Serce i ręka/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Serce i ręka
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1882
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przed wiejskim kościołkiem, otoczonym staremi lipami rozłożystemi, którego budowa mimo późniejszych restauracyj dawne bardzo czasy przypominała gotyckim przyczółkiem i strzałkowatemi oknami, stał w nowiuteńkiéj sutannie, ocierając pot z uznojonego czoła, młody, słusznego wzrostu ks. wikary, i wzdychając spoglądał ku dworowi.
Kilku chłopaków, stary zakrystyan i babka kościelna krzątali się żywo, kończąc świąteczne przybranie wnętrza. Był to gorący dzień, a raczéj ranek lipcowy.
Obok księdza wikarego, z założonemi w tył rękoma, w letniém ubraniu dosyć ubogiém, smętnie jakoś spoglądając dokoła, przechadzał się niemłody już mężczyzna, którego można było wziąć za starszego sługę dworu lub rezydenta.
Na twarzy wikarego znać było, że mu coś w niesmak poszło.
— Ale, proszęż cię, panie Macieju! odezwał się po chwili męzkim, grubym, basowym głosem: cóż się takiego stać mogło, aby znowu ślub odkładać? Ja, dalipan, nic już nie rozumiem!
— Albo ja tam wiem, odrzekł zagadnięty ochrypłym, zmęczonym tonem, z wyrazem zniechęcenia, i obejrzał się do koła. Kto tam może wiedzieć, co się w pokojach robi? Goście są wszyscy, pan młody i ojciec jego... z naszych zaproszonych nikogo nie braknie....
— Więc cóż znowu zaszło? spytał wikary śledczemi oczyma wpatrując się w starego, który spuścił wzrok i ramionami ruszył. Hę? panie Macieju? przecięż pan radca musiał panu powiedzieć?
— Nic mi nie powiedział, rzekł Maciej. Wyszedł z salonu do mnie, kwaśny jak rzadko, popatrzał na mnie i odezwał się, jakby się wstydał tego co powie: „Idź, wasan, panie Macieju, i powiedz tam na plebanii, czy w kościołku, ażeby nie czekali... bo ślub dziś „odbyć się nie może...”
— Mówił: dziś? podchwycił ksiądz.
— A no, dziś, boć przecię się to kiedyś skończyć musi! szepnął Maciej.
— I dla czegoż się wprzódy z tém nie rozrachowali państwo? dodał wikary. Na prawdę rzekłszy, nie wiedzieć do czego to podobne!.. Z dnia na dzień zwłoki... O cóż to idzie?
— Panna Rozalia mi mówiła, że panna młoda niezdrowa...
— Niezdrowa? niedowierzająco powtórzył ksiądz, snadź nie śmiejąc dodać nic więcéj.
Spojrzeli na siebie rozmawiający.
— Zacharyasz! rzekł odwracając się wikary do starego organisty: dajcie wy tam pokój kwiatom i zieloności, bo to wszystko powiędnie.. panna niezdrowa, ślub się podobno odwlecze.
I Zacharyasz ramionami dźwignął, splunął, ale nic nie mówiąc wszedł nazad do kościołka, zniecierpliwienie rzuceniem gwałtownie miotły w kąt objawiając...
Wikary z panem Maciejem poszli powoli przez podwórze kościelne, dawny cmentarz, ku plebanii. Tuż za staremi lipami, także w cieniu lip i kasztanów, stała plebania murowana, a nieco opodal zabudowania probostwa i szpital dla ubogich sług kościelnych, na którego ścianie wisiał wyblakły obraz Łazarza z psy liżącemi rany nóg jego, i krzyż czarny z wizerunkiem Zbawiciela...
Po za murem otaczającym cmentarz dawny, rozdzielony tylko szerokim gościńcem, widać było pałac dziedzica, gmach bardzo pokaźny, niedzisiejszéj architektury, ale ze smakiem odnowiony i otoczony wspaniałym dziedzińcem, ubranym w krzewy i kwiaty.
Odszedłszy kilkanaście kroków ode drzwi zakrystyi, ks. wikary się zatrzymał i zwrócił do idącego za nim pana Macieja, który właśnie dobywał tabakierki, aby z niéj zaczerpnąć szczyptę pociechy...
— No! co to z tego wszystkiego będzie? zapytał cicho.
Stary kiwał głową, trzymając w palcach tabakę nad otwartą szeroką tabakierą, i głową trząsł dziwnie. Widocznie z kwasu, jaki w sobie czuł, wstręt miał się spowiadać.
