Serce (Amicis)/Przy łożu „Taty“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Serce
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Konopnicka
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Przy łożu „Taty“.
Opowiadanie miesięczne.

Pewnego ranka, w dżdżystym dniu marcowym, mały chłopiec w wieśniaczej odzieży, przemokły i zabłocony, z zawiniątkiem pod pachą, stanął przed odźwiernym „Szpitala pielgrzymów“ w Neapolu i zapytał o swego ojca podając list, który przyniósł z sobą. Chłopiec miał twarz pociągłą, smagłą, bladawą, z zamyślonymi oczyma i zawsze w pół otwartymi grubymi wargami, przez które widać było bardzo białe zęby. Przyszedł z wioski leżącej w okolicach Neapolu. Ojciec jego wydaliwszy się z domu w roku zeszłym, żeby szukać zarobku we Francji, powrócił był do Włoch i mało co przedtem wylądował w Neapolu, gdzie niespodzianie złożony niemocą, tyle tylko miał czasu, żeby w paru słowach zawiadomić rodzinę o powrocie i o tym, że leży w szpitalu.
Żona jego, zrozpaczona tą wiadomością a nie mogąc ruszyć się z domu, bo miała córeczkę słabą a najmłodszą dziecinę na ręku, wysłała do Neapolu najstarszego synka, dawszy mu na drogę kilka soldów, żeby pilnował ojca, „tatusia“, jak tam mówią. A tak chłopczyna przywędrował dziesięć mil piechotą i stanął w nieznanym mieście.
Odźwierny rzuciwszy na list okiem zawołał dozorcę chorych i powiedział mu, żeby zaprowadził małego do ojca.
— Do jakiego ojca? — zapytał dozorca.
Chłopczyna drżąc cały żeby się nie dowiedzieć czego złego, powiedział nazwisko. Ale dozorca takiego nazwiska nie przypomniał sobie.
— Taki stary robotnik wędrowny? — zapytał.
— Robotnik — odrzekł chłopiec jeszcze bardziej zalęknionym głosem — ale nie bardzo stary... Wędrowny robotnik... Tak.
— Kiedy przyszedł do szpitala?
Chłopiec rzucił okiem na list.
— Z pięć dni temu będzie.
Dozorca stał chwilę drapiąc się w głowę, po czym jakby nagle przypomniawszy coś sobie:
— Aha! — rzekł. — Już wiem! Czwarta sala, łóżko w rogu.
— A czy bardzo chory?... Jak się ma? — zapytał trwożliwie chłopczyna.
Dozorca spojrzał na niego i nie odpowiedziawszy na pytanie rzekł:
— Pójdź ze mną!
Wstąpili na schody, przeszli szeroki korytarz i stanęli w otwartych drzwiach sali, skąd było widać łóżka ustawione we dwa długie rzędy.
— Pójdź! — powtórzył dozorca wchodząc.
Chłopiec zebrał odwagę i szedł za nim w prawo i w lewo rzucając wystraszone spojrzenia na mizerne, blade twarze chorych. — Jedni z nich mieli oczy zamknięte i wyglądali jakby już nieżywi, inni patrzyli przed siebie błyszczącym od gorączki, przerażonym wzrokiem, jeszcze inni jęczeli i skarżyli się jak dzieci. Sala była mroczna, powietrze przesycone ostrą wonią lekarstw; dwie siostry miłosierdzia kręciły się około chorych z flaszeczkami w ręku.
Doszedłszy w głąb sali dozorca zatrzymał się przy jednym z łóżek, rozsunął firankę i rzekł:
— Oto twój ojciec!
Chłopak uderzył w płacz, wypuścił zawiniątko spod pachy i uchwyciwszy rękę chorego, bezwładnie na kołdrze leżącą, głowę do jego piersi przytulił.
Chory nie poruszył się nawet.
Podniósł się chłopczyna, popatrzał na ojca i znowu płaczem wybuchnął — a wtedy zwrócił na niego chory przeciągłe spojrzenie i zdawał się go poznać.
Usta jego nie poruszyły się jednak. Biedny tata, jakże był zmieniony. Syn nigdy by go nie poznał.
