Seksualizm w powieści polskiej/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Seksualizm w powieści polskiej
Wydawca Księgarnia „Kroniki Rodzinnej“
Data wyd. 1914
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STUDYA NA DOBIE № 2.


Teodor Jeske-Choiński.


SEKSUALIZM
W POWIEŚCI POLSKIEJ.
WARSZAWA.
1914.
Nakładem Księgarni Kroniki Rodzinnej, Plac Zamkowy (Podwale 4).

Druk Noskowskiego, Warszawa – Warecka 15.
I.

Obwieścił Stanisław Przybyszewski w przedmowie do „De profundis”, w „Pro domo mea” narodowi: „jak nie moją winą, że w wiekach średnich przejawy psychiczne zjawiają się tylko w dziedzinie życia religijnego, tak też nie jestem w stanie zmienić faktu, że w naszych czasach przejawia się życie we wzajemnym stosunku płci”, a w „Z cyklu wigilii” wyspowiadał się: „ze wszystkich mych obrazów wyłoniła się samica, wola wszechświata, pra-łono, pani. Ponad wszelkim bytem święci się samica”.
Ma to znaczyć: jedyną siłą, która wprawia w ruch całą energię nowoczesnego człowieka, jedynym bodźcem jego postępowania jest instynkt płciowy i jego zaspokojenie; wszystkie nasze myśli, wszystkie zdolności wytężamy dziś tylko w tym kierunku.
Ta jednostronna doktryna, której życie zadaje kłam, stworzyła w najnowszej literaturze polskiej powieść seksualną, panującą obecnie na rynku księgarskim.
Jakże wygląda ta powieść seksualna?
Na to pytanie odpowiada już w pewnej części pierwsza większa powieść Przybyszewskiego p. t. „Homo sapiens” (trzy tomy).
Owym homo sapiens jest Eryk Falk; literat, czy działacz społeczny, bo niewiadomo właściwie, czem się ten pan zajmuje. Jego przyjaciele mają go za głowę genialną, za jakiegoś męża przyszłości, który świat odrodzi, on zaś sam wierzy, że jest czemś nadzwyczajnem, „nadczłowiekiem”.
W pierwszym tomie „Homo sapiens” wraca z Paryża do Berlina młody malarz Mikita, przywożąc z sobą ukochaną narzeczoną, Izę. Falk był serdecznym przyjacielem Mikity, jego towarzyszem lat chłopięcych, a takie przyjaźni obowiązują. Ale „nadludzi” nie obowiązuje, jak wiadomo, nic, krom ich pożądań egoistycznych. Wprawdzie walczy Falk, młody jeszcze, dopiero początkujący „nadczłowiek”, przez cały tom pierwszy, „z kawałkiem odziedziczonej przeszłości, z kawałkiem głupiego sumienia, z atawistycznemi resztkami pojęć o własności, o prawach dawniejszych”, zmógłszy jednak, zdławiwszy w sobie te „zwietrzałe przesądy”, te niemądre pęta, zabiera serdecznemu przyjacielowi ukochaną narzeczoną. On, nadczłowiek, uwielbia „owe śmiałe, potężne natury, co rozrywają, burzą, druzgocą wszystko, aby dojść tam, dokąd ich instynkty popychają”, i które czują się „tylko wtedy ludźmi”, gdy ulegają bez oporu instynktom.
Mikita odbiera sobie życie po utracie narzeczonej, a Falk ucieka z Izą do Paryża. Jadąc, ogarnia z wagonu ziemie, rzeki, jeziora, lasy dumnym wzrokiem tryumfatora i marzy, myśląc o Napoleonie I: to wszystko będzie twoje „jeżeli pójdziesz za głosem tej nowej woli, — woli instynktów, oświeconych przez mózg, przez rozum”.
Zdawałoby się, że taki „mocarz nowej woli”, skruszywszy w sobie pęta odziedziczonej przeszłości „głupiego sumienia”, sięgnie teraz po wszystkie rozkosze ziemi, po majątek, władzę, sławę i t. d. Tymczasem jest drugi tom powieści mutatis mutandis powtórzeniem pierwszego. Izę, gdy się Falkowi sprzykrzyła, zastępuje druga kochanka, Marit, dziewczyna czysta, uczciwa, zdemoralizowana przez „nadczłowieka” podstępną kazuistyką filozoficzną i celowem podniecaniem zmysłów. Oprzytomniawszy, topi się biedna ofiara w jeziorze.
I treścią trzeciego tomu „Homo sapiens“ jest bezwzględna, świadoma pogoń za wrażeniami zmysłowemi.
Zdawało się prawdopodobnie młodemu Przybyszewskiemu, że stworzył w Falku typ nowego człowieka — typ natury genialnej, dumnej, gwałtownej, idącej po ruinach do swoich wielkich celów. Takich jednak „nadludzi”, którzy lecą za każdą spódniczką, którzy w zaspokojeniu chwilowej zachcianki instynktu płciowego widzą najwyższe szczęście, zna literatura wszystkich czasów i narodów legiony. Każdy Pacanów, każdą Psią Wólkę stać na takich „bohaterów”. I Maćki, i Bartki, i Wojtki umieją zmieniać Marysię na Kasię, Kasię na Jagusię i t. d. gdy im się druga, trzecia podoba w danej chwili lepiej od pierwszej. Taka pospolita sztuka obywa się doskonale bez obłąkanej mądrości Nietzschego o przywilejach nadczłowieka.
Zna literatura wszystkich czasów i narodów całe legiony Eryków Falków z tą tylko różnicą, że, zamiast tłumaczyć, uniewinniać ich pospolite grzechy ludzkie, zasłaniać je błyskotliwą, śmiałą pozornie teoryą o jakiejś „nowej woli”, nazywa tego rodzaju „nadludzi” poprostu tak, jak na to zasługują — bezwolnymi zmysłowcami, nieuczciwymi uwodzicielami. Bezwolnymi, bo myli się Przybyszewski, budując jakąś „nową wolę” na ruchomym, lotnym piasku zmiennych zachcianek instynktów. Wola była zawsze jedna i główną jej siłę stanowiło zawsze panowanie nad wybuchami właśnie tych instynktów, które mają, według Falka, podnieść człowieka do godności t. zw. nadczłowieka. Kto nie umie nad sobą panować, nie umie wziąć na obrożę zwierzęcia, drzemiącego podstępnie w każdym człowieku, temu nie wolno mówić o woli. Niewolnikiem on jest instynktów. Naturami bez charakteru nazywamy takich „nadludzi”.
