Senne dzieje (Reymont, 1931)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Senne dzieje
Pochodzenie Z ziemi chełmskiej; W pruskiej szkole; Senne dzieje
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Ilustrowanego
Data wyd. 1931
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SENNE DZIEJE

Dziś, jutro wszystko się skończy, i będę musiał odejść, więc pośpiesznie notuję tę, niepojętą nawet dla mnie, historję, te nieprawdopodobne a straszliwe dzieje mojego snu...
Czy kto uwierzy, lub wzruszy ramionami a powie: „Szaleniec“, jest mi zupełnie obojętne, bo kiedy ukażą się te kartki, ja będę już śnił nieprzerwanie to inne, to utęsknione życie...
Zaczynam pisać o zmierzchu i muszę skończyć przed północą, nim się położę, nim sen mnie ogarnie i poniesie do niej po raz ostatni...
Rozkwitły migdał bucha przed oknem różanym płomieniem i dziwnie pachnie; morze bełkoce swój pacierz wieczorny — widzę je przez poszarpane skały i kępy kolczastych kaktusów, jak drga i mieni się ogromnym, nieobjętym płaszczem lazuru; białe żagle płoną na horyzoncie, lecą jak ptaki, giną w łunach zachodu — a sen słodki, brat cudów, powiewa już nad światem nadzieją urojeń i ciszą zapomnienia...
Ale wróćmy do rzeczywistości.
Znam jakiś dom, stojący wśród wiecznie kwitnących jabłoni, a w nim cudownie piękną kobietę i jej matkę, która ciągle siedzi w ganku i robi pończochę, i zawsze niemą służbę, i jakąś zakonnicę, błądzącą po pustych pokojach, i jakichś ludzi, i jakieś sprawy, pełne grozy... Wracam do nich często, bo kocham ją niewypowiedzianie, kocham ten dom zagadkowy i to niepojęte dziwne życie, jakie z niemi wiodę. Kocham ją, ale dotychczas nie znam nawet jej imienia, nie wiem co to za ludzie, gdyż żyję z nimi tylko w snach...
Bywają długie miesiące rozłąki, straszne, nieskończone dni żrącej tęsknoty, ale przychodzi niespodzianie jakaś noc, i błogosławiony sen wiedzie mnie zawsze do niej, i przerwane życie wiąże się na nowo w niepojętą pieśń miłości, lęków i oczekiwań.
Poznałem się z niemi przed laty, w kilka tygodni po kolejowej katastrofie, w której srodze ucierpiałem.
Leżałem w szpitalu bardzo ciężko chory.
Pamiętam, byłem niby mumja, spowity w zwoje nagipsowanych bandażów, leżałem całe tygodnie bez ruchu i prawie bez pamięci, ale co noc śniłem całą katastrofę i co noc na nowo przeżywałem jej okropności.
Dobijały mnie te straszne sny, przychodziły jednak nieubłaganie i, jak wampiry, wysysały ze mnie resztki sił i świadomości, że wkońcu już się nie broniłem przed niemi, a nawet z jakąś dziką, bolesną rozkoszą oczekiwałem, aby mnie powlokły na mękę...
I chociaż znałem już najdrobniejsze szczegóły wypadku, gdyż powtarzały się automatycznie, bałem się jednak coraz bardziej...
Ledwiem zasypiał, często jeszcze napół przytomny, a już leciałem na stację, przeciskałem się w tłoku, szukałem w wagonach miejsca, siadałem zawsze przy oknie i zawsze ustępowałem jakimś paniom, których twarzy nie pamiętam, pociąg ruszał, stawałem w korytarzu i tak samo, zawsze, był upał i słońce świeciło mi w oczy, i tak samo, patrzyłem w okno, na uciekające wtył domy, rozkołysane zboża, wody lśniące, przydrożne drzewa, stada bydła, rzędy słupów telegraficznych — a wszystko uciekało w pośpiechu, jakby pochylone w trwodze, od pociągu, który rwał naprzód nieustannie i całą siłą pary przelatywał z krzykiem jakieś puste stacyjki, huczał na mostach, niekiedy gwizdał przeraźliwie, niekiedy, ciężko dysząc, piął się pod górę, to znowu spadał jak burza, toczył się, wił, leciał i grzmiał, omotany w kłęby czarnych dymów, porwany dziką siłą lotu, rozprężony potęgą maszyn, żelaza i ognia, potworny i wspaniały zarazem, jak szalejący huragan...
W przedziale rozmawiano o wystawie paryskiej, przysiadłem zaraz przy drzwiach i zapaliłem papierosa, gdy naraz rozległ się straszny huk... pociąg się zatargał gwałtownie i runął w coś całą siłą... wagon podskoczył i spiął się, jak koń... padłem na ziemię, a gdym się zerwał, nieszczęście już się stawało, już ściany szły na siebie... podłoga się zapadała... dach pękał i walił się na głowy... szkło sypało się gradem... już się wszystko łamało z dzikim krzykiem chaosu, pękało w zgrzytach, w niesłychanym tumulcie... kurz przysłaniał... zawyło w piersiach przerażenie... waliły się ściany... przelatywały walizy... ławki, podruzgotane drzwi, szmaty blach, strzępy żelaza, płaszcze rozwianych włosów... huragan nas porwał i skłębił w jakimś wirze piekielnym, szalonym, niepojętym i niepowstrzymanym, a w półmrokach, w kłębie szczątków zamajaczyły na mgnienie jakieś oczy straszne, zerwały się ryki nieludzkie, wionęły jakieś głowy, prysnęły strugi krwi, błądziły jakieś ręce...