— Albo ja wiem, co się dziś z nami i u nas dzieje! rzekł z wolna. Jeden Pan Bóg to wie, a jedna nasza jaśnie wielmożna pani te tajemnice trzyma w garści... Ja nawet wątpię, żeby radca wszystko wiedział i rozumiał. Jego tak tumanią, jak wszystkich. Hm! począł rozgadując się: panna chora! panna chora! kogo to tém oszukają! Bogiem a prawdą jéj się za tego panicza iść nie chce, ot cała rzecz... po co ją gwałtem wydają?
Pod murem w cieniu lip stała ławka. Ks. wikary usiadł i wskazał miejsce towarzyszowi, który na rożku się tuż usadowił z uszanowaniem.
— Dla czegoż ją za niego wydają? dodał wikary.
— Otoż w tém sęk... Kto to zgadnie? kto ich zrozumie? a raczéj nie ich, ale naszą jaśnie wielmożną panią!
— Jeśli kto, to wy, panie Macieju, lepiéj to wszystko wiecie i rozumiecie niż drudzy, odezwał się wikary. Moglibyście i mnie objaśnić...
Stary pan Maciej, którego wygolona twarz cała w zmarszczkach dziwnie się wykrzywiała, usta wydął, popatrzał w niebo, zażył tabaki i nie odpowiedział nic. Ruchem ramion tylko wyparł się tego, by cokolwiek mógł objaśnić.
Ks. wikary wiedział, że naleganiem rzadko się co zdobywa, wolał poczekać, aż się staremu same usta otworzą i serce wypowiedzą.
Maciej westchnął.
— Wszystko u nas teraz dyabła warto, począł cicho; a nie od dziś... nie od dziś! Pan Bóg odwrócił od nas łaskę swą i oczy, a gdy bez jego opieki pójdą sprawy na ludzkie rozumy... trudno, by co dobrego wymędrowały... Trudno! trudno! powtórzył kręcąc głową. Staremu słudze delikatna materya obgadywać swoich chlebodawców, i ja też milczę jak kamień, milczę... Gdyby nie to, że jegomość dobrodziej jesteś kapłanem, anibym stęknął i przed nim. Do czego się to zdało? my nic nie poradzimy... To darmo! Gderz nie gderz, módl się nie módl, co przeznaczone to nie minie!
— Cóż to znowu? rozśmiał się wikary: fatalista jesteś? a! a! toć się nie godzi!
— Opatrzność boża! odparł stary i rękoma poruszył, jakby chciał skończyć. Dajmy już temu pokój!
Ks. wikary nie nalegał. Zamilkli chwilę, ale stary zamyślony, począł wkrótce znowu, bo mu wewnętrzny ból dolegał.
— Taki dom! boć to senatorski dom, mówił cicho; taka fortuna! boć to pańska, magnacka fortuna... takie kolligacye! boć to prababka Radziwiłłówna... i tak to wszystko marnie schodzi... na nic, na nic!
— Ale dla czegoż na nic? podchwycił ks. wikary.
— Jedna córka jedynaczka... mówił zapalając się Maciej: książę udzielny mógłby się z nią ożenić i nie powstydziłby się... piękna jak królewna, rozumna, nawet dobra... i... ot...
— Przecięż panu Zygmuntowi nic zarzucić nie możecie? spytał po cichu wikary, jakby się pytaniem obawiał spłoszyć rozmowę.
— Albo ja mu co zarzucam!... sarkastycznie odezwał się stary sługa. Czegoż chcieć? mężczyzna przystojny, młody, dziadek był ministrem. Goły podobno, ale nas stać dla dwojga, toby to było nic; podobno hulał porządnie, ale się musiał wyszumieć, to i lepiéj... sprytny bardzo... Trudno kaprysić... a mimo to... mimo to...
— Panna go nie kocha?
— Musi coś być, cicho odezwał się Maciej. Kochania nigdy pono nie było... starał się, najeżdżał, panią po ręku całował, bodaj z matką więcéj siadywał niż z panną, a u nas, jak to nikomu nietajno, pani wszystkiém rządzi... tak się to nakoniec skleiło.
— Żeby się tylko nie rozkleiło? podchwycił wikary.
Staruszek się zamyślił.
— Panience, mówiąc między nami i do tak godnego kapłana, panience... dodał Maciej: dwudziesty i dziewiąty rok... Tak! tak, dwudziesty i dziewiąty... Starających się było dosyć i tytułowanych. Było jedno książątko, hrabiów i nie zliczyć, bogatych kilku dorobkowiczów bardzo przyzwoitych. Matka forytowała, i ojciec pomagał, kleiło się nieraz, ale jak tylko rzeczy ku końcowi, nasza panna coś zmachinuje, kawaler dostał kwitka i znikł. Co to się z nią matka najadła! Matce to, naszéj pani, ulega prawda wszystko, tylko nie ona! nasza panna Olimpia ma swoją wolę, to darmo... Matka krzyczy, płacze, hałasuje, narzeka: ona milczy, ani słowa!.. a koniec końców wszystko na nic, i panna postawi na swojém... Tym razem myślałem, że już będzie koniec, a kto ją wie?