Motywowanie i sankcyonowanie samolubstwa i brutalności instynktu płciowego za pomocą sztucznej teoryi o „nowej woli“, polegającej na bezwoli, bo na niewolniczem uleganiu zmysłowym popędom chwili, jest pierwszą znamienną cechą najnowszej formy seksualizmu w życiu i literaturze. Pospolite samolubstwo człowieka—zwierzęcia ustroiło się w biret i togę filozofa i udaje reformatora pojęć etycznych; zmienność instynktu płciowego nabrała pełną buzię głośnobrzmiących frazesów i odgrywa rolę oswobodziciela kobiety i rodziny.
I gdyby jeszcze ci papierowi nadludzie Przybyszewskiego byli naprawdę nadludźmi. Dla takiej lub innej etyki Aleksandrów W., Peryklesów, Juliuszów Cezarów, Karolów Wielkich, Medyceuszów, Michałów Aniołów, Rafaelów, Henryków IV, Napoleonów I i t. p. lwów ludzkości bywa historya pobłażliwa ze względu na ich geniusz i zasługi, położone dla szerokich mas.
Ale kimże są owi nadludzie Przybyszewskiego? Eryk Falk i jego towarzysze nie rozstają się prawie nigdy z butelką. Nie umieją oni myśleć, czuć, kochać się, nienawidzieć, dysputować bez koniaku, albo gorzałki. Dokądkolwiek przychodzą, oglądają się przedewszystkiem za alkoholem. Piją, kiedy ich troska żre, piją, kiedy ich namiętność trawi, piją, kiedy ich radość rozpłomienia. Piją tyle, iż słoń zdechłby od tych libacyi. Nic dziwnego, że bredzą często, jak nałogowi alkoholicy, cierpiący na delirium tremens.
Pijaństwo papierowych nadludzi jest drugą cechą znamienną powieści seksualnych Przybyszewskiego i jego naśladowców.
Mało tego.
Ci „bohaterowie”, którzy zaklinają się ciągle, że stworzyli „nową wolę”, co zdruzgoce, zburzy porządek, zbudowany przez szereg pokoleń, są bardzo mocni „w gębie”, w czynie zaś niedołęgami. Mówią oni bardzo dużo, czasami bardzo dobrze. Gdy idzie o uwiedzenie jakiejś dziewczyny, o zabranie przyjacielowi narzeczonej, żony, rezonują subtelnie, przywołują na pomoc całą dyalektykę nowszej filozofii od Schopenhauera aż do Nietzschego; ale gdy mają zmienić gadaninę w czyn, krępuje, powstrzymuje ich wolę blada trwoga chorych mózgów i nerwów, przesiąkłych alkoholem, straszonych wizyami, znużonych bezsennemi nocami w kawiarniach i tingltanglach. Zanim popełnią najpospolitszą podłość, na którą zdobędzie się bez długiego namysłu pierwszy lepszy zdemoralizowany andrus z nad Wisły, rezonują z taką zaciekłością, jak gdyby istnienie świata od tego zależało, czy który z nich zbałamuci Izę, Maritę, albo Janinę i t. d. W fosforycznych blaskach ich halucynacyi wyrasta rzecz najbłahsza do rozmiarów olbrzymich. Kiedy się mężczyzna i kobieta całują, to „spływa cała wieczność”; kiedy kochanek tęskni za kochanką, którą sam wypędził, to „wyciąga coś z dna jego duszy straszne, biedne ręce w łkającym jęku po kielich odkupienia“. Ich miłość nie szepce z początku, nie wzdycha po cichu, jak to zwykle bywa, lecz, „krzyczy” zaraz o wzajemność, albo, odwzajemniona, „wpija się, wgryza, wsysa w nagie ciało, zapada się w odmętach rozkoszy miłosnej”.
„Nadludzie“ Przybyszewskiego albo „wściekają się, pienią, miotają“, albo mdleją po każdem silniejszem wzruszeniu, „bledną jak trupy”. Prawie bez przejścia wpadają z jednej ostateczności w drugą, straszeni trwogą, chwiejni, tchórzliwi, słabi.
„Nowa wola“ nie wyszła im widocznie na zdrowie, nadludztwo, zasilane seksualizmem i gorzałką, stargało im nerwy. Neurastenikami są, histerykami, psychopatami.
Ta chorobliwość, ta histerya jest trzecim znamiennym rysem seksualizmu w powieści. Uwypuklił go Przybyszewski w swoich pierwszych utworach, w „De profundis”, „Homo sapiens” i „Dzieciach szatana”.
Zdawałoby się, że seksualizm, wyniesiony na piedestał bożka chwili obecnej, będzie bił przedewszystkiem głębokie pokłony kobiecie, tego bożka kapłance. Tymczasem ma się rzecz odwrotnie. Przybyszewski nazywa w „Drogach duszy” miłość płciową: „bolesną, pełną trwogi świadomością nieznanej, strasznej siły, która dwie dusze rzuca na siebie i pragnie je zlać w jedno intensywne cierpienie, co duszę łamie”. A jego mistrz, Rops, porównywa kobietę ze straszliwą, kosmiczną potęgą, która w mężczyźnie obudziła chuć, przykuła go podstępną, a fałszywą pieszczotą i wszczepiła mu w krew jad szatańskiego bólu”. Mężczyzna zaś, według Ropsa, to już „nie ten głupiec, który zastawia życie za śmieszną cenę pięciominutowej rozkoszy, nie cierpi już więcej nad kobietą, lecz rośnie w dzikiej nienawiści do tej strasznej, niszczącej siły, staje się jej fanatycznym oskarżycielem, któryby jaknajchętniej skazał kobietę na stos, byle uwolnić świat od tego „największego zła”. („Na drogach duszy”).
Jak seksualiści, którzy „wpijają się, wgryzają, wsysają w nagie ciało i zapadają się w odmętach rozkoszy miłosnej”, godzą swój kult instynktu płciowego z nienawiścią do kobiety, tego kultu arcykapłanki, to już rzecz ich szczególnego rodzaju logiki.
Możnaby pominąć pierwsze powieści Przybyszewskiego prostą wzmianką, każdy bowiem młody mózg twórczy przechodzi odrę jakiejś prawdziwej lub sztucznej tężyzny, jakiegoś szamotania się z prądami swojej chwili, gdyby w wieku dojrzalszym był umiał zapanować nad tymi prądami, wydobyć się z ciasnego koła doktryny i ogarnąć pełne życie człowieka. Ale autor „De profundis“, „Homo sapiens” i „Dzieci szatana”, uczepiwszy się raz Strindbergów, Ropsów, Nietzschych, nie zrzucił z siebie ich wpływów — został „nadczłowiekiem” i seksualistą. Nie przestał być seksualistą w „Synach ziemi”, przypomniał sobie Eryka Falka w „Mocnym człowieku” i w „Wyzwoleniu” — nie rozwijał się, nie postępował, nie obejmował coraz szerszych horyzontów, lecz stanął w miejscu.