Posiwiały mu włosy, broda urosła, miał twarz spuchniętą, rozczerwienioną, z naciągniętą silnie i błyszczącą skórą, usta zgrubiałe, oczy widne zaledwie, wszystkie rysy zupełnie zmienione. Tylko czoło i czarne łuki brwi zostały te same. Oddychał z trudem.
— Tatusiu! Mój tatusiu! — Zawołał chłopczyna. — To ja! Czy mnie poznajesz, tato? Ja Szymuś, twój Szymuś... Przyszedłem ze wsi... mama mnie przysłała. Przyjrzyj mi się, drogi tatusiu! Przemów słowo!
Ale chory, popatrzywszy na niego uważnie, oczy zamknął.
— Tatusiu, co wam, tatusiu!... Ja jestem synek wasz, Szymuś!...
Wszakże chory nie poruszył się i tylko dyszał ciężko.
Wtedy, płacząc, przysunął sobie chłopiec stołek, usiadł i czekał nie zdejmując oczu z twarzy ojca.
— Pewno doktor przyjdzie — myślał sobie — to mi co powie.
I pogrążył się w smutnym rozmyślaniu przypominając sobie jak to się ojciec w świat puszczał, jak się żegnał z dziećmi na statku, jak go potem wyglądali wszyscy z dobrą myślą i jak przyszła wiadomość że chory, i jak matka wtedy gorzko płakała...
I znów przychodziły mu na myśl straszne rzeczy. Widział ojca swojego umarłym, matkę w żałobie, całą ich gromadkę w nędzy...
Długo tak siedział osłupiały, aż uczuł lekkie dotknięcie ręki na ramieniu. Odwrócił się żywo: była to zakonnica.
— Co jest mojemu ojcu? Na co chory? — zapytał z pośpiechem.
— To twój ojciec? — zapytała zakonnica.
— Tak, ojciec... Przyszedłem ze wsi... Co mu jest? Na co on chory?
— Nie smuć się, chłopcze! Bądź dobrej myśli. Zaraz tu przyjdzie doktor.
I oddaliła się nic nie mówiąc więcej.
W pół godziny potem posłyszał dzwonek i ujrzał wchodzącego do sali doktora, z asystentem swoim. Zakonnica i dozorca szli za nimi. Tak idąc przez długą salę zatrzymywali się przy każdym łóżku. Biednemu chłopcu zdawało się, że nigdy chyba do ojca jego nie dojdą a za każdym krokiem lekarza trwoga jego rosła wraz z oczekiwaniem.
Nareszcie stanęli u sąsiedniego łóżka. Lekarz był starcem wysokim, przygarbionym nieco, a twarz miał poważną. Zanim się od owego łóżka oddalił, chłopczyna powstał ze stołka, a gdy się lekarz do ojca jego zbliżył, nie mogąc łez powstrzymać, zapłakał.
Stary pan popatrzył na niego.
— To synek chorego — rzekła zakonnica — przyszedł ze wsi dziś rano.
Lekarz położył chłopcu rękę na ramieniu, po czym pochylił się nad chorym, pomacał puls jego, dotknął czoła i zadał kilka pytań siostrze miłosierdzia, która odpowiedziała:
— Wszystko jak było...
Wtedy lekarz zamyślił się, po czym rzekł:
— Jeszcze to samo trzeba robić dalej...
Tu chłopiec odważył się i zapytał drżącym głosem i z twarzą zalaną łzami:
— Co jest mojemu ojcu?
— Uspokój się, dziecko! — rzekł doktór kładąc mu znowu rękę na ramieniu. — Ojciec twój ma różę w twarzy. Niebezpieczna to rzecz, ale jest jeszcze nadzieja. Pilnuj go. Zostań przy nim. Twoja obecność ulgą jest dla niego.
— Ale kiedy mnie ojciec nie poznaje! — zawołał chłopiec zrozpaczonym głosem.
— Ale cię pozna. Nie bój się! Może cię jutro pozna. Miejmy nadzieję i bądź dobrej myśli.
Chłopiec chciałby się jeszcze o niejedno zapytać, ale nie śmiał. Tymczasem lekarz poszedł dalej, a on rozpoczął swoje czuwanie przy chorym.