— Wymagająca! rzekł wikary, lecz też ma prawo wybierać...
Stary się uśmiechnął gorzko, pokiwał głową, zamilkł i palce na ustach położył. Zapatrzywszy się w dal, powoli znowu mówił po chwili:
— Gdy mój kochany pan się żenił, dobry to kawał czasu: trzydzieści kilka lat! byłem jeszcze przy nim. Byłem od dzieciństwa, bom gdy do szkół chodził, choć starszy, z nim razem się uczyłem, czyszcząc mu bóty. Nawykł do mnie, dawniéj to się tam i serce otwierało...
Westchnął i mówił daléj:
— Gdy się zechciał żenić, ja czułem, że mimo wielkiéj piękności i rozumu naszéj przyszłéj pani, to dla jegomości nic po tém. Z kobietami jak z orzechami panie: kto ma zęby temu orzech twardy doskonały, a komu ich brak, niech się do nich nie bierze, bo sobie kości do reszty pokruszy! Ale pan nasz zaszłapał, zakochał się, oślepł... no! mogę powiedzieć: zwaryował. To mu dyshonoru nie czyni, boć to i po ludziach poczciwych chodzi... No, i ożenił się... Minęło parę lat, ostygł trochę, spostrzegł się sam, że to też nie przelewki, rozumem i taktem nadrabiał, wił się, bił się, udawał szczęśliwego... a no! ja tylko wiem co on ucierpiał... To kobieta była nie dla niego, ona potrzebowała żelaznéj ręki, a on miał złotą... I weszła bieda do domu, i zagnieździła się, zamieszkała i... gości... a już się jéj nie pozbędziemy do śmierci...
Zamilkł stary i zażył tabaki.
— Daruj, księże wikary, staremu papli! rzekł. Nie ma przed kim serca otworzyć, a przed kimżeby, jeśli nie przed kapłanem? To trochę ulgi przyniesie, a w świat nie pójdzie. Rady na to co jest nie ma żadnéj, dobrze, gdy się człek choć wypłacze.
— Mnie się zdaje, panie Macieju, rzekł wikary łagodnie, że wy trochę za czarno rzeczy widzicie, przez przywiązanie do pana i do rodziny. Chcielibyście spokoju i szczęścia, a te są na świecie rzadkie... nie ma w tém nic dziwnego, że trochę idzie ciężko... powszednie to sprawy, walka, kłopoty... ale jakoś to się z bożą pomocą załata. Przecięż tak złego nic nie ma, jest majątek, jest poszanowanie u ludzi, a że tam małżeństwo trochę się czasem z sobą w zdaniach różni, że troska o dziecko serca rodzicielskie niepokoi... co tak strasznego? Wesele się odbędzie i koniec...
— Koniec? Byle to nie był tylko początek! odparł sucho Maciej, i z ławy wstał. Nie godzi mi się więcéj mówić, ale wy, czcigodny ojcze, niewiele wiecie, a mnie na sercu leży dużo rzeczy! Nie godzi się tego mówić! nie godzi...
I westchnął...
— Ani wy nie pomożecie, ani ja... chyba Pan Bóg!
— A dla czegożby On pomódz nie miał ludziom, którzy na to zasługują?
Na to pytanie ks. wikarego nie było odpowiedzi. Z głową spuszczoną, pan Maciej uciekł się znowu do tabakierki... Milczeli chwilę... Stary zdawał się wahać i namyślać, czy ma mówić więcéj i wylać to, co mu na sercu ciężyło...