W „Synach ziemi“ zabiera ktoś komuś żonę, matkę dzieci; ta wiarołomna żona zapomina w płomiennych objęciach miłości płciowej o obowiązkach matki, nasyciwszy się jednak ową miłością, tęskni za córeczką. Stąd lament, płacz, rozpacz, usiłowanie samobójstwa, wkońcu ukojenie. („Zmierzch”).
Zawsze to samo.
Przybyszewski widzi, rozumie, odczuwa tylko jedną formę miłości płciowej, mianowicie tę, która, trawiona czarami zmysłowego pożądania, leci jak ćma w płomień, ślepa, bezwolna, oczarowana. Nie powstrzymuje jej nic. Ani religia, ani obowiązek, ani wstyd, ani uczciwość, ani obawa przed skutkami nierozwagi. Pożądam i to mi w danej chwili wystarcza — filozofuje jego miłość. Ta miłość nie zna przytłumionego szeptu budzącego się uczucia, nie zna wstydliwego rumieńca. „Z całą zaciekłością wgryza się w siebie już wprost szponami rozwścieczonego zwierzęcia” — „zgrzyta złym, świszczącym śmiechem” — „dyszy ohydnym skowytem nienawiści” — „ciężki, leniwy i wygodny ból rzechoce w jej mózgu”. „Mocne” słowa lubi ta straszliwa miłość, frazeologią Ropsa się posługuje.
W „Mocnym człowieku” i „Wyzwoleniu” powtórzył Przybyszewski nadczłowieka Eryka Falka, z tą tylko różnicą, że uzbroił dziennikarza Bieleckiego w lepsze, zdrowsze nerwy i w „nadludzką” bezwzględność w walce o ukradzioną sławę — że, zamiast chwiejnego neurastenika, stworzył rafinowanego, chłodnego zbrodniarza, zmierzającego z całą świadomością do swoich nikczemnych celów. Ale tego twardego, kamiennego łotra kruszy wkońcu, oczyszcza miłość. Seksualizm zwycięża.
Obserwacya Przybyszewskiego obraca się w bardzo ciasnem kole. Niema w jego powieściach: dam światowych, szlachcianek z wiejskich dworów, córek średniej inteligencyi, mieszczanek, chłopek, niema: salonów, domów mieszczańskich, warsztatów i t. d. Typy swoje i charaktery bierze on zawsze tylko z bohemii literacko-artystycznej, typy i charaktery cyników, sztucznych geniuszków, histeryków, pijaków, rozbitków wszelakiego gatunku.
Jacy ludzie, takie tło: kawiarnia, knajpa, tingltangl, kabaret, gabinet hotelowy i t. p.
Ten bardzo ciasny zakres obserwacyi Przybyszewskiego przewraca jego doktrynę artystyczną, tak bowiem zastosowana nie może ona mieć znaczenia zasady. Jest ona tylko wyrazem miłości brutalnej, tylko zwierzęcej, czyli barbarzyńskiego seksualizmu, odartego z purpurowego płaszcza poezyi, jaki na nią zarzuciła kultura długiego szeregu pokoleń.


II.

Każda wywrotowa doktryna ma to do siebie, iż stacza się szybko po równi pochyłej, druzgocąc po drodze wszystko, co napotka, aż zatrzyma się, doszedłszy do absurdu.
Doktryna Stanisława Przybyszewskiego, zamykająca całe życie człowieka w ramach instynktu płciowego, była wywrotową, burzyła bowiem pojęcia etyczne, nad których budową i utrwaleniem pracował długi szereg pokoleń. Nietylko kultura chrześcijańska, ale także pogańska (Grecya i Rzym) w swoich chwilach zdrowych złożyła się na zabezpieczenie spoistości i czystości rodziny i na wyrobienie poczucia obowiązku. A właśnie te dwa główne filary zdrowych, mocnych społeczeństw obala „pseudo-etyka” Nietzschego i swawolny, t. zw. wolną miłość popierający, seksualizm.
Gdyby Przybyszewski ze swoją doktryna, której się nauczył w Berlinie od nietzcheanistów i skandynawskich literatów, był przybył do Polski przed r. 1890, nie byłby nikt na niego zwrócił uwagi. Próbowała przecież Gabryela Zapolska przeszczepić na nasz grunt już między r. 1880 a 1890 niewinny w porównaniu z dzisiejszą chorobliwą erotomanią naturalizm francuski („Małaszka”), a nikt jej nie przyklasnął.
Ale Przybyszewski rozłożył swój koczowniczy namiot w Krakowie na gruncie przygotowanym, zjawił się w kraju w chwili podatnej dla jego eksperymentów (w r. 1898). Bowiem właśnie rozpoczął nasz modernizm rozwijać skrzydła do szerszego, samodzielnego lotu, a w podziemiach proletaryatu, w jego związkach socyalistycznych, odzywał się cichy pomruk, przyszłej rewolucyi zwiastun. Chwiały się dawne „wartości”, nowe zaczęły kiełkować. W sam raz chwila dla wszelakiego rodzaju prób wywrotowych.
Kto przychodzi w chwili właściwej, kto umie potrącić o jej struny, tego wyrzuca prąd bieżący odrazu w górę, na sam szczyt sławy.
Temu swojemu szczęściu zawdzięcza Przybyszewski szybki a niezwykły rozgłos.
Drugim takim szczęśliwcem jest u nas Stefan Żeromski. I jego talent znalazł grunt przygotowany, chociaż w innym kierunku, niż Przybyszewski.
Żeromski nie jest tylko „nadludzkim” erotomanem, lecz głównie obrońcą słabych.
Byli przed nim obrońcami słabych, litowali się nad „najmniejszymi”: Jeż, Kraszewski, Sienkiewicz, Prus, Świętochowski i cały rój drobnych, zapomnianych już dziś płotek literackich, ale litowali się inaczej. W litości ich dla ubogich, dla „ludzi bezdomnych” nie było jadu nienawiści. Jakieś serdeczne, ciepłe tchnienie wieje nad ich nowelami. Resztka naszego rasowego optymizmu uśmiecha się w ich współczuciu dla wydziedziczonych.