— Śmierć, zaraz umrę! — pomyślałem jasno, przytomnie i jeszcze bez trwogi, ale nagle coś mnie wyrwało z miejsca i jednocześnie pazury strachu wpiły mi się w mózg, poczułem, że spadam, że rozbijam się, że drżę jak szmata, że umieram...
Piorun wolniej spada, niźli ja leciałem w jakąś głąb straszną, ale nim zdołałem o tem wiedzieć, już padłem stratowany i podarty, niby kawał głupiego żelaza...
I tak się powtarzało wiele, wiele nocy.
Nie pomogły żadne środki, sen wciąż powracał nieubłaganie jednaki, a tak podobno zawsze krzyczałem, błagając ratunku, że budziła mnie zakonnica i już do rana czuwała nade mną, szepcąc święte, miłosierne pacierze.
Aż jednej nocy, kiedym się już wydobywał z rozbitego pociągu, sam połamany, oblany krwią i śmiertelnie zmęczony, pomyślałem zupełnie przytomnie i jasno:
— To mnie zabija, muszę uciekać!
Rozpacz mnie ogarnęła i poniosło szaleństwo, wydzierałem się z pośród złomów i trupów, deptałem rannych, łamałem przeszkody, nie zważając już na nic, bo chciałem uciekać, uciekać z tego piekła, uciekać gdzie bądź, gdzie oczy poniosą...
I wyrwałem się, ale za mną pogonił huragan jęków i płaczów, przerażający chór ofiar, krzyki konających i błagania rannych...
Leciałem jak wicher, i zdało mi się, że wraz ze mną uciekają zabici i ranni, że lecą przestraszone wagony, że pędzą drzewa i domy, że wszystko, cały świat, ucieka w śmiertelnej trwodze i przerażeniu...
Nie wiem kiedy znalazłem się w jakimś sadzie, leżałem na trawie, jabłonie kwitnęły nade mną, słońce świeciło przez kwiaty, brzęczały pszczoły, i poczułem się tak strasznie znużony, chory i smutny, że zacząłem płakać...
Jakaś siwa, wyniosła pani wyszła z domu, który stał wśród drzew, szła ku mnie długą aleją bzów kwitnących, a za nią, jak cień, sunęła moja zakonnica ze szpitala.
Patrzyłem na nią z przerażeniem, chciałem uciekać, ale siwa pani skinęła na mnie i coś mówiła, czego nie mogłem zrozumieć. Zakonnica zajrzała mi w twarz i rzekła cicho:
— Przyślę księdza... musisz się wyspowiadać... już czas...
Musiałem zasnąć na chwilę, bo kiedym znowu otworzył oczy, siwa pani siedziała przy mnie, a obok była jakaś młoda, cudownie piękna kobieta.
— Nie umieram jeszcze i nie chcę księdza! — zawołałem do zakonnicy, która chodziła pod jabłoniami, brzęcząc różańcem, ale jednocześnie zobaczyłem na trawie pokrwawione szmaty, chirurgiczne narzędzia i stosy porozwijanych bandaży.
— Nie! Nie! Zdrowy jestem! — krzyczałem w trwodze i czułem, że jakieś ręce mnie opasują nieskończonemi zwojami, a cudna pani skrapia mi twarz chloroformem i nachyla się coraz bliżej...
Jeszcze dzisiaj czuję ten obmierzły zapach i jej oczy, wpatrujące się we mnie coraz bliżej, a tak dziwnie, tak słodko, tak niepojęcie...
A jakby później, znalazłem się na ganku domu, leżałem w łóżku, siwa pani robiła na drutach pończochę, i ona siedziała przy mnie i czytała szczegóły rozbicia pociągu.
— O tobie czytam, wiesz?
— Tak, to o mnie! Ale dlaczego mówi mi „ty?” — myślałem zdziwiony.
Uśmiechnęła się, jakby odgadła moją myśl.
— Znam cię dawno, dawno, nie pamiętasz?
— Nie. Mnie się tylko śni co noc rozbicie pociągu. Prosiłem już doktorów, żeby mnie wyleczyli, bo to straszne tak się męczyć!...
— Już nie będziesz śnił o tem, wyleczę cię.
Nachyliła się nade mną.
Zapamiętałem ją na wieki: oczy miało szarobłękitne, ogromne, lśniące, jak wody w słońcu; czarne, królewskie łuki brwi opinały jej białe czoło; puszyste, ciemne włosy dotykały mojej twarzy, a usta przedziwne, ruchome, kręte, jakby dwa krwawe, sprężone węże, drgały ustawicznie. Patrzyłem na nią z zachwytem, czułem się strasznie szczęśliwy.
— Wyzdrowiejesz, złe sny już nie powrócą — szepnęła i położyła mi miękką, pachnącą dłoń na czole; czułem, iż to kwitnąca gałąź jabłoni przysłoniła mi świat i tak upajała zapachem, że zapadłem się w jakąś błogosławioną, słodką niepamięć. Obudziłem się o świtaniu. Szpital był jeszcze cichy, tylko w sąsiednim pokoju jęczał niekiedy jakiś chory; znużona zakonnica drzemała pod oknem, z przechylonej głowy kornet zsunął się nieco wtył i z pod białych skrzydeł występowała wyraziście jej twarz.