Przysunął się do ks. wikarego, którego łagodne i spokojne oblicze ufność wzbudzało, zniżył jeszcze głos i począł znowu:
— Dopuszczenie boże! kto zbada wyroki Opatrzności?.. Znakomita to była rodzina... Ja tam nie jestem świadom przeszłości, ale pono w tych czasach, gdy mało kto był bez winy, i oni coś zgrzeszyli... a Bóg w czwartém pokoleniu karze... Ja win nie wiem... zresztą... kto zbada wyroki Opatrzności?... Z takiego pięknego rodu jedna ot ta została gałązka: mój stary poczciwy radca. Hej! hej! dziadowie i pradziadowie laski i buławy dzierżyli, a temu przyszło z tytulikiem pana radcy chodzić po świecie! Ale o toby mniejsza, boć wiedzą ludzie zkąd on idzie i co to za imię! Już to był dopust boży, że się u starego wojewody on jeden ostał.. Bywało w rodzinie po dwóch i po trzech... ginęło to dorosłe na posłudze kraju... a tu jeden się ledwie wyhodował... Przyszła pora do ożenku, ojca już nie było, któryby poradził i odradził, a kto wie, czyby ojciec stary cokolwiek mógł, bo go jejmość za serce chwyciła, że prawie zmysły postradał. Przyjaciele, krewni odradzali wszyscy. Panna była i majętna, i pięknéj familii, i rozumna do zbytku, i zalotna, a umiejąca się podobać. Matkę znali ludzie z płochości i awantur, których się do późnéj starości nie wyrzekła. Domyślali się wszyscy, że i córka nie będzie lepsza. Gdy nic nie pomagało, ożenił się mój poczciwy, dobry pan. Z razu niewielkie szczęście, upojenie, miłość wielka, zabawy i wesele... Ale rok za rokiem zmieniać się to zaczęło. Przyszła na świat panienka... Zdawało się, że macierzyństwo uspokoi naszą panią... Kochała bo i kocha dziecko okrutnie, ano o sobie nie zapominając... Zabawy, stroje, świat wielki, podróże, bez tego nie mogła żyć... W domu nudziła się, mąż nie starczył nigdy, ani rodzina... a to do wód, a to do miasta na zimę... Kaprysów mnóztwo... Boże mi odpuść! po kilku latach pan pochmurniał, bo się młodzież plątać zaczęła.. Cudzoziemcy, awanturniki, artyści... Opędzić im się nie było można... Z wielkiéj owéj miłości przyszło do obrzydzenia ze strony pani, do wymówek. Święty to człowiek nasz pan, jak on to wszystko przetrwać umiał z czołem pogodném, pokryć, walczyć, przed światem osłonić i ratować honor domu i majątek! Wprawdzie niezawsze mógł zwyciężyć; gdy jejmość na kieł wzięła, trzeba było i długi płacić często, i dziwactwom dogadzać, i nieraz uledz, i wstydu się napić tak, żeby go nikt nie spostrzegł... jak smakuje... Co on zniósł, tylko może Bogu i mnie wiadomo. Nigdy nie pisnął nawet. Przed światem udawał szczęśliwego. Jam go tylko widywał na modlitwie zapłakanego, ale gdy się domyślał, że go zejść mogę, wstawał co prędzéj, kolana ocierał i poczynał świstać. Święty człowiek! panie... Z razu było jako tako, ale gdy jejmość zaczęła więdnąć, szło coraz gorzéj. Dobrze byli z sobą, a no żyć już nie mogli... On osobno poszedł, ona swoim dworem... Ten gospodarzył na wsi, ta latała po Paryżach... Pretekstem była córka... Bo jakże tu córkę jedyną, milionową dziedziczkę, proszę jegomości, wychować w domu? Jegomość chciał sprowadzić guwernantki, metrów, czegoby tylko potrzeba; jejmość słuchać o tém nawet nie mogła... Córka się musiała wychowywać za granicą... i stało się, że z panią zamieszkała w Dreźnie, i siedziały tam razem lat kilka, nawet gdy już panna Olimpia słuszna była i dojrzała. Ale że bardzo miała wielki talent do muzyki, więc nie godziło się go zagrzebywać, i siedziały a siedziały z matką w Dreźnie. Ile też to nas kosztowało! ale mniejsza o te nieszczęśliwe pieniądze, co to się tam działo! panie mój...
Popatrzał stary na wikarego.
— Mój ojcze, dodał, już się zaczęło, muszę się wyspowiadać do końca. Niech to będzie spowiedź... bo któż tam wie, czy i na mnie jaka wina nie cięży?.. Zaklinam was... niech to jak kamień w morzu utonie, co powiem...
— Bądźże spokojny, panie Macieju, odpowiedział wikary łagodnie, ja cię nie wyciągam na nic, mów ile ci się spodoba, a sekretu jak na spowiedzi możesz być pewien. Na to ci daję słowo kapłańskie.
Stary w rękę go pocałował z rozczuleniem.
