pismo do wuja... Na tém opierała się cała kombinacya, wszystkie nadzieje. Gdyby te jednak chybiły, szambelan miał tajemny zamiar udania się do źródła bardzo wysoko położonego...
Nazajutrz wyprawiono rekomendowany list do wuja, domagając się jakiéjkolwiek, ale stanowczéj i prędkiéj odpowiedzi... Z każdą pocztą przychodzącą rosła niecierpliwość. Zygmunt był milczący... Szambelan pakował się już w drogę do stolicy... Naostatek wuj odpisał, jak był zwykł, gdy go napastowano o pieniądze, co się nie po raz pierwszy trafiło... Krótko a węzłowato oświadczył, że ten ostatni raz chce jeszcze przyjść w pomoc ojcu i Zygmuntowi, lecz zapowiada stanowczo, że ten raz jest nieodwołalnie ostatnim, i że na listy następne, gdyby miał być niemi obarczany, nawet odpowiadać nie będzie.
Ton tego pisma był obrażający, ale dołączony do niego weksel na dom bankierski w Warszawie przechodził wszelkie nadzieje... Zygmunt ledwie oczom wierzył. Skąpiec dał sześć tysięcy rubli, ażeby się raz pozbyć natrętów. Szambelan miał wielką ochotę coś z tego dla siebie urwać, ale syn stanowczo oświadczył, że nie da złamanego szeląga, i że to będzie zaledwie wystarczającém na tę wyprawę po złote runo.
W ten sposób złożyło się wszystko bardzo łatwo i dobrze... Zygmunt pojechał do Warszawy a że sam miał wielu wierzycieli, podjął summę cichuteńko, przegrał w klubie nie więcéj nad tysiąc rubli i wrócił na wieś. Nie widział się nawet z tą nieszczęśliwą panną Adelą, która bodaj czy nie była jego pierwszą i ostatnią miłością. Dałbym całe fałszywe wyobrażenie o niéj, mówiąc tylko, że była ozdobą warszawskiego baletu. Zręczne jéj nóżki były niczém w porównaniu do główki, języka, sprytu i szyku. W Paryżu panna Adela zrobiłaby była fortunę kolosalną, w Warszawie o mało nie wyszła za bogatego Ormianina, a zakochawszy się w Zygmuncie, biedaczka i sobie, i jemu wiele strat i kłopotów ściągnęła. Tak bowiem było... tak! jakkolwiek rzecz się zdaje nieprawdopodobną: panna Adela kochała się najprzód w Zygmuncie, potém on się w niéj kochał, potém przez czas krótki kochali się oboje.... a naostatek rozstać się musieli... Panna Adela sama się zrujnowała tą miłością, kosztowała wiele Zygmunta i musiała uledz matce, która w imię rozsądku, starości i zdrowéj rachuby skłoniła ją do przejścia na stronę Armenii.
Miłość panny Adeli dla Zygmunta była niezmiernie głośną w rocznikach teatralnych, wiedzieli o niéj wszyscy, cytowano ją jako rzadki kwiat wystrzelony na śmiecisku... Zygmunt zyskał niezmiernie w oczach kobiet wielkiego świata, powzięto o nim wyobrażenie bardzo pochlebne, bo umiał rozniecić ogień, gdzie zwykle panują chłody. Winien był nawet temu kilka wielce pochlebnych stosunków w salonach i stanowisko znakomitego seduktora. Potrafił się otrząść potém zupełnie ze swéj namiętności do panny Adeli, ona zaś, jak powiadają, nigdy o nim zapomnieć nie potrafiła... Są cuda, o których się psychologom nie śniło. Wróciwszy do Wierchówka, Zygmunt nie przyznał się przed ojcem do przegranego w klubie tysiąca, wymógł wszakże na nim dodatkową sumkę, gdyż znajdował, że nigdy nadto pieniędzy w takich wypadkach mieć niemożna. Z bijącém sercem, z patryarchalném błogosławieństwem wyprawił go ojciec z domu, zaręczając, że gdy będzie powołany do Zabrzezia, stawić się z gwiazdą swoją i orderami nie omieszka.