— To jest tamta zakonnica ze snu — myślałem zdumiony, ale nie śmiałem jej budzić i dopiero rano opowiedziałem o śnie. Słuchała z przejęciem, pobladła nawet i, mierząc mi temperaturę drżącemi rękoma, wyrzekła cicho.
— Śnił się panu ciężki grzech... Niech pan stara się nie myśleć o tych pokusach...
Pytała potem o adresy mojej rodziny i wyszła prędzej niźli zazwyczaj, a wkrótce zjawił się nasz kapelan i zaczął mnie zwolna, ostrożnie namawiać do spowiedzi...
— Nie umieram jeszcze, nie chcę! — powiedziałem mu twardo.
Tłumaczył, że właśnie dla prędszego wyzdrowienia powinienem pojednać się z Bogiem.
Nie dałem się, ale zatrwożyła mnie jego wizyta i zdenerwowała. Już cały ten dzień czułem się bardzo źle, byłem strasznie rozdrażniony, wszystko mnie denerwowało, płakałem bez przyczyny, kłóciłem się z doktorami, wybuchałem z lada powodu, a zakonnica doprowadziła mnie do wściekłości, bo mi powiedziała z przekąsem:
— Gorzej się pan czuje, ale kto nie wierzy w Boga, nie może już liczyć na Jego miłosierdzie...
— Wyzdrowieję i bez spowiedzi, zobaczy siostra!
Spojrzała na mnie z politowaniem.
— Czuję się tak świetnie, że już dzisiaj nie będę miał tych snów...
— Tak... zły panu obiecał — potakiwała smutnie głową...
— Wierzę mu, gdyż on jeden nie opuszcza nieszczęśliwych.
Długo, na złość jej wysławiałem szatana i jego dobroć, aż wzburzona uciekła i powróciła z porcją bromu. Wyrzuciłem za łóżko, a kiedy noc nadeszła, zacząłem udawać sennego, aby się prędzej pozbyć ludzi; chciałem pozostać sam i w ciszy oczekiwać snu i marzyć o niej... Próbowałem nawet wyprawić zakonnicę, ale się oparła.
— Pozostanę, może się panu zrobić jeszcze gorzej...
Gwałtownie chciałem ją zmusić do ucieczki.
— Niech siostra modli się za mnie, a ja będę marzył o tamtej cudnej, o jej purpurowych ustach, głodnych rozkoszy...
Milczała, odwracając głowę.
— Już śnię... idę do niej... czeka mnie z utęsknieniem... woła z miłością... jej usta pachną, jak dymy kadzielnic... ogarnę ją sobą... spalę pocałunkami, oplączę takim miłosnym uściskiem, że mi zwiśnie w ramionach i odda stokrotnie całunki, odda uściski, odda mi się cała ze straszną, świętą rozkoszą... odda mi się na szał...
Milczała wciąż, ale widziałem, że drży wzburzona.
Nagle padła na kolana i zaczęła się głośno modlić, a ciężkie, wielkie łzy posypały się z jej wyblakłych oczu.
Zrobiło mi się strasznie głupio, przepraszałem ją serdecznie, ale nic nie odpowiedziała, i wkrótce zasnąłem.
Nie śniłem już tej nocy o katastrofie, nie śniłem o niczem, spałem jak kamień i obudziłem się bardzo późno, niesłychanie rzeźwy i spokojny. Powiedziałem zaraz do niej:
— A widzi siostra, nic mi się już nie przyśniło, wyzdrowieję!
— Bo wszystkie siostry modliły się za pana całą noc w kaplicy.
Zmiażdżyła mnie swoją wiarą i dobrocią.
Przeszło kilka miesięcy, zrosłem się już zupełnie, zaczynałem chodzić o kiju, czułem się coraz lepiej, i ani razu nie przyśniła mi się katastrofa, o tamtym zaś śnie zapomniałem, jak o tylu innych.
Wyjechałem później na Południe i tam, zaraz pierwszej nocy, wróciłem do sennego kraju.
Znalazłem się znowu tam, w tym czarownym sadzie, pełnym kwitnących jabłoni, śpiewu ptaków, zieleni, słońca i upajającej wiosny. Przychodziłem z uczuciem wdzięczności za wyzdrowienie.
Siwa pani siedziała w ganku, robiła pończochę, pocałowała mnie w głowę i rzekła, wskazując gdzieś za mnie:
— Ona czuwała nad panem.
Odwróciłem się, cudna stała za mną na stopniach ganku, uśmiechnięta, cała w bieli, w zebranej w dłonie sukni miała pełno kwiatów:
— Wróciłeś, musiałeś powrócić.
Nie pamiętam, co mówiłem, ale pamiętam, że byłem oczarowany jej pięknością i że serce biło mi gwałtownie.
— Zostań u nas, dzisiaj mój ślub.
Patrzyłem wciąż na nią, ogarnęła mnie niewypowiedziana radość, czułem, że ją kocham.
— Dzisiaj mój ślub — powtórzyła ciszej i weszła do domu. Poszedłem za nią przez szereg pustych pokojów. Okna były otwarte, zboża kołysały się na polach, służba wymijała nas z pośpiechem i milcząco; jacyś ludzie szeptali po kątach, a ona odwracała się niekiedy do mnie i powtarzała z naciskiem:
— Mój drogi człowieku! Mój jedyny człowieku!