Nie mogąc wiele pomóc poprawiał mu kołdrę, dotykał delikatnie jego ręki, opędzał go z much, pochylał się nad nim za każdym stęknięciem, a kiedy siostra dawała choremu napój lub lekarstwo, odbierał od niej szklankę, łyżeczkę, albo też je podawał.
Zdarzało się, że chory otwierał oczy i patrzył na niego; ale nie dał dotąd żadnego znaku, że go poznaje, chociaż spojrzenie jego zatrzymywało się na nim coraz dłużej, zwłaszcza gdy chłopiec płacząc chusteczką oczy zakrywał.
I tak przeszedł dzień pierwszy.
Noc przespał chłopczyna skulony na dwóch zestawionych w kącie sali krzesłach, a ledwo rozedniało, znów się zabrał do swojej posługi przy ojcu.
Dnia tego zdawało się, że spojrzenie chorego zaczyna być jakby przytomniejsze. Zdawało się, że pieszczotliwe słowa dziecka budzą jakiś błysk wdzięczności w jego źrenicach. Poruszył raz nawet wargami jak gdyby coś chciał powiedzieć.
Kiedy po krótkim osłupieniu znów otworzył oczy, zdawało się, że wzrok jego szuka małego dozorcy.
Doktor był tego dnia dwa razy przy chorym i zauważył w stanie jego nieco polepszenia. Pod wieczór, zbliżając do nabrzmiałych ust ojca lekarstwo, spostrzegł chłopczyna jak gdyby lekki uśmiech na nich. Nabrał więc ducha i dobrej nadziei. Zaraz też spodziewając się, że chory słowa jego coś niecoś zrozumie, zaczął mu opowiadać o matce, o małych siostrzyczkach, o tym jak to oni powrócą obaj do domu i zaklinał ojca, żeby był dobrej myśli, głosem wzruszonym i w pełnych miłości wyrazach. A choć chwilami wątpił, czy jest rozumiany, mówił przecież, bo mu się zdawało, że chory, nie rozumiejąc go nawet, z jakąś ulgą i przyjemnością słucha głosu jego, w którym drżało głębokie przywiązanie, smutek — i nadzieja. I tak przeszedł dzień drugi i trzeci, i czwarty, wśród małych polepszeń, pogorszeń nagłych; a chłopiec tak był swoim zajęciom oddany, że ledwie dwa razy na dzień przełknął kawałek chleba z serem, który mu przynosiła zakonnica, i prawie że nie widział i nie słyszał, co się w sali dzieje; ani umierających, ani pośpiesznych kroków sióstr wśród nocy, ani łkania rozpaczliwego tych, co odchodzili stąd od bliskich swoich, bez nadziei żadnej, ani tych wszystkich bolesnych i strasznych scen życia szpitalnego, które w innych okolicznościach przykułyby go do ziemi niewymowną zgrozą.
Godziny i dnie przechodziły, a on był ciągle tam, przy swoim tatusiu, baczny, staranny, drżący za każdym westchnieniem chorego, za każdym jękiem jego; żyjąc pomiędzy nadzieją, która mu dodawała siły, a zwątpieniem, które mu mroziło serce.
Ale piątego dnia uczyniło się choremu nagle gorzej.
Doktor przyszedł, popatrzał i zwiesił głowę, jakby chciał rzec, że wszystko skończone, a chłopczyna padł na stołek wybuchając łkaniem.
Wypłakał się biedak, po czym rozmyślać począł. Pocieszała go rzecz jedna. Bo przy pogorszeniu tym nawet zdawało mu się, że chory jest jakby przytomniejszym. Coraz bardziej patrzył na chłopca, z coraz widoczniejszym rozrzewnieniem; ani lekarstwa, ani napoju nie chciał brać, jak tylko od niego, i coraz częściej poruszał z wysiłkiem usta, jakby chciał przemówić, a nieraz czynił to tak wyraźnie, że syn chwytał jego rękę, podniecony nagłą otuchą, i wołał radośnie:
— Tatusiu! Drogi tatusiu! Niedługo już będziesz zdrowy! Wrócimy na wieś, do domu, do mamy!... Będziemy się cieszyli wszyscy! Niedługo!... Niedługo!...