Objąwszy dzierżawę, pan Zygmunt urządził się wedle pierwotnego swego planu na stopę pańską, człowieka, któremu o grosz nietrudno, i który do niego zbytniéj nie przywiązuje wagi. Hr. Justa zastawszy, ujął go sobie jeszcze bardziéj... Do Zabrzezia się nie śpieszył. Dozwolił, aby tam wprzódy dochodziły różnemi drogami wiadomości o jego dworze, koniach, domu, zajęciach, rozbudzając ciekawość.
Czuł, że okazanie zbytniéj skwapliwości musiałoby mu zaszkodzić. Nadzwyczaj zręcznie przygotowywał wprzódy grunt i uprawiał go pod zasiew. Dopiero gdy godzina stanowcza wybiła, gdy pani radczyni sama kazała mu powiedzieć, że się go spodziewa, wyruszył ekwipażem jak z igły, końmi przepysznemi, z groomem eleganckim jak laleczka. Nie brakło nic do uczynienia wrażenia, iż był człowiekiem, z francuzka mówiąc, najlepszego świata.
Powitano go bardzo mile. Sam radca uprzejmy dla wszystkich, przy pierwszych już odwiedzinach bacznie rozpatrując się w młodzieńcu, na którego miał podejrzenie (jak i na innych), że się starać może o Olimpię, uderzony był jego rozsądkiem, wytrawnością i tonem doskonałym.
Prawda każe przyznać, iż Zygmunt jak dobry wirtuoz, grał zawsze z takiego tonu, jakiego mu było potrzeba, i doskonale się od razu do pana radcy dostroił... Zupełnie w innym tonie przedstawił się on pani radczyni, która nim była zachwyconą, wyznał jéj bowiem, że miał ten szczególny gust, iż dojrzalsze kobiety przenosił nad młode, że dla niego une femme de quarante ans była ideałem. A że pani nie przyznawała się do więcéj nad czterdzieści, wzięła to do siebie. Tak dawno biedna nic podobnego nie słyszała!
Zgodne pochwały ojca i matki, to unisono prawie niesłyszane, uczyniło wrażenie na pannie Olimpii, ciekawa była poznać człowieka, który potrafił się razem jéj ojcu i matce podobać.
Odwiedziny przypadły w godzinach poobiednich. Konie z całą paradą zostały przed gankiem pałacowym. Nierychło, ale z pośpiechem wyszła sama pani, tym razem mając z sobą córkę.
Trudno opisać Olimpię. Nawet pan Zygmunt, który widział tyle, przeżył i był pewien, że mu już wszystkie niemal typy niewieście doskonale są znane, z podziwieniem znalazł w niéj nowy... Uderzyła go najprzód piękność, wzrost, kibić, kształty, majestat chodu, dumna osada głowy, jakby do dźwigania korony przeznaczonéj, wyraz tragiczny czarnych oczu nieulękłych, które z żadném wejrzeniem spotkać się nie bały i nie cofnęły przed żadném badaniem, śliczne maleńkie usta niemal ze wzgardą podniesione nieco, ale nadewszystko wyraz całéj postaci i fizyognomii. Było w niéj coś z tragedyi greckiéj, przypomniała mu Rachelę na teatrze francuzkim, Ifigenię, Medeę... Nawet nieświadomy jéj tajemniczéj historyi, mógł ją, nietajoną, wyczytać z wyrazu téj pięknéj a dziwnie smutnéj twarzy... Zygmunt cale czego innego się spodziewał, a znalazł potęgę, w obec któréj prawie zwątpił o sobie. Widział teraz dobrze, że tu, aby zwyciężyć, trzeba się było poddać na łaskę i niełaskę... Zwątpił też, czy się podobać potrafi, czy do tego tonu nastroi się tak, aby nie był znowu dyssonansem dla matki i ojca.
Kwestya starania się o pannę wydała mu się zawilszą, niżeli ją sądził z razu. Lecz nie rozpaczał. Przyszłość tylko czarną i chmurną się przedstawiała. Nie była to kobieta płocha, zalotna, ani upokorzona grzesznica, lecz niewiasta czująca swą godność, swe prawa i nieugięta pod ciosami losu.