Rwałem się do niej oszalały, chciałem ją ująć, już wyciągałem ramiona, już byłem przy niej, gdy zastąpiła mi drogę zakonnica, ta moja, ze szpitala, i zakrzyczała groźnie:
— Grzech! ona ślubuje Bogu!
Odepchnęła mnie szorstko, wygrażając pięściami.
Pozostałem naraz sam, śmiertelnie smutny i zrozpaczony; gdzieś, jakby w drugim pokoju, huczały organy, i wznosiły się uroczyste śpiewy, a w okno zaglądał nasz kapelan i mówił cicho:
— Wyspowiadaj się, to może wyzdrowiejesz.
Skoczyłem do niego, ale gdzieś zniknął, i w jego miejscu stali doktorzy w białych, pokrwawionych fartuchach, spoglądali na mnie posępnie i szeptali coś tajemniczo:
Uciekłem przed nimi do ogrodu, padłem pod jabłoniami i, wzywając ją najczulszemi słowy, płakałem z tęsknoty.
Zjawiła się przy mnie, rozpuszczone włosy ciągnęły się za nią długim, czarnym płaszczem, ujęła moją głowę w dłonie i, patrząc mi w oczy, mówiła smutnie, przez łzy:
— Przyjdź później, wiesz, już potem... przyjdź...
Zakonnica okryła ją długim, białym welonem i powiodła w głąb ogrodu, a kiedy chciałem iść za nią, już jej nigdzie nie było; szukałem jej pod jabłoniami, szukałem w pustych ogrodach, szukałem długo i napróżno, i daremnie wołałem, daremnie; tylko siwa postać, siedząca w ganku, powiedziała cicho:
— Ona cię zawoła. Czekaj cierpliwie, wiesz, potem...
Obudziłem się z szaloną tęsknotą w duszy.
To był tylko sen, wiedziałem o tem, ale nigdy rzeczywistość nie pojmała mnie w taką ciężką niewolę, jak to senne widziadło, nigdy nie tęskniłem tak strasznie za żadną żywą kobietą, nigdy...
Ale życie ujęło mnie w swoje nieubłagane pazury, i zwolna zapomniałem o niej, a reszty dokonał tak zwany, zimny rozsądek.
Przeszło coś ze dwa lata, byłem już zupełnie zdrowy, gdy pewnej nocy znowu mi się przyśniła.
Była jakaś noc ciężka i upalna, chodziłem po jakimś pokoju, błyskawice wiły się po ciemnem niebie, pioruny trzaskały w jakieś drzewa, buchające słupami ognia... Czytałem depeszę od niej: wzywała mnie, abym natychmiast przyjeżdżał. Pamiętam, jak się śpieszyłem, jak mi wszystko leciało z rąk, że opóźniałem się na pociągi, jak wtedy przed katastrofą, jak później przejeżdżałem przez miasta nieznane, jakieś obce kraje, a ciągle z dręczącem uczuciem niepokoju, że czeka na mnie, że mnie woła! Stałem w korytarzu, jak wtedy, i jak wtedy słońce świeciło mi w twarz, a przed oczyma przelatywały pola i lasy, a ktoś za mną mówił:
— On zginął w kolejowej katastrofie!
Wszyscy patrzyli na mnie, poznałem ich, byli ci sami, co wtedy.
I te panie, które wtedy zginęły na miejscu, i ci, którzy później pomarli z ran, wszyscy...
— Jemu się śni dziwna historja. Dziwna — mówili, patrząc wciąż na mnie.
Usiadłem na dawnem miejscu, zapaliłem papierosa i powiedziałem z radością:
— Pociąg się rozbije, a wy zginiecie!
Powstał krzyk, zaczęli uciekać, tłoczyć się i przewracać, a ja wyskoczyłem z pociągu i, jak ptak, leciałem nad polami, unosiłem się lekko i radośnie, z poczuciem niezmiernej siły, aż zobaczyłem tamten dom i opadłem na ziemię. Jabłonie kwitnęły, jak zawsze, i w ganku siedziała siwa pani z pończochą w ręku.
— Czeka na pana, tęskni... — mówiła surowo.
Trwoga mnie poniosła, i tęsknota, leciałem przez puste pokoje, szukałem jej wszędzie, jacyś ludzie stali pod ścianami — błagałem, aby mi wskazali, gdzie ona jest, nie odpowiedzieli, patrząc na mnie posępnie i groźnie, biłem się wśród tych niemych ludzi oszalały z rozpaczy, gdy naraz otworzyły się drzwi jakiegoś pokoju, i zobaczyłem ją leżącą pod przejrzystą, czarną zasłoną, jakby w łóżku, czy też na niskim ołtarzu, bo kwiaty stały dokoła i wielkie zapalone świece.
Przejęła mnie trwożna cześć, ukląkłem jakby przy świętej, uśmiechnęła się do mnie, uniosła głowę i chciała przemówić, już rozchyliła usta i oczy napełniły się słodyczą, ale zakonnica położyła palec na ustach, wskazując oczyma Chrystusa, wiszącego przed ołtarzem, otaczał go tłum białych mniszek, trzymających żółte, ogromne świece...
Cofnąłem się przerażony, straszny żal mną zatargał i łamał w bezsilnej męce, gdy ona uniosła się nieco i powiedziała:
— Czekałam na ciebie... Kocham cię...
