Sen pana Hufniakiewicza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Kosiakiewicz
Tytuł Sen pana Hufniakiewicza
Pochodzenie Świat R. I Nr. 7, 17 lutego 1906
Redaktor Stefan Krzywoszewski
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Uwagi opowiadanie ze zbioru Żywe obrazki
Indeks stron
Żywe obrazki

Sen pana Hufniakiewicza.

Choć to był czwartek, a na kalendarzu wisiała kartka z liczbą zgoła parzystą, dla pana Alojzego Hufniakiewicza dzien ten stał się prawdziwie feralny.
Od rana poczęły sie złe rzeczy i ciągnęły łańcuchem fatalnym aż do wieczora.
Naprzód służąca zbiła mu klosz od lampy. Krzyknął jej:
— To będziesz miała wytrącone.
A ta patelnia na to odpowiada zuchwale:
— Niech ino pan spróbuje... Oho! już minęły te czasy!...
Potem sie pokazało, że ulubiony pies pana Hufniakiewicza, duży dog, domowa samoobrona, Nero, ma nos gorący i nie chce jeść nawet cukru.
W południe stróż zameldował, że lokator z pod czternastego numeru, który winien był za cały kwartał komorne, dzisiejszej nocy, czy kiedy tam, cichaczem się wyprowadził — nie wiadomo gdzie.
Pan Hufniakiewicz chciał bić stróża. Ale się powstrzymał i tylko mu począł srodze wymyślać.
Stróż nie poznał się jednak na wstrzemięźliwości tej i mruknął:
— O! niech ino pan gospodarz tak sobie znowuj gęby człowiekiem nie wycira...
I odwróciwszy się plecami, wyszedł, nie dosłuchawszy litanii do końca.
Adalek, wróciwszy ze szkoły do domu, powiedział ojcu:
— Pan dyrektor mówił, żeby ojczulek pofatygował się z nim zobaczyć.
Pan Hufniakiewicz począł jęczeć:
— Nie... jak honor kocham... To za dużo na jedną moją biedną głowę.
Potem zawołał do malca:
— Toć miesiąc ledwie upłynął, jak mu zanosiłem storublówkę...
— Ja tam nic nie wiem — odparł Adalek, zabierając się do jedzenia.
Pan Hufniakiewicz do dziennika malca: z matematyki dwója, z łaciny dwója, z rosyjskiego sztyc.
— Co ty mnie kosztujesz, co ty mnie kosztujesz, gałganie jeden!
Adalek się odciął:
— Ja się nie chcę uczyć — mruknął.
— A co ty chcesz?
— Żeby mi ojciec dorożkę kupił. Ja będę dorożkarzem.
— Baty dostaniesz, nie dorożkę, ty, ty nicponiu.
Wreszcie nad wieczorem samym zjawiło się w gabinecie pana Hufniakiewicza dwóch panów, z żądaniem podatku wolnościowego.
— Pan jest naznaczony, jako mający zapłacić — rzekli — dwieście rubli.
Szelma służąca, pomimo przykazów najsroższych, umyślnie pewno wpuściła tych nieznajomych.
Pan Hufniakiewicz przez godzinę się z nimi targował i dopiero pozbył zapłaceniem piętnastu rubli.
Poczem chodził długo po pokoju, rozpaczając głośno:
— Powiesić się chyba, albo co?!
Zmęczony, rzucił się wreszcie na łóżko...