Nie tak nowi obrońcy proletaryatu.
W ich litość dla wszelakich „bezdomnych” wsiąkła kropla goryczy, kropla skrytej, ale mocnej nienawiści. Nie kładą oni miękkiej ręki pociechy na trud i ból ubogiego, nie łagodzą brutalności nędzy serdecznym uśmiechem, nie usiłują pogodzić biedaka z losem, jaki mu przypadł w udziale. Ich obrazy niedoli, zwykle bardzo silne, bezwzględne, targają, szarpią nerwy, budzą wstręt, nienawiść do walki o byt powszedni. W skargach ich dźwięczy ponury ton niemocnego buntu, przeklina spętany gniew na ślepego losu wyroki. Lamenty ich przypominają zdławiony pomruk niewolnika.
Spadkobiercy całego szeregu złudzeń swoich poprzedników nie znają litości. Czem się ich mistrzowie (pozytywiści) łudzili, pochwyceni wirem teoretycznego i praktycznego materyalizmu, w to oni, smutnych doświadczeń dziedzice, już nie wierzą. Marzenia o powszechnym dobrobycie przez wiedzę, przez t. zw. prace organiczną i t. d. przestały być dla nich pewnikami. I opętała ich głucha, bardzo zresztą naturalna, zrozumiała wściekłość do życia, które jest zawsze okrutne dla słabych, mimo koleje żelazne, telefony, elektryczność, fonografy, mimo wysoki rozwój przemysłu i niemilknącą ani na chwilę frazeologię humanistyczną.
Głównym, najzdolniejszym przedstawicielem tego posępnego światopoglądu, przepojonego nienawiścią socyalizmu do posiadających i okrutną beznadziejnością rosyjskiego pesymizmu, jest u nas Stefan Żeromski. Już w swoich pierwszych szkicach i nowelach zadziwił on czytelnika chorobliwą zawziętością do życia. Na cokolwiek — spojrzał, czego się dotknął, widział zawsze w ciemnych barwach. Wybierał świadomie tylko takie tematy, które się nadawały do czarnych malowideł. A gdzie spotkał odrobinę światła, odblask dobroci, serdecznych porywów, tam gasił starannie owe jasności.
Przybyszewski wyrósł z nitzscheanizmu i dekadentyzmu Europy zachodniej, Żeromski zaś z rozczarowań naszego pokolenia pozytywistycznego, z socyalizmu i pesymizmu rosyjskiego. Jedną tylko cechę wspólną mają ci dwaj utalentowani pisarze: są obaj erotomanami, chorobliwymi zmysłowcami.
Erotomania, rozwichrzona anarchią logiki pojęć rewolucyjnych, poddała Żeromskiemu pomysł do jego „Dziejów grzechu”.
Nie było jeszcze w Polsce książki, od Jana Kochanowskiego począwszy aż do Henryka Sienkiewicza, o którejby zaraz po jej wyjściu tyle pisano i mówiono, co o „Dziejach grzechu”. A nie tylko mówiło się, pisało, drukowało bezustannie o tej powieści, ale co chwila stawał to tu, to tam jakiś prelegent na katedrze i rozprawiał szeroko o „arcydziele” Żeromskiego. Improwizowano nawet sądy literackie z całym aparatem sądów koronnych. Z jakąś okrutną zaciekłością sławiono tę okrutną książkę, posługując się wszystkimi środkami reklamy.
Jakże wygląda to dziwo, które ludzi rewolucyjnych tak bardzo zajmowało?
Jakaś panna, dziecko starej kultury (szlachcianka), Ewa Pobratyńska, niezwykle rasowo urodziwa, niezwykle duchowo piękna, czysta czystością dziewiczej duszy i czystego serca, wychowana religijnie wierząca, była u spowiedzi i przygotowuje się właśnie do komunii świętej. Przygotowuje się szczerze, z całą wiarą dobrej katoliczki, z całem skupieniem niepokalanej duszy, pragnącej oczyścić się nawet z najlżejszego pyłu życia powszedniego.
W tej chwili staje przed nią, w przeddzień przystąpienia do Stołu Pańskiego, jakiś zdawkowy rezoner filozoficzny, jakiś płaski, szablonowy ateusz, i zasypuje ją całą furą encyklopedycznej, taniej uczoności, nadzianej gęsto cytatami z różnych autorów greckich, rzymskich, francuskich i t. d. I czysta, biała, wierząca dusza Ewy staje się odrazu, bez żadnego przejścia, bez żadnej walki, buntowniczką. Z kościoła, zamiast do Stołu Pańskiego, idzie na schadzkę ze swoim gorszycielem.
Odtąd jest jej życie ponurą, plugawą epopeją grzechu i zbrodni. Nasamprzód staje się kochanką owego rezonera, następnie dzieciobójczynią, złodziejką, dalej ladacznicą, wspólniczką bandytów, świadomą morderczynią, wkońcu dziewką uliczną. W szybkiem tempie przebiega wszystkie stopnie grzechów i zbrodni, od zwykłych brudów ludzkich począwszy, aż do rozbestwienia jakiejś zwyrodniałej bestyi, tarzającej się z rozkoszą w kale.
Dlaczego? Wie o tem chyba sam Żeromski, jego pesymistyczna logika, zwykła bowiem, zdrowa logika ludzka, która rozumie i tłumaczy dużo, staje wobec ewolucyi Ewy Pobratyńskiej z otwartemi ze zdziwienia ustami: nic nie rozumie.
Ta zwykła, zdrowa ludzka logika rozumuje tak: miłość płciowa rzuca bardzo często młodą, niedoświadczoną kobietę na manowce, odbiera jej rozum, moc do panowania nad zmysłami, popełniony raz błąd pcha nieszczęśliwą dalej w kierunku pochyłym, bo grzech rodzi grzech, pcha ją do samobójstwa, a czasami nawet do dzieciobójstwa. Tu zatrzymuje się zwykła logika.
Ale kobieta rasy, subtelnych uczuć, wiekowych tradycyi rodzinnych i przekonań religijnych, zdrowa na ciele i umyśle, uwielbiająca bandytę, który ją ograbia i zniesławia, zachwycająca się jego „siłą i potęgą”, wchodząca w spółkę z bandytami, mordująca w celach rabunkowych z zimną krwią, z premedytacyą, w objęciu miłosnem jedynego człowieka, który był dla niej uprzejmy uprzejmością rycerza — jest dla czytelnika, wychowanego w kulturze Zachodu, takiem monstrum, taką zagadką psychologiczną, iż pobudek jej postępowania nie jest w możności zrozumieć.