Rzuciłem się do niej, ale wszystko przemieniło się nagle: byłem w jakiejś wysokiej, ciemnej kaplicy, mniszki wychodziły ze ściany, szły całą procesją, okrążały ołtarz, na którym leżała, szły długim nieskończonym rzędem, a każda pochylała się nad nią i mówiła twardo, jakby uderzając kamieniem:
— Grzech!
I każda zamierzała się na nią świecą i darła z niej zasłonę, że leżała naga, trupio blada, przerażona i wyciągała do mnie ręce i coś wołała... Nie mogłem jej bronić, czułem się jakby sparaliżowany i wrosły w ziemię, nie mogłem nawet głosu wydobyć, szamotałem się bezsilnie, męczyłem strasznie, umierałem prawie....
Obudziłem się, oblany zimnym potem i śmiertelnie zmęczony, ale od tej nocy wróciła znowu moja dawna, szalona miłość...
Kochałem ją, tęskniłem do niej i szukałem jej po całym świecie.
Ale nie było jej na ziemi, a w snach się nie zjawiała.
Całe miesiące, co noc kładłem się z nadzieją, zasypiałem z tęsknotą i marzeniem, a budziłem się z rozpaczą.
Pomyślcie, co musiałem wycierpieć!
Wreszcie zacząłem używać różnych sposobów: paliłem haszysz, zażywałem opjum, wstrzykiwałem sobie morfinę, a wkońcu piłem, zapijając się na śmierć w nadziei, że może w takich pijackich, ciężkich snach prędzej mi się zjawi.
Jakoż przyszła.
Siedziałem w jakimś szynku, byłem już prawie nieprzytomny, drzemałem, gdy naraz stanęła przy mnie, szepcąc mi do ucha:
— Chodź ze mną.
Zdawało mi się, że wstałem i poszedłem.
— Wiesz, nie mogłam, ale jak on umrze...
— Kto?
— Mój mąż. Pamiętasz, byłeś przecież na ślubie.
Wydała mi się jakaś straszna, była blada i w łachmanach, krwawe usta zdały się raną niezagojoną, oczy świeciły groźnie i dziko, bałem się jej, chciałem uciekać, ale mnie wzięła mocno za rękę i szliśmy, przepychając się wśród ciżby. Gospodarz szynku wołał coś na mnie, a pijani kamraci zastępowali drogę — odtrąciła wszystkich. Przeszliśmy jakiemiś ulicami, wśród niesłychanej wrzawy tłumów i przelatujących powozową i naraz, jakby w kinematografie, siedzieliśmy już w gęstym mrocznym lesie; przez szare, wyniosłe pnie świerków widać było polanę, zalaną słońcem, potok szumiał gdzieś blisko, granatowe szczyty gór wynosiły się nad lasem.
— Gdzie jesteśmy? — nie mogłem sobie przypomnieć tej miejscowości.
— Nigdzie!
— Muszę już być zupełnie pijany — myślałem ociężale i sennie.
— Ta zakonnica nie pozwala, abyś przychodził, to ona.
— Siostra Joanna! Powiem doktorowi... — uniosłem się i zmilkłem, patrzyła we mnie z uporem, szarobłękitne oczy wpierały się we mnie coraz potężniej, spływając mi w serce strugą ognia i pożądań.
— Tęskniłam do ciebie... tęskniłam... tęskniłam... — powtarzała.
Drżałem w ogniu jej źrenic, szczęście ogarniało mnie w słodkie ramiona, byłem u jej stóp, z głową wspartą na jej kolanach, i patrzyłem w szare, tajemnicze przepaści jej oczu. Pogrążyłem się w niej, niby w słońcu, zstępowałem w jakieś radosne, niepojęte niebo zachwyceń, a ona, niby cud promienny, pochylała się nade mną i, ogarniając mnie blaskiem źrenic, szeptała cichutko:
— Daj mi swoją duszę...
Nie pamiętam już słów, ale wiem, że przemówiła wszystka moja miłość i wszystkie moje tęsknoty, że cały ból życia załkał u jej stóp. Dotykała palcami ust moich i szeptała wśród łez, które spadały na moją twarz ciepłemi kroplami.
— Mój drogi człowieku! Wiesz, że dusza moja się kołacze w przestrzeni, którą mogłyby zamykać twoje ramiona, że każda moja łza dla ciebie, każda myśl dla ciebie, każda tęsknota za tobą...
— Boże, co za sen czarowny! — marzyłem, wbijając sobie te słowa upajające, chciałem je zapamiętać na zawsze, bo wiedziałem w tej chwili, że śnię i lękałem się przebudzenia.
Mówiła jeszcze i coś takiego, czego niepodobna pamiętać, a co się tylko czuje, jako czar nieuchwytny i niczem niewysłowiony.
— Czy ja cię spotkam w życiu? — pytałem, zupełnie przytomny.
— Zaprzesz się mnie, ale jeszcze powrócisz!
Chciałem ją objąć i całować, odsunęła mnie szorstko.
— Grzech. Może kiedyś, wiesz, potem...
Rwałem się do niej gwałtownie, ginęła mi nagle z oczu. Stałem zdumiony w tamtym ogrodzie, pod kwitnącemi jabłoniami; siwa pani siedziała w ganku. Wołałem za nią, błagałem, aby się ukazała, zacząłem gdzieś lecieć i przewracać się w jakieś rowy, pełne czarnej wody, męczyłem się niewypowiedzianie...
