Serce (Amicis)/W ochronce

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Serce
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Konopnicka
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W Ochronce.
4 wtorek.

Zaprowadziła mnie mama wczoraj pod wieczór, tak jak to obiecała, do ochronki przy Corso Valdocco, gdzie chciała polecić przełożonej małą siostrzyczkę Precossiego.
Pierwszy raz w życiu widziałem ochronkę. Bardzo mi się podobała! Między dziewczętami i chłopcami było ze dwieście tak małych, że nasze wstępniaki mogły uchodzić w porównaniu z nimi za dorosłych ludzi!
Przyszliśmy w chwili, kiedy się to wszystko pakowało rzędem do refektarza, gdzie były dwa niskie, ogromne długie stoły, z mnóstwem okrągłych wgłębień, a w każdym wgłębieniu czarna miseczka, pełna ryżu i fasoli, a przy niej łyżka blaszana. Wiele z tego drobiazgu przewracało się idąc i leżało to, jak gruszki, na ziemi, póki która z ochroniarek nie przybiegła i nie postawiła tego na nogi. Inne zatrzymywały się przed pierwszą lepszą miseczką i dalej łyżkę do buzi! Krzyknie ochroniarka: — Dalej! Dalej! — to zrobi parę kroków i znów łap za łyżkę! I tak idzie to: dalej! — i to pochłeptywanie, że nim miejsc swoich dojdą, w miseczkach — zupy już połowa tylko.
Nareszcie, z wielkim mozołem i po wielu wołaniach: — Na miejsca! na miejsca! — ustawiono je w jakim takim porządku: zaczął się pacierz. Ale oba te rzędy, które miały się do stołu plecami obrócić i na obraz patrzeć, nie mogły się jakoś z miseczkami rozstać i trzymając głowy w tył na oku miały swoje porcje, żeby im kto nie ujadł. A tak, ręce były złożone, pacierz na ustach, a fasola z ryżem w sercu.
Zaczęło się jedzenie. Co za widowisko! Tu jedno dwiema łyżkami zajada, tu drugie ręką wprost się napycha, tu trzecie wybiera po jednym ziarnku fasoli i do kieszeni kładzie, a inne przez fartuszek zupę cedzi i z pozostałej fasoli ciasto sobie w fartuszku ugniata.
Były i takie, co nie jadły, tylko muchy łapały po stole; i takie, co zakrztusiwszy się rozpryskiwały fontanny ryżu dokoła. Tak wyglądała zupełnie ta sala jak wielki kurnik z kurczętami. Ale bardzo było ładnie patrzeć na nich! Szczególniej te dwa długie, długie rzędy dziewczynek, wszystkie z włosami związanymi w czubek, że tylko się mieniły w oczach te wstążeczki czerwone, niebieskie, zielone.
Wtem pyta ochroniarka jakichś ośmiu rzędem stojących dziewczynek:
— A gdzie ryż rośnie?
A one wszystkie razem z buzią zupełnie zapchaną:
— W kuchni!
A inne poprawiając:
— W wodzie!
Więc ochroniarka znowu:
— Ręce do góry!
Trzeba było widzieć jak się nagle podniosły te wszystkie ramionka, które niedawno jeszcze były w powijakach, jak się zatrzepotały te wszystkie małe rączki, zupełnie jak motyle białe i różowe.
Po zupie — wyjście na spacer. Ale przed wyjściem pobrały dzieci swoje koszyczki wiszące nisko na ścianie i rozproszyły się, wyciągając z nich różne przyniesione z domu zapasy: chleb, śliwki suszone, kawałeczek sera, jajko gotowane, małe jabłuszko, garsteczka bobu, skrzydełko kury. W jednej chwili ogród pokrył się okruszynami jak gdyby kto je posypał dla całej chmary ptactwa. A jadły w najdziwaczniejsze sposoby! Jak króliki, jak myszy, jak koty, przeżuwając, liżąc, wysysając. Jakiś malec przytrzymywał sobie grzankę na piersiach i wecował ją jabłuszkiem, jakby ostrze szabli. Małe dziewczątka wyciskały w garstkach twaróg, z którego im serwatka po palcach ciekła; chowały go w rękawy nic sobie nie robiąc z nikogo. Biegały i goniły się z chlebem i jabłkami w zębach, zupełnie jak małe psiątka. Widziałem też trzech chłopców, którzy stali w kupce pochyliwszy głowy i dłubiąc patyczkiem w gotowanym jajku, jakby się tam skarb jakiś spodziewali znaleźć; a co wydłubali na ziemię, to później popodnosili z największą cierpliwością, jakby to były perły drogocenne.