W czarnéj sukni, z białemi tylko mankietkami i kołnierzykiem, ubrana z prostotą prawie przesadną, Olimpia była przecięż tak wielką panią, że Zygmunt doskonały aktor, czuł się przy niéj mało co lepszym od lokaja.
Ponieważ całe towarzystwo skupiło się przy jednym stoliku, i Zygmunt nie mógł specyalniéj do nikogo się zalecać, ograniczył się chłodnym dowcipem i wielkiém umiarkowaniem. Nie przeszkadzało mu to popisać się zręcznie z wielkiemi stosunkami w świecie, ze znajomością obcych krajów, z literackiém wykształceniem, z miłością sztuki i z nader wybitnemi zasadami zachowawczemi, które w każdym pałacu naturalnie najlepsze znajdują przyjęcie.
Odwiedziny były krótkie, strzegł się bardzo w nich spłoszyć pannę natarczywością swą, owszem znajdował się obojętnie; kilka tylko razy oczyma strzelił, nadając im ekspressyę zdumioną i pytającą. Wzrok ten wszakże odbił się od panny Olimpiii jak od porfirowéj bryły. Nie chciała go ani zrozumieć, ani nań zwrócić uwagi.
Taki był początek, a raczéj wstęp do konkurów, niezdający się nic rokować. Dalszy ciąg z niezmierną sztuką był obrachowany. Zygmunt bywał bardzo rzadko; najpodejrzliwszy człowiek nie mógł go posądzić o jakieś zamysły matrymonialne. Przed matką wyznawał, że śpieszyć się z tém i nie może, i nie chce, dopókiby czegoś nie znalazł ze wszech miar odpowiedniego. Tymczasem szczególniéj przywiązał się do matki... Niewiele potrzeba było, aby ją zająć, obudzić najżywsze uczucia i podbić zupełnie. Pani radczyni z zachwytem mówiła o nowym sąsiedzie. Radca wstrzemięźliwszy w pochwałach, oddawał mu sprawiedliwość. Panna milczała... Ciągnęło się to tak długo, że Zygmunt w domu zupełnie się spoufalił, i jako dobry sąsiad bez ceremonii był każdego czasu przyjmowany. Pożyczał książki, posyłał dzienniki, których sam prawie nie czytał, robił małe przysługi. Panna Olimpia przekonała się, jak się zdaje, iż to nie był konkurent, i śmielszą się stała z nim. Spotykając się coraz częściéj, prowadzili najrozmaitsze rozmowy... i niebardzo godzili się z sobą. Zygmunt był w tém położeniu, że choć chciał potakiwać jéj, nie mógł, przyznawszy się wprzód głośno do pewnych myśli, wręcz głoszonym przez nią przeciwnych. Modyfikował je wprawdzie i ścierał z nich kanty ostre, ale się to na niewiele przydało.
W charakterze Olimpii było zresztą to, że chętniéj występowała zawsze z oppozycyą niż zgodą. Nawet gdy pozornie na jedno się godzili, wymykała się, posuwając daléj niż Zygmunt, aby na jednéj z nią linii nie stanął. Matka, któréj ten miły, kochany baron stał się bożyszczem, umiała tak kierować towarzystwem, gdy przybywał, aby z nim być jak najwięcéj na uboczu... Zygmunt zdawał się jéj do tego dopomagać, przyjaźń zawiązała się serdeczna, gorąca do zbytku ze strony pani, nadskakująca z jego.
Radca patrzał na to okiem człowieka, który rad jest bardzo, że mu ktoś żonę bawi i rozwesela. Olimpia patrzała obojętnie z wysokości na przybysza...
Żadne ludzkie oko postępu i rozwoju tych stosunków dobrze wyśledzić nie mogło... Zygmunt zachował w nich tak powolne stopniowanie, iż poufałość, do jakiéj doszedł, nie raziła... W całym też domu co żyło, oprócz starego gracyalisty Macieja, chmurno nań spoglądającego, było ujęte, przekupione, zyskane grzecznością, datkiem, uprzejmością jakąś lub niezbadanemi środkami... Sieci zarzucał rybak z dala, cicho, ale tak, aby mu się nic wymknąć nie mogło z saku.