Nie ulega wątpliwości, że la bête humaine, przesiąknąwszy trucizną i kałem grzechu, dochodzi do takich rezultatów, do jakich żadne zwierzę nie dochodzi, czego żywym dowodem są dzieje wszystkich rewolucyi, ale tych okazów zwyrodnienia zbrodniczego trzeba szukać nie wśród natur czystych i zdrowych, do których należała na początku powieści Ewa Pobratyńska. Trzeba ich szukać wpośród nieszczęśliwców, zatrutych atawistycznie wrodzonymi popędami zbrodniczymi, albo zdemoralizowanych od lat dziecięcych złymi przykładami plugawego otoczenia
Żeromski przewrócił w „Dziejach grzechu” prawdę życiową i zwykłą logikę do góry nogami i zniesławił, zbrukał kobietę polską, a mimo to nazwano tę powieść arcydziełem.
Dlaczego?
Nie dla jej zalet technicznych, bo Żeromski nie jest dobrym kompozytorem. Niewątpliwie wyborny, jako nowelista, na krótki dystans, doskonały jako nastrojowiec i pejzażysta, traci pewność oka i ręki w szerszych ramach, nie umie sobie radzić z bogatszym materyałem obfitszych wypadków i charakterów. Budowa jego powieści, w szczegółach, w epizodach dobra, nie trzyma się kupy, rozlatuje się w całości, porwana, chaotyczna.
Więc czemże wzięły „Dzieje grzechu” nietylko schyłkowców, ale także szerokie masy przeciętnych czytelników?
Po pierwsze mnóstwem scen jaskrawych a „szczerych” (poród, topienie dziecka w miejscu ustępowem, mordowanie człowieka w objęciu miłosnem i t. d.), odtworzonych z całą dokładnością i brutalnością fizyologii; po drugie artystycznym obrazem rewolucyjnej anarchii pojęć i uczuć. Dla przyszłego historyka rewolucyi będą „Dzieje grzechu” bardzo ciekawym, pouczającym dokumentem.
Każda rewolucya ma to do siebie, że przekracza w rozmachu wywrotowym granice rozwagi, że wpada w histeryczne konwulsye. Zamiast przebudowywać, odnawiać gmach społeczny, co jest jej celem właściwym, druzgoce, burzy bez rozumu, z furyą rozjuszonego byka, wszystko, co w jej ręce popadnie. Druzgoce, burzy nietylko istniejący porządek społeczno-polityczny, ale także pojęcia etyczne, zwyczaje, i obyczaje, ustalone doświadczeniem długiego szeregu pokoleń. Anarchia we wszystkich kierunkach jest jej dzieckiem.
Tej anarchii pojęć, uczuć, zwyczajów, obyczajów i logiki, tego bezmyślnego „przewartościowywania wszystkich wartości” plastycznym wyrazem są „Dzieje grzechu” Żeromskiego. I dlatego to przyjęły je żywioły rewolucyjne taką burza oklasków. Zwirowany prąd chwili wyrzucił je w górę.
Rewolucye nie bawią się w kulturę. Przeciwnie, znęcają się nad nią, jako nad tworem znienawidzonej przeszłości. Wszystko, co przypomina kulturę „ciemięzców”: sztukę, naukę, literaturę, a przedewszystkiem religię, opluwają, bezczeszczą z mściwą rozkoszą zbuntowanego niewolnika. (Zobacz wielką rewolucye francuską).
Tylko rewolucya mogła stworzyć typ Ewy Pobratyńskiej, idącej prosto z kościoła w brudne objęcia grzechu.
Do tej logiki rewolucyjnej należy jeszcze dodać psychologię erotyzmu rosyjskiego. Np. Tatiana w „Urodzie życia“ Żeromskiego. Niezwykle urodziwa, młodziuchna panna z dobrego domu, córka jenerała, rozkochawszy się w młodym oficerze, Rozłuckim, uwodzi go sama i rozmawia z nim odrazu w taki sposób, w jaki tylko żony porozumiewają się z mężami (w Europie zachodniej nazywa się taka metoda bezwstydem). Mało tego. Wykwintna panna potrafi także zabić, zastrzelić podstępnie, z zimną krwią, z premedytacyą, nieproszonego amanta na wyznaczonej przez nią schadzce i zatrzeć przebiegle, starannie wszelkie ślady dokonanej zbrodni. Wystarczało powiedzieć takiemu panu: Odczep się ode mnie, natręcie, bo wezwę pomocy ojca!
I jeszcze nie koniec na tem. Tatiana, poróżniwszy się z Rozłuckim, oddaje się sama, na złość, obojętnemu jej mężczyźnie, odbiera sobie i swojemu dziecku, które nosi jeszcze pod sercem, życie wystrzałem z pistoletu.
Czy istnieją w Rosyi, w życiu, takie typy niewieście, takie rozwichrzone, histeryczne natury — mogą tylko ziomkowie Tatiany ocenić. Ale wiadomo, że istnieją w literaturze rosyjskiej.
Kto się na takich wzorach kształcił, ten mógł stworzyć Ewę Pobratyńską.


III.

Przybyszewskiego i Żeromskiego dopełnia Gabryela Zapolska, utalentowana autorka: „Tego, o czem się nie mówi” i „Kobiety bez skazy”. Odsłoniła ona już w samym początku swojej twórczości upodobania wyłącznie seksualne i naturalistyczne. Jej „Małaszka” (1885 r.) i „Kaśka Karyatyda” (1888 r.) zapowiadały kierunek, w jakim się później rozwinęła.
Długo czekała Zapolska na „swoją chwilę”, na grunt, przygotowany dla jej talentu i upodobań. Dwadzieścia kilka lat minęło, zanim doczekała się tego gruntu, przygotowanego dla niej przez doktrynę modernistyczną i anarchię rewolucyjną. W chwili, kiedy zaczęła karyerę autorską, byliśmy jeszcze zamało „moderne”, zanadto „zacofani”, „po staroświecku etyczni”, byśmy mogli smakować w „pełnej szczerości” seksualizmu.
Ostatnia powieść Zapolskiej p. t. „Kobieta bez skazy” wystarcza do scharakteryzowania rodzaju jej talentu, jej psychy autorskiej, jako powieściopisarki.
„Kobietą bez skazy” jest pani Rena Bohuszowa, młoda mężatka, starająca się na początku powieści o rozwód.