· · · · · · · · · · · · ·

...Spostrzegł pewnego młodego mężczyznę, robotnika z ubrania i obejścia, który poklepał go po ramieniu i rzekł poufale:
— No, czas już, towarzyszu. Chodźmy.
Pan Hufniakiewicz zapytał:
— A gdzie?
— No, do partyi.
— Do partyi?
— Tak. Cała organizacya bojowa jest już zebrana w komplecie. Tylko nas dwóch brak. Spiesz się, towarzyszu.
Pan Hufniakiewicz począł się spieszyć i wyszli razem.
Robotnik przez drogę począł wtajemniczać pana Hufniakiewicza w najbliższą przyszłość:
— Mamy robotę — rzekł.
— Doprawdy?
— Jużci. Malumi został skazany na śmierć przez partyę. Wczoraj już posłano mu wyrok. A jakże. Idzie o to, kto rzuci w niego bombę.
— Bombę?...
— A jakże.
— No, i któż? któż?
— A, no, właśnie odbędzie się zaraz losowanie. Tylko na nas czekają. Może ci się poszczęści, towarzyszu, i wyciągniesz czerwoną gałkę. Zwykle los sprzyja nowicyuszom. Ja jakem pierwszy raz ciągnął, odrazu trafiłem na czerwoną gałkę.
Pan Hufniakiewicz ściągnął się cały w sobie.
— Ale ja... tego.. bomby.. nie potrafię.
Towarzysz poklepał go po ramieniu:
— Nic to... Nie wielka rzecz. Ciska się niby piłkę.
Po chwili milczenia dodał jednak:
— Juści, pierwszy raz to łydki pod człowiekiem latają. Rzecz zwykła — nieprzyzwyczajenie. Ale już druga bomba to jak chleb z masłem. A potem jak przez dłuższy czas roboty nie ma, to ci tęskno...
— A towarzysz to już dużo bomb cisnął?
— Pi, pi! Żeby ja miał tyle tysięcy rubli, to ci dopiero byłby ze mnie burżuj.. Ale i oto jesteśmy.
Weszli do jakiejś stancyi obszernej i pobieżnie umeblowanej, gdzie stało w wyczekujących pozach ośmiu młodych ludzi o zdeterminowanych twarzach.
— Nareszcie — rzekł szorstko starszy, widząc wchodzących.
Inni także dawali oznaki zniecierpliwienia.
Jakoż zaraz starszy wsypał gałki w swój kapelusz i rzekł:
— Kto wyciągnie czerwoną gałkę, ten musi zgładzić bombą Malumiego. Jazda, towarzysze! A my reszta się zbierzemy tu za trzy dni. Jeżeli Malumi do tego czasu żyć będzie, raz jeszcze losowanie. Kto wyciągnie wtedy czerwoną gałkę, ten obowiązany będzie wsadzić pod czwarte żebro osiemnaście cali noża temu, który Malumiego wypuści. Zrozumiano, towarzysze?
— Zrozumiano — odrzekła chórem partya bojowa.
Wsadzili wszyscy ręce w kapelusz. Wsadził i swoją Hufniakiewicz.
Co było zaraz potem, pan Hufniakiewicz nie pamięta.
Wie jedynie, że ten, który go tu prowadził, klepnął go raz jeszcze po ramieniu i rzekł:
— A co, mówiłem ci, towarzyszu, że ci się poszczęści!
Pojęcia czasu i przestrzeni, pojęcia świata i życia poczęły się w głowie pana Hufniakiewicza mieszać. Nie wie jak znalazł się w domu i czy to było zaraz po losowaniu czy w rok. Nie wie czy tu przyszedł, czy przypłynął, czy przyfrunął.
Wie jednak że małżonka jego, plądrując mu w kieszeniach niezawodnie, przyniosła mu czerwoną kuleczkę i zapytała:
— Mężusiu, a to co?
Na co odrzekł jej:
— Nieszczęsna, nie pytaj!...
Wie też, że potem, — w minutę, w miesiąc, czy w rok — służąca podała mu zawiniątko jakieś:
— Kazali to oddać samemu panu do rąk — rzekła.
Odwinął. Zadrżał...
Była to bomba.
Przy bombie leżała drukowana kartka tej treści: „Instrukcya: Trzymać na płask. Rzucać na kant".
Pan Hufniakiewicz czemprędzej położył bombę na płask na biurku i objął dłońmi zrozpaczoną głowę.
— Zgubionym... Zgubionym — jęczał.
Znowu nie wie jak długo rozpaczał tak i tak jęczał.
Ale kiedy oderwał ręce od głowy, spostrzegł, że leży przed nim kuryerek.
— Ostatni raz go widzę, nieszczęsny — począł znowu jęczeć.
I w tem — oko mu się rozjaśniło, twarz okryła się zdumieniem radosnem.
W Kuryerku był — nekrolog Malumiego...
Począł czytać. Właśnie skazaniec partyi bojowej posunął posłuszeństwo swoje dla wyroku śmierci do tego stopnia uprzejmości, że sam umarł na anewryzm serca dnia następnego po otrzymaniu wiadomości o życzeniach tej partyi.
Pan Hufniakiewicz był jakby szalony z radości.
— A więc za nic losowanie! za nic czerwona gałka! za nic bomba! za nic osiemnaście cali noża pod czwarte żebro!
Począł tańczyć i skakać po pokoju do współki z Neronem, który w dodatku do skoków i szprynców szczekał jeszcze radośnie, dzieląc uciechę swego wiernego pana.
Gdy się uspokoił, pan Hufniakiewicz rzekł sobie:
— Zastanówmy się głęboko. Trzeba teraz jedną rzecz zrobić: pozbyć się tej przeklętej bomby.
Jak?
Po dłuższym namyśle postanowił ją wynieść za miasto i tam pozostawić ją własnym losom.
— Chodź, Nero, ze mną — zawołał, wychodząc.
Za miasto. Dobrze mieć samoobronę zawsze. Jakkolwiek był bowiem pan Hufniakiewicz członkiem partyi bojowej, pietra miał niby najordynarniejszy z burżujów.
Jakoż plan mu się powiódł. Tuż za rogatką było puste pole. Pan Hufniakiewicz obejrzał się w około; bombę położył na ziemi i sam w nogi.
Wracając do domu myślał:
— Jedna bieda minęła. A teraz myślmy, żeby się złe nie powtórzyło. Co najpilniejszego mam do roboty — to wypisać się z partyi bojowej.
I zachodził w głowę:
— Kto mnie tam zapisał? Kto mógł mi to zrobić?
Tak dotarł do Krakowskiego-Przedmieścia. A dotarł krokiem lekkim i młodzieńczym.
I tu, przed samym cyrkułem dziesiątym, stała się rzecz niezwykła. Policyanci i żołnierze zbliżyli się do niego i pytać poczęli:
— A jeto wasza sobaka?
Pan Hufniakiewicz spojrzał na Nerona, idącego wiernie z tyłu — i struchlał...
Wierny Nero aportował w zębach przez całe miasto bombę, wyniesioną przez pana Hufniakiewicza za rogatkę.
— Nero! Nero! więc to ty mnie gubisz?! — wrzasnął.
...I obudził się.
Małżonka pana Hufniakiewicza siedziała na łóżku zestraszona:
— Lojzek! Bój się Boga, co ci jest?!
Pan Hufniakiewicz długi czas oglądał się dookoła, wreszcie szepnął:
— To był sen... sen... Ach! Nic, duszko. Opowiem ci jutro. Tymczasem zrób mi filiżankę naparu na pomarańczowym kwiecie.

W. Kosiakiewicz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Kosiakiewicz.