W końcu pierwszego roku dzierżawy — trwało to niemniéj nad rok — doszedł do tego, iż pani zastraszona utraceniem takiego przyjaciela ostatniego, pierwszy raz podsunęła mu sama myśl starania się o Olimpię.
Zygmunt zakrzyknął:
— Ja? o pannę Olimpię?.. ale to rzecz niemożliwa! Sama pani to wiesz najlepiéj...
— A ja panu powiadam, ściskając dłoń jego szepnęła matka: że jeśli mnie będziesz słuchał, jeśli od niéj nie będziesz wymagał za wiele w pierwszéj chwili, ja ją potrafię skłonić... Staraj się pozyskać mojego męża, bądź dla niej uprzejmy, zbliż się... chciéj... ja mówię, że będzie twoją...
Po pierwszych tych wynurzeniach, rozpoczęło się dopiero staranie, do którego radczyni dołożyła ze swéj strony największą troskliwość i zręczną rachubę. Olimpia zbyła pierwszą insynuacyę matki milczeniem, potém przyszło do otwartéj rozmowy, do przekonywania, do sporów i do nieustannych nalegań... Radczyni też poddała najprzód mężowi myśl tę, iż nieźleby było mieć dla Olimpii takiego zięcia jak Zygmunt. Radca od dawna bardzo, widząc smutek i zgadując cierpienia córki, licząc jéj lata, pragnął niezmiernie wydać ją za mąż. Odmówiła tylu, iż zgodziłby się był na każdego, mniéj więcéj przyzwoitego człowieka. Gdy żona mu powiedziała, iż spodziewa się córkę skłonić do tego zamęźcia, chwycił się projektu oburącz. Zygmunt przez ten rok zachowywał się tak, iż nic mu zarzucić nie było można. Gospodarstwo nawet okazało się dobrém i wielce praktyczném. W sąsiedztwie miał tylko przyjaciół. Ojciec trapiony postrachem starego panieństwa córki, bądź co bądź wydać już ją pragnął. Jéj smutek, milczenie, dojrzałość przedwczesna, zobojętnienie na wszystko przerażały go. Obawiał się melancholii, choroby...
— Jeśli to jest rzecz możliwa, odpowiedział żonie, jeśli Olimpia przystanie na to, ja się zgadzam. Mieliśmy go czas poznać lepiéj, niżeli się zwykle stararających zna... człowiek bardzo zręczny, miły i przyzwoity... Ojciec wprawdzie nienajlepszéj używa reputacyi, ale trudno wszystko mieć razem...
Najdziwniejszém w tém było, że panna nie sprzeciwiała się z razu. Uwiodło to matkę i uczyniło jéj nadzieję, że związek łatwiéj skojarzy, niż się późniéj okazało... Olimpia badała narzuconego jéj męża i zdawała się czuć ku niemu wstręt, którego nie objawiała słowy, lecz milczeniem.
Zygmunt zbliżył się do niéj już widocznie, starając się porozumieć. Trudno mu było dobyć słowa, słuchała go jakby z tajoną wzgardą, śmiała się, ruszała ramionami, zadawała mu sfinksowe zapytania... Jak skoro rozmowa zaczynała się stawać drażliwą i niebezpieczną, zrywała ją. Były chwile, iż się zdawała prawie zdecydowaną: potém odskakiwała przerażona... Matka zabiegała napróżno. Znając przywiązanie córki do ojca i uległość jéj dla niego jednego, radczyni skłoniła wreszcie męża, iż sam na sam rozmówić się o tém postanowił z Olimpią... Nakazano mu być stanowczym i nalegającym.
— Moja droga Olimpko, rzekł, przyszedłszy do niéj na górę ojciec: mam z tobą pomówić w ważnéj sprawie. Bądź łagodną, dobrą i nie zbywaj mnie tém swém zabójczém milczeniem. Raz przynajmniéj chcę widzieć jasno w sercu twojém.
Olimpia usiadła naprzeciw niego, i podała mu białą, wychudłą rękę.
— Chcesz mnie widzieć spokojnym i szczęśliwym? Masz-li odwagę zrobić dla mnie ofiarę? dziecko moje, mów...
— Jeśli nie przechodzi sił moich...