— I dobrze jest, szepnął, żebyście wy wiedzieli wszystko, kto wie? możecie być pomocą i pociechą staremu panu, będziecie wiedzieli, jak się tu obracać i czyją brać stronę... Tylko wam tyle powiem: czarne a straszne rzeczy wyznać wam muszę. Między panem a panią przyszło do tego, że gdy wyjeżdżała, choć ją kochał, wyrzec się jéj musiał. Płochą była bez miary, i nic jéj powstrzymać nie mogło... Został pan nasz kochany przy gospodarstwie, ta się z dzieckiem powlekła za tę nieszczęsną granicę. A to dziecko ich było kochane, śliczne, aniołek, mój dobrodzieju, ale matka rozpieściła w niwecz i taką jéj dała wolę, że małe to jeszcze, a nie słuchało nikogo... Ojciec uściskiem tylko i pocałunkiem mógł ją czasem umiarkować. Z matką była zuchwałą... Tryskał ogień z oczu.. uczyła się nie pracując, do czego się tylko wzięła pojęła, ale swawolnica to jakiéj świat nie widział! A jeszcze, że to było takie śliczne, psuli wszyscy.. Kiedy jejmość opuszczała Zabrzezie, a przyszło dwór jéj składać, zawołał mnie pan, począł ściskać i całować... — „Jak mnie kochasz, powiada, poświęć się ty dla mnie i dla mojego dziecka. Wiem, że cię pani nie lubi, wiem, że ci źle będzie, ale jedź z nią... Ja będę spokojniejszy.” Ciarki po mnie przeszły... pobladłem. — „A cóż ja tam poradzę! odezwałem się. Pan to sam wiesz najlepiéj, kiedy niezawsze możesz przeprowadzić co chcesz, a cóż ja sługa?” — „Tu nie o to idzie, rzekł radca: byleś ty tam był, ja spokojniejszym się uczuję. Patrz, słuchaj... a gdyby co nadzwyczaj złego dla dziecka przypadło, oznajmij mnie. Pani się nie sprzeciwiaj... to trudno, ona zrobi co zechce... ale, wierzaj mi, rzekł cicho, więcéj tam wietrznictwa i lekkomyślności niż istotnego zła. Serce dobre, głowa tylko trochę zawichrzona...” — „A no, proszę pana, sama pani mnie z sobą wziąć nie zechce: na co jéj ta smętna twarz?..” — „Weźmie cię, położyłem to za warunek, przystała... Macieju, bądź stróżem mojego dziecka!..” — Ścisnąłem go za kolana: co robić było? co robić! Wiedziałem, że ja tam nic nie pomogę, że mi czyścowe męki przebywać przyjdzie, ano... wola boża! I tak pojechałem. Pani od początku zaraz, tylko cośmy z domu wyjechali, patrzeć na mnie, wiedzieć, mówić ze mną nie chciała. Posługę przyjmowała odwracając głowę, na pytania słowa nie rzekła, jakbym tam nie był... Nie miałem innego rozkazu od pana, tylko dziecko strzedz. Pani uważała mnie za szpiega, a no, jak się nigdy nie kryła z tém, czyniła i nie zważała na nikogo, tak i teraz. Przybyliśmy do Drezna, wynajęto zaraz mieszkanie, kupiono meble, poczęły się robić znajomości. Pani nasza była jeszcze w kwiecie piękności i spragniona zabawy, ludzi, świata. Stroiła się wedle najpierwszéj mody, w domu musiało być wszystko z największą elegancyą... Kucharza przywieźliśmy z sobą; bez powozu i koni niemożna się było obejść; dwa razy na tydzień wieczory i kollacye... Kto tylko do Drezna przybył, przez Drezno przejeżdżał, musiał być zaproszony albo na obiad, lub na herbatę.