Kobietą bez skazy, pannę czy mężatkę, nazywa się zwykle kobietę czystą etycznie, wstydliwą, skromną w panieństwie, uczciwą, wierną w małżeństwie, dobrą żonę, dobrą matkę, żyjącą tylko dla swojej rodziny. Kobieta bez skazy, w rozumieniu pospolitem, nie będzie, jako panna, łowiła męża za pomocą sztuczek toaletowych, podniecających zmysły, a jako mężatka nie pozwoli się zbliżyć do siebie nikomu, kto nie ma do niej prawa. Omija ona wogóle wszelkie flirty, romanse, dwuznaczniki, operowanie swoimi wdziękami, pozory nawet, któreby mogły rzucić na nią cień kokieteryi, działającej na zmysły mężczyzny. Kobieta bez skazy jest naturą: czystą, skromną, wstydliwą, uczciwą, obowiązkową — westalką.
Inaczej wygląda ten ładny typ w powieści Zapolskiej. Jej Rena Bohuszowa odbiegła już w panieństwie od wzoru zwykłej „kobiety bez skazy”. „Wdzięcznymi dekolcikami i wabnemi liniami spódniczek” umiała ona podniecać pożądliwość męską i złowiła sobie w ten sposób obrączkę ślubną. Jest ona aż do końca powieści mistrzynią w kunszcie wyzyskiwania swojej urody i strojenia się, w dobieraniu form i barw sukien, kapeluszów, trzewików i t. d. Najzdolniejsza aktorka lub modniarka mogłaby się od niej nauczyć fortelów i fortelików mimicznych i toaletowych. Pamięta ona ciągle o swojej urodzie, o jej uwydatnieniu, podtrzymaniu: w domu i poza domem, w salonie i na ulicy, w tramwaju, w konsystorzu nawet, w obliczu poważnych sędziów rozwodowych. Na wiadomość o śmierci męża zastanawia się tylko nad tem: nosić żałobę, czy nie nosić, czyli będzie-ż mi „dobrze w żałobie?”
Stronę dekoracyjną swojej kobiety bez skazy „robi” Zapolska doskonale, z całą ścisłością i finezyą kobiety, wrażliwej na gałganki.
Tego szczególnego rodzaju kobiecie bez skazy każe Zapolska marzyć o „miłości uduchownionej”, być „szczerą w tęsknocie do dziewiczego, krystalicznego piękna miłości” i „modlić się do tego ideału całym pędem istoty, doskonale zaprzągniętej w jarzmo utartych komunałów”, co jej wcale nie przeszkadza myśleć przy wyborze drugiego męża o „dobrej partyi”, bo „żyjąc z resztek kapitału, względy finansowe dla niej wskazane”.
Jak te wszystkie sprzeczności Zapolska godzi, jej to tajemnica. Prostolinijna logika męska nie znajduje na to pytanie odpowiedzi.
Zwykła kobieta bez skazy omija starannie towarzystwa, nie odpowiadające jej czystej duszy, jej czystemu sercu, ma wstręt do brudu. Inaczej Rena Bohuszowa Zapolskiej. Żyje ona tylko, obraca się ciągle w plugawem środowisku wielkomiejskiego bagienka, bierze udział w rozwiązłych zebraniach zmysłowców (w gabinetach hotelowych) i urządza u siebie, w swojem mieszkaniu, przyjęcia, którychby się cortegiany Renesansu, czyli eleganckie kokoty, nie powstydziły. Z talentem reżysera teatralnego umie te „przyjęcia towarzyskie” udekorować podniecającymi środkami lubieżności, rozpusty.
Z tego plugawego środowiska wybiera sobie swój „ideał”, swojego drugiego męża. Jest nim Halski, profesor uniwersytetu, znany w mieście zmysłowiec i uwodziciel, „bardzo wytresowany w sprawach miłości”.
By złowić majstra w bałamuceniu kobiet, posługuje się z całą umiejętnością przebiegłej a bezwstydnej kurtyzany wszelkiego rodzaju wabikami, oczywiście, tylko zmysłowymi. Gra namiętną, bo Halski oświadczył jej niegdyś, że „kobieta bez namiętności jest ohydną” i że „stając się zwierzętami, jesteśmy blizcy ideału”. Operując na chłodno swoimi wdziękami: szyją, plecami, piersią, ramionami i t. d., ubiera się zwykle w lekkie, przejrzyste gazy, aby te wdzięki wpadały w oczy. „Prawie naga”, „pół naga, wonna, oślepiająca”, „wydawała się jeszcze więcej nagą, niż poprzednio” — powtarza Zapolska bez końca, lubując się tą nagością.
Daremnie jednak rzuca „kobieta bez skazy”, swoją piękność fizyczną na jedną kartę. Halski wziąłby ją, ale bez obowiązków legalnego małżeństwa, do których jego rozpustna natura ma wstręt, bo skrępowałyby swobodę jego ruchów. Don Juan jest egoistą, nie chce płacić za zmysłową miłość wolnością, nie wierzy zresztą, jak wszyscy rozpustnicy, w uczciwość kobiecą. A nieskazitelność „kobiety bez skazy” Zapolskiej polega właśnie na tem, że usiłuje się sprzedać tylko za cenę małżeństwa.
W walce u męża niekochanego, pożądanego jedynie dla pozycyi, traci zręczna, przebiegła bojowniczka zimną krew, rozwagę, przytomność, zaczyna się Halskiemu natrętnie narzucać, traci resztkę dumy niewieściej, popełnia błąd po błędzie, aż wpada w błoto.
Jeśli Zapolska miała w istocie zamiar odtworzenia psychologii rzeczywistej kobiety bez skazy, to dowiodła, że nie ma wyobrażenia o tego rodzaju typie. Nie kobietę bez skazy odmalowała, lecz rafinowaną mężołowczynię, ocierającą się bardzo blizko o kurtyzanę. A odmalowała ją bardzo dobrze, z całym talentem utalentowanego pióra i z całą psychologią kobiet lubieżnych na chłodno, z premedytacyą.
Zdaje się jednak, że nie istotną kobietę bez skazy miała na myśli, tworząc Renę Bohuszową, w takim bowiem razie byłaby się ulitowała nad niedolą nieszczęśliwej. Nie zbywało jej przecież na tkliwych, serdecznych tonach, na szczerej sympatyi w „To, o czem się nie mówi”. Dla prostej ulicznicy zdobyła się na mnóstwo dobrych, ciepłych, współczujących słów, a kobietę cieleśnie czystą, niezbrukaną nierządem, skopała, zbezcześciła, cisnęła wkońcu w błoto, żegnając ją cynicznym okrzykiem: niczyja, niczyja!