— Zrób wybór, dodał ojciec: zaklinam cię, idź za mąż... Spróbuj innego życia, gdy to zdaje ci się ciężyć, a twój smutek moje zatruwa...
— Rozumiem, odezwała się powoli: idzie o to, abym poszła za pana Zygmunta.
— Wolałbym, ażebyś poszła za niego niż za kogo innego, nie taję...
— Ale dla czegoż mam tak koniecznie, pośpiesznie, za mąż wychodzić?
— Moje dziecko! proszę cię, policz lata! Straciłaś najpiękniejsze... w późniejszym wieku, mówię ci to z doświadczenia... szczęście jest trudne... Ja nie jestem wieczny. Matka twoja nie potrafi pokierować wyborem... ona sama często, mimo całego swojego rozumu i najlepszego serca, potrzebuje opieki. Daj mi odetchnąć... niech będę o twój los spokojny... Zygmunt jest człowiekiem statecznym, wytrawnym, ma wiele dobrych przymiotów, familia nienajgorsza... Zapewne, pod względem imienia, miałaś partye świetniejsze.. ale ty sto razy mi mówiłaś, że do tego nie przywiązujesz wagi.
— Najmniejszéj, odezwała się Olimpia. Lecz ojcze kochany, pozwól sobie powiedzieć, że ja nie, mam najmniejszéj ochoty iść za mąż.
— Przecięż to jest koléj nieuchronna... Musisz pójść w końcu, mówił radca. Z twoim charakterem klasztor się jeszcze mniéj godzi... Moje dziecko! zawołał: daj mi odetchnąć swobodnie, uczyń mnie szczęśliwym, niech ja cię widzę zamężną... weselszą, inną!
Smutnie spuściła głowę Olimpia.
— Mój dobry ojcze, rzekła z uśmiechem pełnym goryczy: zobaczysz mnie zamężną, jeśli to do twego szczęścia jest potrzebne; ale szczęśliwą, ale weselszą — wątpię.
— Ty nie znasz sama siebie...
Błysnęły oczy córki, gdy usłyszała te słowa; usta się poruszyły jakby chciała powiedzieć: „Biedny ojcze! ty nie znasz córki swojéj...” — lecz milczała...
Długi czas jeszcze mówił, przekonywał, prosił radca... zobaczył w oczach jéj łzy...
— Dosyć tego, ojcze kochany! rzekła rękę mu dając: masz słowo moje, iż jeśli rzecz będzie możliwą, jeśli się zdołam przezwyciężyć — jedném słowem, jeżeli zdobędę się na siłę... stanie się, czego pragniesz... Błagam cię o chwilę namysłu, nie naglijcie...
Pierwszy raz od lat dziecinnych ojciec zobaczył córkę we łzach; wzruszyło go to niezmiernie. Łzy jéj nie były zwykłym łatwym płaczem niewieścim; czuł, że je wycisnęła boleść, że płynęły krwią serca, że paliły twarz, po któréj ciekły... Z po za nich czarne oczy płomieniem jakimś dzikim gorzały... Stała drżąca, poruszona, straszna jak ofiara, którą na stos wiodą...
Chciał mówić, skinęła ręką prosząc, aby ją samą zostawił, i padła na kanapę. Od téj chwili rozpoczął się dramat pomiędzy matką a córką nieustanny... Olimpia prawie nie wychodziła od siebie... Gdy Zygmunt przyjeżdżał, posłuszna ojcu, pokazywała się w salonie. Matka siadywała godzinami u niéj, słychać było rozmowy, żywe okrzyki, to znowu jakby jęk i prośby.
Naostatek pan Zygmunt, na dany znak przez matkę, w ganku zostawszy sam na sam z Olimpią, oświadczył się jéj.
Przygotowana zapewne do tego, panna stała jak posąg marmurowy, słuchając Zygmunta, patrzała nań to z gniewem, to z politowaniem... Gdy zamilkł, i miała odpowiedzieć, łkanie podobne do serdecznego śmiechu przerwało jéj mowę; opamiętała się jednak prędko i wróciła do chłodnéj powagi swojéj.