Do panienki chodziły guwernantki, guwernerowie, w domu była bona, ale choć pani ją kochała bardzo, więcéj myślała, jak się sama zabawi, niż co się z dzieckiem dzieje. Tu już ja, czy mi byli radzi czy nie, i choć mi drzwi zamykano przed nosem... nadzorowałem jak umiałem. Pierwsze lata przeszły, choć z utrapieniem dla mnie, ale spokojnie. Co pani czyniła, to do mnie nie należało wcale. O tém też i donosić nie miałem potrzeby, boby nic nie pomogło; serce się ściskało... na tém koniec. Pan zkądinąd o tém wiedział, a milczał... Kręcił się najprzód jakiś jegomość, gość codzienny. Jeździli na spacery razem, siadywał po całych dniach i wieczorach do późna... listy do siebie pisywali bez ustanku... aż zerwała się burza, i poszedł z kwitkiem. Odetchnąłem nienadługo: przybył kuzynek pani, jeszcze z młodości jéj miły i ulubiony. Ten jako kuzyn zakwaterował się nawet w tym samym domu... Serce mi się ściskało, ale cóżem ja mógł na to, kiedy pan wiedział i wiedzieć nie chciał?.. Hulaka naprowadzał ludzi, kosztował nas niezmiernie, aż wreszcie Niemca jakiegoś sam zarekomendowawszy, potém historyę o niego zrobił, i tak się rozstali. Niemiec, Francuz i różna hołota zalegli potém u nas... Coraz było gorzéj, pani starzała a szalała... Trzy razy miałem żółtaczkę ze zgryzoty, a gdym zieleniał, w pokoju mi się pokazywać zabroniono. Siedziałem w kącie, pókim nie wyzdrowiał. Myślałem, że przecię umrę, a no! nie udało się... Tymczasem panienka rosła jak lilia, jak różyczka... Bywało, jak się pokaże w kościele, czy na ulicy, ludzie stają, żeby na nią patrzeć. Piękna ona i dziś, ale kto jéj dawniéj nie widział, ten nie domyśli się nawet, jaki miała urok w sobie. I dobre to było, ale szalone. Rzadko która guwernantka wybyć u nas dłużéj mogła... Matka dosyć samowolna a zmuszoną była jéj ulegać. Trzymano ją jak najdłużéj po dziecinnemu ubraną, dzieckiem... niebardzo pokazywano na świat, a co chwila ciężéj było utrzymać. Nie chcę posądzać, ale nasza pani sama jeszcze piękna, bodaj że obawiała się i zazdrościła córce świeżości i piękności. Miłość nawet macierzyńską trochę to ostudzało. Chciała też pannę na uboczu mieć, bo jéj dziecko przeszkadzało, nie mogła i nie śmiała się z całą płochością swą przed niém pokazać. Więc panienka z guwernantką, swoim dworem chodziła i jeździła, a pani ze swoimi adoratorami osobno... Tylko że już i tych się nam przebierać zaczęło... rzednieli. Czasem udało się kogo pochwycić, ano rozpatrzywszy się, rychło brał nogi za pas. Humor pani coraz bardziéj psuć się zaczynał. Nie stawało gości i młodzieży i tego towarzystwa, które lubiła... Jam Panu Bogu dziękował, że się to przecięż raz może skończy, ano gdzie tam! gorsze następowało... Panienka uczyła się łatwo i korzystała wiele, ale ze wszystkiego najulubieńszą jéj była muzyka. Jeszcze nie miała lat czternastu, gdy się ludzie zbierali słuchać, tak grała ślicznie. Nauczyciele początkowi poodchodzili z kolei, trzeba było kogoś bardzo mądrego, żeby daléj uczył, bo dla niéj już trudności nie było. Sami metrowie mówili, że tyle umie, co i oni. Jakoż jesienią młody Czech zapowiedział koncert w Dreźnie. Człowiek był nieznajomego nazwiska, ubogi, ale mówiono o nim jako o nadzwyczajnym talencie. W magazynie, w którym nóty pani zbierała, wetknięto jéj kilka biletów. Jak dziś pamiętam, nie chciała iść na koncert, ale córka się uparła i tak prosiła matki, że ta wystroiwszy się w koronki i aksamity, pojechała. Aż słyszę po koncercie, tego samego wieczoru, unosi się sama pani, unosi panienka, w wielkich admiracyach guwernantka. „O! takiego właśnie nam trzeba wirtuoza dla Olimpki, dla dokończenia jéj muzykalnego wychowania!..” Nazajutrz pani pojechała na miasto, trzeciego dnia o południu, przyszedł pan Jarosław Bratanek, i spotkałem go pierwszy w progu, i uderzył mnie nadzwyczaj piękną postacią... Słuszny, czarnych włosów i oczu, zbudowany jak Herkules, coś miłego i szlachetnego w twarzy... lat więcéj nie miał nad dwadzieścia kilka...