A niech się u którego w koszyczku znalazło coś osobliwego, to cała kupka stawała nad nim i patrzyła jak na księżyc w studni.
Ze dwunastu może stało tak dokoła jakiegoś tyciego szczęśliwca — który trzymał tutkę miałkiego cukru, nadskakując mu i dworując, żeby pozwolił chleb w nie raz umaczać; a on jednym pozwalał, a innym, kiedy go już bardzo prosili, palec umaczawszy w tym cukrze polizać dawał.
Tymczasem przyszła i matka moja do ogrodu i zaczęła pieścić to jedno, to drugie. Przyszła do niej cała kupka pchając się i tak podnosząc buzie do pocałunku jakby gdzieś do trzeciego piętra.
Jedno ofiarowało jej skórkę pomarańczy, drugie kromeczkę chleba, którego już dojeść nie mogło, a jakaś dziewczynka obdarzyła ją zerwanym z krzaku liściem. Aż przyszła „ta chora”, z wielką asystą towarzyszek, i pokazała jakiś maluśki pęcherzyk na końcu paluszka, którym wczoraj dotknęła zapalonej świecy. Ale inne przykolebawszy się do mojej matki, która na trawie przysiadła, podsuwały jej przed same oczy jakieś małe robaczki, jakieś muszki, które nie wiem jak nawet dojrzeć mogły, to znów guziczki od koszulek swoich, to kwiateczki jakieś, z miną ważną, jakby największe dziwo!
Jakiś malec z obwiązaną głową, który chciał koniecznie być słyszanym, rozpowiadał krzykliwie jakąś historię o tym, jak skądciś spadł, z czego jednak ani słówka nie można było zrozumieć.
Inny przypiął się do niej jak bąk i szeptał jej w ucho: — A mój tatuś robi miotły, acha!
A tymczasem tysiące nieszczęść okropnych przytrafiało się na wszystkich ścieżkach ogrodu i na wszystkich grządkach. Tu dzieciak darł się, że nie może rozwiązać węzełka u chustki od nosa; tu dwaj inni skakali sobie do oczu o większą z dwóch cząstek jabłka; tu jeszcze jakoweś bobo przewróciło się przez rozbity stołek i gorzko na tych ruinach losy swe opłakiwało, nosek tylko nad nie podniósłszy.
Przed odejściem matka moja wzięła na ręce jedno, drugie, trzecie; a wtedy zaczął ten drobiazg ze wszystkich stron się zbiegać, z umazanymi buziami, i dalej się czepiać jak które mogło, za suknię, za ręce, dalej oglądać pierścionki, pociągnąć za łańcuszek od zegarka, za włosy.
— Na nic pani suknię poplamią! — mówiły ochroniarki.
Ale matce mojej nie szło wcale o suknię, więc je tylko całowała, a one cisnęły się coraz natarczywiej, te bliższe wyciągając ręce, żeby je wziąć, te dalsze wołając cienkim głosikiem:
— Adie! Adie! Adie!
Ledwie że się jej udało uciec od nich z ogrodu. A wtedy pobiegły wszystkie do sztachetów, poprzystawiały buzie jak mogły do żelaznych prętów, a rączyny między nie, machając nimi, podając skórki chleba, łupinki jabłek z ogryzkiem sera i wołając:
— Adie! Adie!... Niech pani jutro przyjdzie! Niech pani znów przyjdzie!
A moja matka idąc szybko przeciągnęła jeszcze ręką po tych łapkach wyciągniętych — jak po girlandzie żywych róż, i nareszcie uszła cało na ulicę, z suknią poplamioną i pełną okruszyn, wygnieciona, roztargana, z pełną ręką kwiecia, z oczyma nabrzmiałymi od łez, a tak wesoła jakby wyszła z najlepszej zabawy.
A z wewnątrz dolatywał jeszcze świergot, podobny do świergotu ptasząt:
— Adie, pani, adie! Niech pani tu do nas znów przyjdzie!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Konopnicka.