— Dawnom się mogła domyślać pańskich zamiarów, rzekła. Dziwna rzecz, iż pan, tak przenikliwy, nie potrafiłeś się dopatrzyć tego, iż przyjmując jego oświadczenie, najokropniejszy gwałt zadać sobie będę musiała... Ale rodzice moi życzą sobie tego, pan się nie lękasz...
— Rachuję na przyszłość, na staranie najczulsze o jéj szczęście...
— Nie rachuj pan na nic! mylą rachuby ludzkie, zwłaszcza z istotami tak dziwacznemi jak ja. Powtarzam panu pytanie: nie lękasz się pan?
— Będę szczęśliwy!
— Ja taką być nie mogę, i pan być nie potrafisz! dodała Olimpia.
— Przyszłość jest w ręku bożych... a ja ufam w serce gotowe do poświęceń dla pani.
Ruszyła ramionami.
— Nie mówmy lepiéj o sercach! rzekła spokojniéj; nie mogę przypuścić, abyś mnie pan kochał, ani bym ja go kochać mogła. Jestem szczerą...
Zygmunt się skłonił.
— Ja jestem uparty... szepnął.
— A ja sceptyczną. Umiałeś pan tak szczęśliwie poprowadzić swe interesa (wyraz ten wymówiła delikatniéj), iż oprzeć się naleganiom nie mogę. Uprzedzam go jednak, iż położę warunki z méj strony, że będą ciężkie, i że od nich nie odstąpię.
— Ja ślepo je przyjmuję...
Od stop do głowy zmierzyła go oczyma Olimpia.
— Jeśli tak, odezwała się, rzecz jest skończona. Pomówimy o nich późniéj; teraz zostaje tylko panu rozmowić się z moimi rodzicami... Lecz powtarzam panu: warunki będą ciężkie, stanowcze, a ja z nich nic nie ustąpię.
To mówiąc, odwróciła się i powolnym krokiem przeszła do salonu. Tu porzuciwszy Zygmunta, na którego się nawet nie obejrzała, poszła milczącą do swego pokoju.
Na drodze spotkała ją matka; badającym wzrokiem niecierpliwie rzuciła pytanie.
— Wszystko skończone, odezwała się idąc: pan Zygmunt się oświadczył, ojciec tego żąda, mama mnie zmusza... snadź przeznaczeniem mojém być ofiarą, więc nią będę.
Matka chciała się jéj rzucić na szyję. Olimpia zasłoniła się rękoma i pierzchnęła. Radczyni podbiegła do Zygmunta, który pozostał na progu sali, jakby przykuty we drzwiach. Nie widać było na nim najmniejszego wzruszenia; ujął pulchna rękę zbliżającéj się pani, pocałował ją i cicho rzekł:
— Skończone... jestem przyjęty...
Ton, jakim to wymówił, nawet panią radczynię, najlepiéj dla niego uprzedzoną, jakoś zdziwił i nieprzyjemnie uderzył.
— Pozwól mi pani, począł pośpiesznie, abym natychmiast do najbliższéj stacyi pojechał i zatelegrafował do ojca... Lękam się, aby panna Olimpia jeszcze się nie cofnęła... trzeba więc świadków i pewnych form...
— O mój Boże! wzruszona zawołała kobieta, padając na fotel: jak się to wszystko skończy!...
— Niech pani droga będzie spokojna i ufa mi, że lepiéj i łatwiéj pójdzie wszystko, niż się w téj chwili przedstawia. Widzi pani, że ja, cobym miał największe prawo do obawy, mam odwagę spojrzeć w przyszłość okiem pewném...
Schylił się jeszcze pan Zygmunt, całując czule podaną rękę, i chciał odchodzić. Matka poprowadziła go do ojca. Radca przyjął nowinę wzruszony, ścisnął dłoń Zygmunta, ale w téj chwili najpilniéj mu było widzieć Olimpię.
Pobiegł do niéj, pożegnawszy odjeżdżającego. Drzwi zastał zamknięte; dopiero na głos jego otworzyła mu córka... Stała z rozpuszczonemi ślicznemi włosy, spłakana, bolejąca; z po za łez uśmiech się dobył ze zbladłych warg drżących.