W pół godziny potém grał na fortepianie... Został do obiadu... Zasłyszałem, że pani zrobiła umowę roczną o lekcye dla panny Olimpii. Bardzo mi to nie w smak poszło, sam nie wiedziałem dla czego, jakbym nieszczęście przeczuwał... Zaczęły się lekcye z panienką przy guwernantce, a często i przy matce, natychmiast; a że pani nasza też grywała, zastrzegła sobie, żeby godzinę ku wieczorowi na cztery ręce z nią grać przychodził... Mnie po kilku tygodniach znowu się serce ściskało, bo spostrzegłem, że nasza pani była zakochaną w Czechu. W tym wieku, mój dobrodzieju, gdy taki szust kobietę opanuje, zguba ostatnia... Szczęściem piękny chłopiec nie chciał się tego ani domyślać, ani wiedzieć. Przyjmował prezenta, przychodził na obiady, grywał, rozmawiał, uczył się po polsku, ale najpilniéj go szpiegując, nie dostrzegłem najmniejszéj oznaki bałamuctwa... choć, Boże odpuść! jejmość nasza gotowa była grać rolę Putyfarowéj, a była jeszcze wcale piękną... bo i dziś zostały tego ślady. Guwernantka zaczęła zawadzać w domu, i odprawiono ją. Panna Olimpia miała szesnasty rok... Matka sama ofiarowała się siedzieć przy lekcyach. Bratanek prawie z domu nie wychodził, ale nic złego nie spostrzegł i zachowywał się jak był powinien... W wielkich łaskach u wszystkich nie popsuł się... Bezpieczniejszy już, niewiele potém zwracałem na niego uwagi. Cały rok trwały te lekcye z panną Olimpią i grywanie na cztery ręce. Niedosyć było roku, został na drugi... Panienka nam dorosła i już powoli pokazywać się w świecie zaczęła... Matka coraz więcéj ulegała jéj i obawiała się. Charakter był gwałtowny, niepohamowany, ognisty... Wszystko musiało się przed nią uginać. Uderzyło mnie to w drugim roku, że z Bratankiem przy fortepianie często prawie do kłótni przychodziło. Nazajutrz byli znowu jak najlepiéj, śmieli się i grali, dziecinnieli... szeptali. Mnie do głowy nie przyszło, żeby tam jakie niebezpieczeństwo w stosunkach tych zagrażać mogło... Od naszéj panny do Bratanka ubogiego za daleko było... Przytém chłopiec zachowywał należyte uszanowanie... ale był jak w domu, bo pani na wszystko czego zażądał, pozwalała. Ślepyby był tego dostrzegł, że się kochała zapamiętale, i że choć chłopiec o niéj ani myślał, wstrzymywała go, aby tylko nie stracić i byle nań patrzeć... zawsze w jakiéjś nadziei...Mój dobry ojcze! dodał Maciej zniżając głos: do trzech lat tak dożyliśmy, przywykłszy do tego gościa w domu, który prawdę rzekłszy, tylko że wieczorem odchodził naprzeciw do swego mieszkania, a resztę czasu siedział ciągle u nas. Gdy się cokolwiek na dłużéj oddalił, natychmiast pani po niego posyłać kazała. Panna Olimpia zapamiętale zajmowała się muzyką. Wypadł koncert jakiś na ubogich, niemieckie panie słysząc o nadzwyczajnym talencie panienki, przyjechały jéj prosić, aby grała. Matka się wahała... ano, gdy od księżny następczyni tronu przybyła dama dworu z prośbą, uległa. Kupiłem i ja sobie bilet, żeby panienkę widzieć i słyszeć. Uprojektowali grać jakiegoś tam dyabła na dwa fortepiany z p. Bratankiem. Sala była pełna jak nabił, gdy naszą pannę szambelan hr. W. wyprowadził. Wyszła jak słońce... w białéj sukni, w różach tylko, z aksamitką na szyi, spiętą brylantową klamrą... Niemcy osłupieli. Nic to, że była piękną, ale zdawała się majestatem postaci tronu godną... Siadła grać, cisza jak mak siał... Ja się na tém nie znam co grali, ano piękne było, i grzmot oklasków powstał taki, jakby się sala waliła. Nasza pani siedziała tak, żem ją doskonale widział... Spojrzała parę razy na córkę, to prawda, ale potém oczu nie spuściła z Bratanka... Po tym koncercie upłynęły dwa miesiące. Była pora wiosenna... Pani czegoś niedomagała, bo chciało się do wód jechać, rozumie się, z córką, i Bratanka miała zabrać z sobą. Od niejakiego czasu Czecha pilniéj zacząłem postrzegać, bo mi się zmienił... Wprzódy wesoły, spoważniał, posmutniał, zbladł, chodził jak nieswój... Panna się z niego wyśmiewała... Wyprosił się na kilka dni do Pragi i wrócił. W tydzień znowu oznajmił pani, że list odebrał od familii, i że starego ojca chorego odwiedzić musi. Nie chciała go puszczać... a no koniec końców, pożegnał się i obiecując powrot, pojechał. Nazajutrz potém, około południa słyszę w domu bieganinę.. Wchodzi do mnie pani sama, co nigdy się nie trafiało, palec na ustach, blada jak trup, oczy zapłakane... drżąca i