A kiedy się przebudziłem, leżałem pod jakimś parkanem, śnieg padał, było mi strasznie zimno, bolała mnie głowa i czułem się tak pijanym, że ledwie trafiłem do mieszkania. Mówili mi później, że rozebrałem się już na schodach i nagi, a zgoła nieprzytomny, ukazałem się mojej gospodyni. Zachorowałem znowu, miałem przez kilka tygodni wściekłą gorączkę, leżałem nieprzytomny, a kiedy po raz pierwszy otworzyłem na świat trzeźwe oczy, siostra Joanna siedziała przy mnie.
Byłem pewny, że jestem tam, w tym śnie...
— Dlaczego uciekła ode mnie? Dlaczego? — wołałem żałośnie.
— Wróci, zaraz wróci! — uspokajała, kładąc mi coś zimnego na głowę.
— To siostra nam wciąż przeszkadza, to siostra broni...
Długo opowiadała mi dzieje mojej choroby, nim się przekonałem, że już nie śnię, a tylko leżę chory w szpitalu, ale kiedy zobaczyłem wszystko jasno, zatargał mną straszny żal i tęsknota. Wszystka ta prawda rzeczywistości wydała mi się ohydną, głupią wizją.
— Czy dawno leżę?
— Trzy tygodnie.
Nie mogłem tego pojąć, zdawało mi się, że to przed chwilą byłem jeszcze tam, pod kwitnącemi jabłoniami, jeszcze słyszałem jej słowa, jeszcze widziałem jej oczy, wpatrzone we mnie...
Wyleczyłem się dosyć prędko z tyfusu, ale i zarazem z szaleństwa. Wróciłem do normalnego życia, chociaż jeszcze niekiedy kładłem się spać z pewną obawą przed powrotem tego snu.
Długo jednak nie powracał, i życie poniosło mnie w inną zgoła stronę, zakochałem się w żywej, bywałem u niej codziennie, roiliśmy o jasnej przyszłości, a kiedyś, w chwilach wynurzeń, powiedziałem jej te dziwne dzieje mojego snu.
Zrobiła mi scenę zazdrości o tamtą, o zjawę...
Śmiałem się rozbawiony, ale mi powiedziała przez łzy:
— A jeśli powróci i znowu cię zawoła?
— Pójdę za nią!... czyż mogę uciec przed snem? — żartowałem.
— Ty ją kochasz, czuję to, kochasz i wrócisz do niej! Oszalejesz dla niej! Wiem, wiem — szeptała strwożona.
A ja poczułem w tej chwili, że skoro się tamta zjawi, porzucę wszystko, nawet życie — i pójdę za nią.
Ale broniłem się jeszcze przed przeznaczeniem.
Jakoś wkrótce pojechałem z nią i jej rodziną nad ocean, do Hiszpanji; zaraz pierwszego wieczora siedzieliśmy oboje na wybrzeżu. Noc była jasna i cudna; Pireneje, niby chmury spiętrzone i przesiąkłe księżycowem światłem, wisiały wysoko na tle granatowego nieba; pachnęły rozkwitłe oleandry, ocean miotał się z gruchotem o skały. Ona wsparła głowę o moje ramię i, zapatrzona w rozfalowaną topiel, szeptała jakiś pacierz, pełen zachwytu i marzenia, gdy naraz poczułem się dziwnie zaniepokojony, zdawało mi się, że ktoś na mnie czeka, że muszę się gdzieś śpieszyć, to chwilami najwyraźniej słyszałem swoje imię, jakby mnie ktoś wołał z bardzo daleka...
Rozejrzałem się uważnie: byliśmy tylko sami, ocean prężył się i wzdymał, a wygięte, spienione łuki fal waliły się na skały.
Nie mogłem się jednak opanować, rozdrażnienie wzrastało z minuty na minutę, że, znalazłszy jakiś powód, odprowadziłem ją do rodziny, dała mi różę na pożegnanie i szepnęła, jak zwykle:
— Niech kocha, niech pamięta i niech się nie spóźni na śniadanie...
Zapomniałem ją ucałować i uciekłem na wybrzeże, różę rzuciłem w morze i błąkałem się bez celu, ale nie byłem sam: jakiś człowiek chodził po plaży i, przystając niekiedy, rozglądał się dokoła; drażniła mnie jego obecność, bolała mnie wprost ta czarna sylwetka, niezmiernie wydłużona przez cień, a do płaczu doprowadzał zgrzyt żwiru pod jego nogami. Uciekłem od niego, jak mogłem najdalej, i wtulony w głęboki cień skały, skupiłem całą uwagę na głos, który się wciąż rozlegał, był już coraz bliżej i coraz błagalniej wołał. I kiedy zaczynałem go rozumieć i poznawać, zasnąłem, ale jeszcze słyszałem huk morza, widziałem ruch fal, gdy ona zjawiła się przy mnie.
— To ja cię wołam, chodź, ratuj mnie!
Stała na ganku, cała w czerni, pełna groźnego majestatu, oczy jej zapłonęły ponuro, gdy zaszeptała cicho a nakazująco:
— Broń mnie, ratuj! To on! On!
Jakiś człowiek się zbliżał, już się pochylił cały i sprężył, jakby się miał na nią rzucić, i krzyczał dziko:
— Nienawidzę cię!