— Ojcze, rzekła: to ofiara dla ciebie!... Bądź spokojny, a nie miéj mi za złe, że stara, zwiędła, niedowierzająca niczemu i nikomu, popłaczę trochę... Było mi znośnie w rodzicielskim domu, było mi dobrze z wami... żal mi porzucić i ten kąt drogi, i to życie, do któregom nawykła... Wyście tak dobrzy byli dla mnie! matka... ty.. wszyscy. Jakże nie mam płakać?...
W kilka dni ojciec Zygmunta nadjechał zdyszany, rozpromieniony, a głupszy niż był kiedykolwiek w życiu...
Syn zobaczywszy go, zląkł się, bo był pewien, że ze zbytku szczęśliwości utnie mu jakiegoś bąka, wygada się, skompromituje siebie i jego. Pierwszego więc dnia, pomimo własnéj niecierpliwości, nie puścił ojca, dopóki go nie ostudził, nie przywiódł do opamiętania, nie postawił na żądanym stopniu temperatury... Szambelan dawał sobie mówić co chciał... chodził tylko po pokoju nieprzytomny, powtarzając:
— Ha! ha! mówili mi zawsze... głupi: otoż macie! otoż wasze rozumy tego nie dokazały co ja z moim poczciwym Zygmuntem!.. A co? a co? hę? W pokrewieństwie z pierwszemi domami, milionowa fortuna... należymy do arystokracyi... Jeżeli się doczekam wnuka, to go ożenię z kim zechcę... prosić się o niego będą Potoccy... Gdyby dziad twój żył, o mój Boże! coby to było za szczęście dla niego! Dam na mszę! na wotywę! To opieka bozka wyraźna nad domem naszym...
Paplał stary, upił się przy obiedzie, wyspał w fotelu, i monitowany cały wieczór, dopiero nazajutrz był gotów do Zabrzezia... W ganku już roztkliwił się szambelan, i witając radcę pocałował go w ramię, bił się w piersi, jak grzesznik odchodzący od konfessyonału...
Zygmunt go musiał w przechodzie do salonu strofować, i reszta tego dnia uroczystego przeszła dobrze... Wprawdzie Olimpii chciał się do nóg rzucić szambelan, dziękując za szczęście syna, ale go powstrzymano. Nastąpiły umowy o dzień ślubu, a że wyprawa była z dawna gotowa, i wszyscy życzyli sobie przyśpieszyć gody, a pan młody wedle zwyczaju nowego, mając zaraz siąść do wagonu z żoną, nie potrzebował wielkich przygotowań, dzień wyznaczono dość blizki. Olimpia napróżno odwlec go usiłowała...
Ze strony Dobińskich nie było ani mowy o żadnych układach co do interesów, co do posagu, ani wymagań. Sam radca wziął ich po obiedzie na cygarko do siebie i oświadczył, że projekt intercyzy jest napisany. Stało w niéj, iż państwu młodym z ojcowizny i macierzystych funduszów dawali tymczasowo państwo radcowstwo trzy folwarki i pięć tysięcy talarów rocznego dochodu do nich. Po najdłuższém życiu pana radcy, cały majątek ziemski obejmowała córka, obowiązując się dożywotnio wypłacać matce pewną summę. Radczyni na wszelkie się warunki zgodziła. Dobińscy ani mogli marzyć o świetniejszych.
— Kochany szambelanie, dodał trochę zakłopotany gospodarz: pozwól mi jeszcze dodać coś do tego i nie obrażaj się proszę... Wiem, że nie z waszéj winy, interesa macie zawikłane... pan Zygmunt może potrzebować na początek kapitału... Nie wejdzie to w żaden rachunek, a pozwólcie, abym mu ofiarował po przyjacielsku małą sumkę, o któréj proszę, aby nikt nie wiedział. Chcę, by miał głowę spokojną...
Mała ta sumka wynosiła dziesięć tysięcy talarów, a nigdy trafniéj nie mogła przyjść niż w téj chwili. Że szambelan słysząc to nie zwaryował, winien zapewne szczególnéj opiece patrona swego... Zygmunt podziękował z godnością wielką, radca uściskał go czule.
— Staraj się tylko, aby Olimpia była szczęśliwą, bądź dla niéj czułym i dobrym... bądź wyrozumiałym...
I we łzach utonęła reszta.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.