Znany, wytrawny krytyk, Adam Siedlecki, pisze o „Kobiecie bez skazy” Zapolskiej w „Muzeionie” pomiędzy innemi: „Talent p. Zapolskiej gotów jest do stworzenia powieści lub dramatu wówczas, gdy nienawiść do jakiegoś typu rozżarzy się w niej do czerwoności. W takiej dopiero temperaturze autorka „Mężczyzny” czuje w sobie temat. W pojęciu, a raczej w temperamencie p. Zapolskiej tworzyć znaczy zohydzać. Twórczość jej nie zna innych ideałów, jak tylko negatywne. Postacie t. zw. dodatnie, t. j. te, które chce wprowadzić w sferę swojej sympatyi, czy współczucia („Kaśka Karyatyda”, „Panna Maliczewska”, „To, o czem się nie mówi”) są zazwyczaj ofiarami, istotami pognębionemi przez świat tamtych typów. Temat był ze wszech miar ponętny, gdyż, gromiąc wyuzdanie, miała powieść sposobność odtwarzać sceny rozpusty i odtworzyła je szczodrze, z precyzyą, nawet z lubością... Idea „Kobiety bez skazy” zbudowana jest na nieszczerości...”
Tak, na nieszczerości...
Nie było rzeczą trudną pozwolić Renie Bohuszowej wytrwać do końca w białej szacie uczciwości. Wystarczało otoczyć ją, zamiast śmieciem wielkomiejskim, grupą natur uczciwych, pozwolić jej znaleźć mężczyznę czystych zamiarów, czystego serca, na jakich nie zbywa. Wszakżeż nawet taki Halski, cynik-uwodziciel, uwierzywszy wkońcu w nieskazitelność Reny, zapanował nad swoją zmysłowością, ugiął się przed uczciwością i ofiarował udręczonej kobiecie serce i rękę.
Dlaczego się Zapolska nie zgodziła na takie rozwiązanie dramatu? Bo zgodzić się na nie nie chciała zgóry, bo zgodzić się nie mogła, wprowadzając od samego początku do akcyi nie kobietę bez skazy, lecz, przeciwnie, wyrafinowaną uwodzicielkę.
Więc słusznie zauważył Siedlecki, że „przykrywając się od czasu do czasu leciuchną opończą hypokryzyjnego oburzenia” była świadomie nieszczera, zasypywała oczy bezkrytycznego czytelnika oślepiającym piaskiem ładnej frazeologii”.
Nie o uczciwość kobiety bez skazy chodziło Zapolskiej, lecz właśnie o jej nieuczciwość. Z okrutną zawziętością prowadzi ona Renę, która się uwzięła pozostać wśród plugawego otoczenia uczciwą, do upadku, do brudu.
Skąd ta dziwna zawziętość? Na pytanie to odpowiada bezwzględnie sama Zapolska, apoteozując popęd płciowy, który „oczyszczony z naleciałości ludzkich, strojny jedynie w rozkosz i władztwo natury, staje się niepojętą dla ludzkiego pojęcia idealnością” i którego „komedyanckie wykrzywienia etyki” nie zmogą.
Te „komedyanckie wykrzywienia etyki” drażniły, oburzały Zapolską od samego początku jej twórczości; nienawidziła ich, prowadziła z niemi wojnę, robiła wszystko, aby je wydrwić, ośmieszyć, zohydzić w stosunku do popędu płciowego. Bo zwolenniczką wolnej miłości jest, „pełni życia”, bo walczy ciągle z „komedyanckiemi wykrzywieniami etyki”, broniąc „naturalnych praw” popędu płciowego przeciw pętom: religii, ustawodawstwa, zwyczajów, obyczajów. Stąd jej współczucie dla kobiet upadłych, a nienawiść dla wszystkich, które usiłują przejść przez życie bez brudu, bez skazy.
Tak, nienawiść. Tylko nienawiść do uczciwości niewieściej mogła stworzyć taką Renę Bohuszową i całe jej otoczenie, pożerające się w dyalogach nawzajem jadowitymi, wężowymi językami.
Seksualistką nawskroś jest Zapolska, tak samo jak Przybyszewski. Tak samo, jak on, wynosiła ona popęd płciowy do godności jedynego władcy człowieka, wyższego, mocniejszego od głodu, zachwyca się „idealną pięknością samego aktu połączenia cielesnego mężczyzny i kobiety”, co jej wcale nie przeszkadza odmalować to „piękno” w tak mało zachęcający sposób (np. ostatnia scena pomiędzy Reną i Kaswinem), iż wywołuje mdłości, jak po wypiciu jakiejś paskudnej gorzałki. La donna è mobile.
Różnica pomiędzy Przybyszewskim a Zapolską polega na tem, że autor „Homo sapiens”, nietylko twórca, ale także teoretyk, usiłuje pogłębić znaczenie seksualizmu doktrynami dekadentyzmu filozoficznego i artystycznego, odgrywa rolę reformatora pojęć; Zapolska zaś, talent wyłącznie plastyczny, operuje żywymi obrazami ze swojego najbliższego otoczenia, naginając je do swoich pojęć i celów. Talent Przybyszewskiego jest więcej męski, mocniejszy, bezwzględniejszy, logiczniejszy, talent Zapolskiej jest subtelniejszy, obdarzony zmysłem obserwacyi drobiazgowej, ale mniej logiczny, kapryśniejszy.
Pomiędzy nimi stoi Żeromski, ponury duch ogólnego przewrotu, dziecko rewolucyi, szerszy od nich, bo ogarniający szersze, dalsze horyzonty, ale słabszy jako kompozytor, rozbity na epizody.
Łączy ich wszystkich troje nienawiść do „przesądów przeszłości”, do obecnych, przez doświadczenie szeregu wieków ustalonych podstaw rodziny i społeczeństw i chorobliwy, przelubieżny erotyzm. A że taki erotyzm prowadzi ostatecznie zawsze do absurdu, do bezwzględnego kultu ciała, raczej popędu płciowego, obnażającego się bezwstydnie, lubującego się w fizyologii alkowowej, przeto schodzą się trzej twórcy seksualizmu w nowszej powieści polskiej także w pornografii.
Pornografem historycznym z domieszką źle strawionego „nadczłowieczeństwa” jest Przybyszewski („Mocny człowiek”), pornografem-fizyologiem Żeromski („Dzieje grzechu”), pornografem subtelnym, podrwiwającym, strojącym się chytrze w pozory estetyzmu i oburzenia, Zapolska („Kobieta bez skazy”).