zamyka drzwi za sobą... Zląkłem się okrutnie... Przybiegła do mnie i stłumionym głosem pyta: „Gdzie Olimpia?” Panienka z rana ze starszą służącą poszła była na przechadzkę... „Ja nie wiem, odpowiedziałem, pewnie już z powrotem.” — „Nie ma jéj! zawołała pani: służącéj za sprawunkami kazała iść saméj do domu przed trzema godzinami... Trzeba szukać... trzeba...” — głosu jéj zabrakło. „Ale milczeć! milczeć! milczeć mi! Gdyby w piekle była, to ją z piekła wydobędę... Ani słowa do domu... ani słowa panu! rozumiesz?...” Jak obłąkana pobiegła do domu i wróciła. „Gdyby kto spytał, powiesz, że panna chora, że jest tu, w swoim pokoju, rozumiesz! Konie! kazać mi konie podać! milczeć!” Mówiła jak nieprzytomna; ja struchlałem. Wybiegłem za nią. Wpadła do pokoju panienki i zatrzasnęła za sobą drzwi... Stanąłem w korytarzu, nie wiedząc co począć, ogłupiały... Słyszę w pokoju panny hurkot, jakby co padło... otwieram drzwi, pani siedzi w fotelu z listem jakimś w ręku omdlała... Na liście tyłkom poznał pismo panienki. Nikogo nie chcąc wołać, otrzeźwiłem sam. Obudziła się z płaczem, z rykiem stłumionym, powtarzając: „Ukarał mnie Bóg!.” Począłem zaklinać i prosić, aby się uspokoiła. Jakoż rychło porwała się z krzesła, wołając o konie, a konie już dawno stały przed domem, i nakazując mi, abym pilnował pokoju panny, i żeby nikt o jéj zniknięciu nie wiedział... Co się ze mną nieszczęśliwym działo, żaden tego język nie wysłowi, żadne pióro nie opisze... Biłem się z sobą: czy panu dać znać, czy nie? Lecz coby to pomogło! Otworzyły mi się oczy na tę straszną tragedyę, któréj dotąd nie rozumiałem... Matka kochała się w chłopcu... a on się kochał w córce, i córkę miała rywalką, a płochość kobiety w istocie ukarał Bóg tém, że ją dziecka jedynego pozbawił przez tego, któremu dom otworzyła niebacznie. Było południe, gdy pani odjechała... Nie wiedząc kiedy powróci i jak, obrachowałem, ze lepiéj będzie mówić, iż panna z matką w podróży są obie. Z tém stanąłem u drzwi na odwachu, udając spokojnego zupełnie i uśmiechniętego, choć mi się serce krajało... Dzień mi się stał wiekiem... Pani nie powracała. Odebrałem tylko przez posługacza kartkę z oznajmieniem, żebym mówił o wyjeździe obu i czekał na ich powrót... Drugiego dnia pani nie było, jam wysechł z gorączki i niepokoju.. Czekałem dni dziesięć, dni dwanaście, dwa tygodnie. Już miałem list wysyłać do Zabrzezia, gdy wieczorem jednego dnia, słyszę szelest sukni na wschodach, dzwonek... otwieram drzwi... Blada jak trup wchodzi panna nasza... usta zaciśnięte, oczy rozognione. Spojrzała na mnie, nie widząc i nie zwracając głowy, i wprost poszła do swego pokoju... Usłyszałem drzwi zamykające się na klucz. Za nią szła matka, ledwie się mogąc na nogach utrzymać, i jakiś człowiek obcy, coś nakształt policyanta po cywilnemu, do którego coś pani poszeptała i odprawiła go... Panna leżała chora dni kilka... W tydzień obie wyjechały do Włoch. Pani mi oddała kartkę od pana, abym do domu powracał, i rzekła surowo: „Ani słowa! rozumiesz mnie? ani słowa!..”
Maciej zamilkł. Ks. wikary, który opowiadania słuchał z zajęciem nadzwyczajném, pochylony, ze łzą w oku... spuścił głowę, załamał ręce i nie rzekł też ani słowa... Siedzieli tak długą chwilę.
— Teraz rozumiesz mój ojcze, dodał stary, dla czego nasza panna piękna, milionowa, rozumna, jedynaczka, dotąd za mąż nie poszła... dla czego teraz, gdy nareszcie skłoniła ją matka, że dała słowo, ślub się już trzeci pono dzień odkłada... A biedny ojciec, który może nic nie wie, który cierpi okrutnie, musi z uśmiechem witać gości, przyjmować powinszowania, udawać szczęśliwego i płacić za wszystkich grzechy...
Promienie gorącego słońca zaczęły się wkradać pod lipy i na ławkę. Skwar był nie do zniesienia... Ks. wikary znowu ocierając pot z czoła, wstał, podał rękę Maciejowi i westchnął...
— Prawda, rzekł, że to spowiedź... a nie wiesz, jak dobrze uczyniłeś, żeś mi dziś się z niéj zwierzył. Przy ślubie mam mieć do państwa młodych zwyczajną przemowę... Byłbym niewczesném może słowem dotknął boleśnie biedną kobietę... Dobrze się więc stało, panie Macieju... Milczmy i miejmy nadzieję w miłosierdziu bożém, że się to wszystko na dobre obróci... „
Maciej podnosząc oczy ku niebu, ręce złożył, i pożegnawszy wikarego, powlókł się z wolna ku pałacowi...

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.