Rzuciłem się na niego i chwyciłem za gardło, sczepiliśmy się jak rozwścieklone psy, taczając się i bijąc o drzewa i słupy ganku, wreszcie padliśmy na ziemię; gniotłem go kolanami i dusiłem, ale bronił się zajadle, a mnie już zaczynało brakować sił, gdy wtem ona wcisnęła mi w rękę nóż i zakrzyczała:
— Zabij go! Zabij!
I zabiłem! Zabiłem na śmierć, uderzałem w niego po sto razy, pastwiłem się nad nim z rozkoszą, chociaż już leżał martwy.
— Musimy go schować — powiedziała z naciskiem.
Powlekliśmy go do jakiejś studni i wrzucili; jeszcze teraz słyszę, jak, padając w głąb, rozbijał się o cembrowiny i jak woda trzasnęła pod nim.
— On jeszcze żyje! — szepnęła, zaglądając do studni. Zajrzałem i ja: jego głowa unosiła się nad czarną, lśniącą wodą; strach nas ogarnął, zaczęliśmy gorączkowo zarzucać go kamieniami, ziemią i gałęziami.
— Nie wyjdzie! Chodźmy!
Śmiała się długo, obłamując kwitnące gałęzie jabłoni, rzucała je na mnie, a ja uciekałem również ze śmiechem.
Obudził mnie przypływ, morze huczało jak organy i biło we mnie bryzgami, byłem już cały przemoczony i księżyc świecił mi prosto w oczy, zerwałem się na nogi, nieznajomego nie było nigdzie widać, poszedłem śpiesznie do hotelu i ledwiem się położył, a dałbym głowę, że jeszcze nie zasnąłem, ktoś delikatnie zapukał. Wiem, że usiadłem na łóżku i że księżyc zalewał cały pokój.
Weszła ona, widziałem, jak przymykała drzwi, szła do mnie...
— Uciekłeś, a to nasz ślub! Nie pamiętasz? Zarzuciła mi ręce na szyję.
Przepadliśmy w strasznych, pożerających pocałunkach. Byłem przytomny i pamiętam, jak jej purpurowe, głodne usta wciąż szukały moich, jak okręcały mnie jej białe, nagie ramiona i jaki żar bił od niej! Byłem pewny, że to nie sen, lecz rzeczywistość, ale jej pocałunki wciągały mnie w jakiś nieprzytomny, oszalały z rozkoszy wir, że przepadałem co chwila w niepamięci wszystkiego, to pokój mój stawał się tamtym sadem, pełnym kwitnących jabłoni, to pociągiem, łamiącym się w chwili katastrofy, to szpitalem, a ona, niby siostra Joanna, siedziała przy mnie rozmodlona. A w jakiejś chwili przypomniał mi się tamten zamordowany, i strach mną zatargał... Poczułem całą rzeczywistość zbrodni, cały ciężar winy, całą jej grozę...
— A może śni mi się tylko?... — myślałem, oblany zimnym potem męki.
— Zabiłeś go na śmierć! Nie znajdą go, leży w studni, pamiętasz! — mówiła mi cichutko.
Pamiętałem, pamiętałem tak dokładnie, że rozpacz mnie ogarniała, męczyłem się jak potępieniec, nie mogąc tylko zrozumieć: sen to wszystko, czy rzeczywistość?
— Co się ze mną dzieje? Gdzie jestem? — usiłowałem się upewnić, że nie śnię, szczypałem się po rękach, biłem pięścią w kant łóżka, nasłuchiwałem tykotania zegarka, ale ona zajrzała mi w oczy, podając znowu pożądliwe usta. Odepchnąłem ją, wylękły i wzburzony.
— Kto ty jesteś?
Pamiętam, że krzyczałem ze wszystkich sił.
— Nikt o tem nie wie, to nasza tajemnica! Muszę iść, muszę...
Z jakąż radością myślałem, że sobie pójdzie, a ja zostanę sam; tylko skłopotała mnie myśl, aby jej nikt nie zobaczył wychodzącej.
— Wezmę zakrytą dorożkę.
Nasłuchiwałem pod drzwiami, czy kto nie chodzi po korytarzach.
— To nasza tajemnica... Wracaj do mnie prędko, czekam cię...
Całowała mnie, poczułem na twarzy jej łzy, twarz miała bolesną.
— Wiesz, już na zawsze... Mój drogi człowieku, na zawsze...
— Na zawsze! Na zawsze! — powtarzałem, jak echo, wpatrzony naraz w ocean zielony, rozmigotany w słońcu i poradlony spienionemi falami.
Zdało mi się bowiem, że ona odeszła przed chwilą, jeszcze cały pokój był przeniknięty śladami jej obecności, jeszcze usta miałem pełne żaru, a w sobie słodką ociężałość rozkoszy omdlałej.
Ktoś zastukał do drzwi. Byłem pewny, że to ona wraca, i uniosłem się niespokojny i zdziwiony.
Wszedł garson z kawą i, przysuwając mi stolik, opowiadał, że przed chwilą znaleźli trupa jakiegoś nieznajomego człowieka.
Nie zdziwiłem się, tylko dawny strach chwycił mnie za gardło, usiłowałem powstrzymać dygot i pytałem z najwyższym wysiłkiem:
— Gdzież go znaleźli?
Z bijącem sercem czekałem odpowiedzi.
— Pod skałami, wyrzuciło go morze na przypływie.