Była czwarta z południa, kiedy właśnie w takim przystępie rozczulenia i radosnej nadziei chłopiec posłyszał nagle u najbliższych drzwi sali kroki ciężkie i silny głos, który mówił.
— Żegnam siostrę!
Były to tylko dwa słowa, a przecież chłopiec drgnął cały, a głos mu zamarł w piersiach.
W tejże chwili wszedł do sali człowiek z dużym zawinięciem w ręku, a za nim weszła zakonnica.
Chłopiec krzyknął przenikliwie, porwał się, lecz jakby wrósł w ziemię. Człowiek obejrzał się, popatrzył przez chwilę i krzyknąwszy gwałtownie: — Szymuś! — rzucił się ku niemu. Malec padł w ramiona ojca łkając, bez tchu prawie.
Zakonnice, dozorcy, asystenci zbiegli się i stali zdumieni. Chłopiec nie mógł przemówić ni słowa.
— Mój Szymuś! Mój Szymuś! — powtarzał ojciec, i patrzał nie rozumiejąc na łóżko chorego, i znów syna ściskał i całował. — Powiedzże mi — rzekł wreszcie — co to wszystko znaczy? Przecież ciebie zaprowadzili do innego łóżka! A ja sypiać po nocach nie mogłem, bo tu matka pisze: Posyłam go, a ciebie nie ma i nie ma. Odkądżeś ty tutaj, chłopcze?... Jak się to stać mogło?... A ja ledwom się wygrzebał!... Ale teraz, ho! ho!... A mama? A Kostusia? A braciszek? Jakże się mają?... Ale po co my tu jeszcze w szpitalu! Pójdźmy, chłopcze! Jezus, Mario! Ktoby to powiedział!...
Nareszcie chłopiec ochłonął i opowiedział na prędce o domu, o rodzinie, po czym rzekł:
— Jakim ja szczęśliwy! Jaki szczęśliwy! Jakże to smutne dnie były! Jakie ciężkie! — I znowu całował ojca oderwać się od niego nie mogąc. Ale jednak nie ruszał się z miejsca.
— No to pójdźmy! — rzekł ojciec. — Jeszcze tej nocy zajdziemy do domu. Pójdź!
I wziął chłopca za rękę.
Chłopiec odwrócił głowę i na chorego patrzał.
— No! Idziesz czy nie idziesz? — zapytał ojciec zdziwiony.
Chłopiec raz jeszcze na chorego spojrzał, a ten w tymże momencie otworzył oczy i też na chłopca patrzył. A wtedy potok słów rzucił się chłopcu do ust z głębi duszy:
— Nie, tato! Zaczekaj... Nie mogę... Nie mogę... Ten starzec, widzisz... Od pięciu dni jestem przy nim. Ciągle patrzy na mnie... Myślałem, że to ty... Pokochałem go. Widzisz jak patrzy na mnie... Dawałem mu pić, byłem ciągle przy nim... On bardzo chory... Miej cierpliwość, tato! Ja nie wiem... Ja nie mogę... Ja nie mam serca odejść tak od niego... Zostawić... Jutro do domu wrócę... Trochę jeszcze pobędę przy nim tutaj. Widzisz jak patrzy ciągle... Nie wiem kto jest, ale gdyby tak umarł... sam miałby żal do mnie... Pozwól mi zostać przy nim, tato, pozwól!...
— Dzielny malec! — zawołał asystent.
A ojciec stał, niepewny co czynić, patrząc to na syna, to znów na chorego.
— Co to za jeden? — zapytał wreszcie asystenta.
— Wieśniak, jak i wy. Tak samo jak wy wracał z wędrówki, i tegoż dnia do szpitala zapisany został. Przynieśli go bezprzytomnego. Nie przemówił dotąd. Może i on ma gdzieś rodzinę, dzieci. Może mu się zdawało, że wasz chłopiec to jedno z dzieci jego.
A gdy tak mówił asystent, chory patrzył na chłopca wytężonym wzrokiem.
— To zostań! — rzekł ojciec do Szymusia.