Odetchnąłem z ulgą niezmierną: pamiętałem przecież, jak wrzucaliśmy go do studni, a zarzucili gałęziami! Musiałem się uśmiechnąć z niedowierzaniem, bo zaczął mnie gorąco zapewniać, że sam go widział. Nie mogłem tego pojąć; świadomość znowu mi się zwiła w jakiś nierozplątany kołtun snów i rzeczywistości.
— Obudź mnie, tak się już męczę przez całą noc...
— Ależ pan nie śpi!
— Przekonaj mnie o tem, bo nie wiem! — błagałem go rozpaczliwie.
Musiałem wkońcu uwierzyć, ale snadź w twarzy mojej pozostały jakieś niezatarte ślady tej nocy, gdyż narzeczona powiedziała mi drwiąco:
— Wygląda pan, jakby powróciła moja rywalka!
— Tak i wkrótce złączymy się już na zawsze! — powiedziałem twardo.
Starała się ułagodzić mój gniew szczebiotem z minami kotki, podstawiając lubieżnie grzbiet do głaskania. Obmierzła mi do reszty!
Nie mogłem jej darować, że ona, głupia rzeczywistość, śmiała się uważać za coś istotniejszego od tamtej...
Musiałem jej to powiedzieć, gdyż się pogniewała na mnie; przyjąłem to spokojnie, bo moje uczucia dla niej pomarły nagłą śmiercią, a trupy wyrzuciłem nawet z pamięci.
Poleciałem jednak zobaczyć utopionego.
Nie poznałem go narazie; dopiero później nieco zjawiło się jakieś niejasne wspomnienie. Musiałem go już kiedy widzieć, bo wciąż mi stawał w oczach, budząc splątane, nieuchwytne majaki czegoś, czego nie mogłem wskrzesić w całości, rwało się jak zgniła przędza...
Jeszcze dzisiaj nie jestem pewien, czy to tamten...
Nie wiem, ale chwilami zdaje mi się, że to on...
Wypytywałem się o niego, nikt go nie znał, nikt nie wiedział, skąd się wziął; tylko strażnik portowy zeznał, że widział go wieczorem na plaży, w przeddzień...
Może to ten sam, który mnie wtedy tak rozdrażniał!
Nic już nie rozumiem i nic nie wiem.
A jeśli go nawet zabiłem — zabiłem w jej obronie.
Musiałem za często wspominać o tym nieznajomym, gdyż narzeczona zwróciła na to uwagę.
— Czemu się nim tak gorliwie zajmujesz?
— Bo zdaje mi się, że to ja go zamordowałem! — odpowiedziałem szczerze.
Uciekła z krzykiem, ale później przyleciały ciotki, zaczęły się tłumaczenia, przeprosiny, płacze i zaklinania, żebym w takich rzeczach nie żartował i nie straszył biedactwa. Wszystko wróciło do dawnego stanu, chociaż ciążyło mi już niezmiernie, nie wiedziałem jednak jak zerwać.
Ale jakiejś nocy obudził mnie gorący, namiętny pocałunek. Otworzyłem oczy: stała przy mnie promienna, cudna, upajająca!
— Czekam cię, czekam!...
Zniknęła mi, gdym ją chciał przycisnąć do serca, ale już nieugaszona tęsknota za nią wypełniła mi całą duszę na wieki...
Uciekłem od świata; powiedzieli, że oszalałem, i śmieją się ze mnie.
Ale tłum zawsze szydzi z tego, czego nie pojmuje.
Kąśliwe, głupie i podłe bydlę.
Wczoraj, kiedym wyglądał oknem, moja tłusta sąsiadka powiedziała:
— Biedny chłopak, wypatruje oczy, a ona nie przychodzi...
— Ale przyjdzie! Przyjdzie! — zawołałem wściekły.
Pokiwała litośnie głową.
Wiem, że i teraz mnie śledzi, ale jeśli raz jeszcze okaże mi współczucie, trzasnę ją doniczką. Przebrzydłe, samcze mięso!
— A ja wam mówię, że ona przyjdzie, może już dzisiaj, może za chwilę...
Tylko wasze obmierzłe, grzeszne oczy nie dojrzą nawet jej cienia.
Opasłe, ślepe króle gnojowisk!
Cóż ty wiesz, podły liszaju ludzki, o gwiazdach? Cóż ty wiesz?
A mnie już codziennie mój słodki brat sen przenosi tam, do niej, codziennie chodzę pod kwitnącemi jabłoniami raju, szukam jej po pustych pokojach i czekam na nią w ganku, a siwa pani mówi mi codziennie:
— Ona wróci, wróci już na zawsze!
Wiem, a pożera mnie straszna, nieukojona tęsknota!
I dni oczekiwań są takim martwym i nienawistnym snem!
Wczoraj, kiedym siedział w ganku, szepnęła mi zakonnica:
— Wiesz, w studni niema nikogo!
— Nieprawda! leży pod gałęziami, zabity na śmierć, na śmierć!
— Podobno już szukają mordercy! — straszyła mnie.
Nie boję się już niczego — cóż może przemóc moją miłość!
Tłusta sąsiadka siedzi w oknie, w koszuli jest tylko, śmieje się...
Zapuściłem rolety!
Tak wolno płyną godziny, tak wolno zbliża się wyzwolenie, tak wolno zbliża się szczęście...
Sen mnie ogarnia...
...czuję już zapach jabłoni...
... Idę...
...może już na zawsze...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.