— Nie na długo już... — szepnął z cicha asystent.
— Zostań! — powtórzył ojciec. — Masz dobre serce, chłopcze! Ja zaraz idę do domu, żeby pocieszyć jak najprędzej matkę. Masz tu talara na swoje potrzeby. Bądź zdrów! Bądź zdrów, dobre dziecko!
Uściskał go, popatrzył na niego z rozrzewnieniem, raz jeszcze ucałował go w czoło i poszedł.
Chłopiec zbliżył się do łóżka, a chory patrzący dotąd niespokojnie zdawał się uciszać w uczuciu błogości i pociechy.
Tak tedy Szymuś powrócił do swego zajęcia dozorcy nieznanego starca, nie płacząc już, ale z tą samą baczną tkliwością, z tym samym wytrwaniem co i przedtem. I znowu poprawiał mu kołdrę, znowu głaskał jego rozpaloną rękę i słodkimi słowy pocieszał go, dodawał odwagi. I tak go pilnował przez dzień ten cały i na tę noc przy łóżku jego pozostał, i przez dzień następny.
Ale choremu było coraz gorzej. Twarz jego posiniała okropnie, oddech był utrudniony, rzucał się, wydawał niezrozumiałe okrzyki, a wzrastająca puchlina czyniła go strasznym.
Podczas wieczornej wizyty swojej, powiedział doktor, że biedak nie przeżyje nocy. A wtedy Szymuś podwoił starania i oczu nie spuścił z niego. Chory też patrzył a patrzył na chłopca i od czasu do czasu poruszał wargami, jakby coś chciał rzec, a wyraz niezmiernej czułości błyskał wtedy w jego rozszerzonych źrenicach, które jakby uciekały w czaszkę.
I tej nocy także chłopiec go nie odstępował ani na chwilę, póki świt nie zaczął szarzeć w oknach i nie pojawiła się na sali siostra.
Zaledwie jednak siostra podeszła do łóżka i rzuciła na chorego okiem, natychmiast poczęła wołać lekarza dyżurnego i dozorcę, który przyniósł światło.
Zbliżył się lekarz dyżurny, spojrzał i rzekł:
— Kona.
Wszyscy milczeli. Chłopiec ujął rękę chorego, jakby go chciał od śmierci bronić. Chory otwarł na chwilę oczy, spojrzał na niego i znowu je zamknął.
Ale chłopcu zdawało się, że w tej krótkiej chwili czuje uścisk jego ręki.
— Ścisnął mi rękę! — zawołał.
Lekarz pochylił się nad chorym, słuchając jego oddechu, po czym wyprostował się zwolna. Zakonnica zdjęła krucyfiks ze ściany.
— Umarł! — krzyknął z boleścią chłopczyna.
— Idź, dziecko! — rzekł lekarz. — Twoja święta praca już skończona. Idź i bądź szczęśliwy, bo zasługujesz na to. Niech cię Bóg błogosławi. Bądź zdrów!
Ale siostra, która się oddaliła przed chwilą, podeszła do Szymusia trzymając bukiecik fiołków, wyjęty ze stojącego na oknie kubka.
— Nie mam ci co dać, dziecko! — rzekła — Weź chociaż te kwiatki na pamiątkę ze szpitala.
— Dziękuję! — odpowiedział, biorąc bukiecik jedną ręką a drugą ocierając oczy. — Ale ja mam tak daleko iść, że zgubiłbym go w drodze...
I rozwiązawszy kwiateczki posypał je po łóżku, przy którym stali, mówiąc:
— Zostawię je memu biednemu zmarłemu...
I zaraz żegnać się począł.
— Dziękuję, siostro! Dziękuję, panie doktorze!
Wtem zwrócił się do zmarłego:
— Żegnam cię... — i urwał szukając w myśli jakby go tu nazwać.
A wtedy, wprost z serca przyszło mu na usta słodkie imię, którym go przed pięciu dniami w łzach witał...
— Żegnam cię, biedny tatusiu!
I wziął swoje zawiniątko pod pachę i wolnym krokiem wyszedł ze szpitalnej sali.
Świtało.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Konopnicka.