Nie oni jednak wzięli rekord w pornografii. Pobił ich w tym kierunku w kwiecie wieku zgasły, Mieczysław Srokowski, autor „Kultu ciała”. Nawet francuska lubieżność nie zdobyła się na taką „szczerość”, nawet Boccacio („Dekameron”) nie śmiał się tak daleko posunąć.


IV.

Mówi Ludwik Geiger w „Odrodzeniu i humanizmie”: Dantego podziwiają, Petrarkę sławią, Boccaccia czytają...
Jest tak, niestety!
Zło pociąga tłumy zawsze więcej od dobra i piękna, najbrutalniejsza „sensacya” draźni, podnieca pospolitą ciekawość zawsze więcej od wiadomości o jakimś czynie uczciwym, szlachetnym. Tłum chce się bawić, chce być bawionym, a biała cnota chodzi cichą stopą prostemi drogami, skromna, nierzucająca się w oczy, więc „nudna”. Wiadomo, że kobiety uczciwe nie mają swojej historyi. Z szarych, pospolitych faktów ich życia, zamkniętego w granicach obowiązku, nie można spleść barwnej opowieści. Pierwsza lepsza awanturnica, ladacznica dostarcza naratorom więcej materyału do „ciekawej” bajki.
Seksualizm jest „ciekawy”, drażniący, podniecający zmysłowe apetyty, bawi, jeżeli się łączy z humorem, jak u autora „Dekameronu” i dlatego — uwielbia tłum inteligentny Dantego, nie czytając jego nudnej „Boskiej komedyi”, a czyta żarłocznie Boccaccia, gorsząc się niby jego rozpustną swobodą.
Gorszy się niby, bo wstydzi się w obliczu duszy i kultury chrześcijańskiej swojej niewoli w pętach zmysłów. Ale wstydzi się tylko w epokach zdrowia moralnego. Z chwilą, gdy jakaś rewolucya polityczna starga na czas pewien przęsła budowy społecznej, lub jakaś forma kultury, zużywszy się, rozpadnie się na gnijące strzępy i wytwarza t. zw. dekadentyzm — człowiek przestaje się wstydzić swoich słabości i grzechów, swoich zwyrodniałych nawet apetytów i zaczyna się jawnie obnażać. Tak było w Grecyi epikurejczyków, tak w Rzymie Cezarów, tak pod koniec Renesansu, tak i po rewolucyi francuskiej (dyrektoryat); tak jest obecnie w całej Europie wogóle, a w szczególności u nas. Wychowańcami: pozytywizmu, materyalizmu i kapitalizmu — wrogów światopoglądu idealistycznego — jesteśmy i dlatego wróciliśmy na czas pewien do kultu nagiego ciała, czyli zmysłów.
Na czas pewien, bo żaden naród zdrowy, który chce dalej istnieć, nie wytrzyma długo w takiej podniecającej, niezdrowej atmosferze.
Materyalizowanie naszego społeczeństwa posuwało się wolno od roku 1870 mniej więcej (pozytywizm), oparte jednak o podstawę narodową, społeczną, więc dodatnią, odtrącało od siebie instynktowo pierwiastki trujące t. zw. światopoglądu przyrodniczego. Gwałtowny przełom w naszych „staroświeckich” pojęciach wywołał dopiero modernizm ze swoim dekadentyzmem artystycznym, podlanym mocno gryzącym sosem seksualizmu, a reszty dokonała rewolucya z roku 1905 ze swoją anarchią pojęć i uczuć i źle strawioną doktryną wolnościową, przeszczepioną na nasz grunt przez socyalizm rosyjski i żydowski.
Dekadentyzm artystyczny Przybyszewskiego usiłował w nas wmówić, że szuka „nagiej duszy”, a szukał tylko nagiego ciała i to nie ciała zdrowego, owego greckiego Kalos i Kagatos, lecz chorego, stoczonego robactwem: histeryi, wizyi, halucynacyi, lubieżności, alkoholu i t. d. Tego rodzaju poszukiwanie „nagiej duszy” prowadzi prostą drogą do erotomanii, a w dalszym ciągu do pornografii.
Hucznymi oklaskami powitało pokolenie przed — i porewolucyjne ten przewrót w pojęciach i upodobaniach, witając radośnie „wyzwolenie człowieka z pęt zwietrzałych przesądów, zwyczajów i obyczajów”. Tłumnie rzuciło się ono do literatury „szczerej”, mówiącej swobodnie wszystko, „o czem się dawniej nie mówiło”.
Seksualizm stał się modnym w powieści, w teatrze, za modą zaś tłoczą się szerokie masy bezkrytyczne.
Tłoczą się nietylko szerokie bezkrytyczne masy gwoli zabawie, ale także z różnych względów pisarze większego i mniejszego kalibru. Jedni płyną za prądem chwili z przekonania, niesieni jego zwirowaną falą, drudzy dla zdobycia szybkiego rozgłosu, który wieńczy zawsze obsługiwaczów upodobań danej chwili, inni wkońcu (najpośledniejszy gatunek) dla obfitej mamony. Wiadomo, że „utwory na czasie idą”, co zaś idzie, czyli sprzedaje się, to wsypuje do kieszeni wydawców i autorów zawsze więcej mamony, aniżeli dzieła nie na czasie, choćby były arcydziełami.
Za każdym majstrem nowego prądu literackiego czy artystycznego wlecze się zawsze długi ogon epigonów. Pierwsze nowele Sienkiewicza i Prusa np. spłodziły swojego czasu cały legion nowelistów obojej płci, którzy świecąc zapożyczonym blaskiem jakiś czas, zgaśli bez śladu.
Prądy danej chwili bywają tak silne, iż unoszą z sobą nawet talenty oryginalne. Kazimierza Przerwę-Tetmajera stać chyba na samodzielność, a przecież nie umiał, czy nie chciał się oprzeć przemożnej pani modzie (sceny seksualne w „Królu Andrzeju” i „Romans panny Opolskiej z Główniakiem”). Z autorów młodszych zaznaczyli się w tym kierunku Gustaw Daniłowski („Marya Magdalena”) i H. O. Garlikowska („Misteryum, opowieść erotyczna”).
Szczegółowy rozbiór powieści i nowel seksualnych, od których roją się obecnie półki księgarskie, nie miałby celu, wszystkie bowiem obrabiają ten sam temat. Utoną one zresztą wkrótce, gdy prąd chwili przejdzie, w mrokach zapomnienia.
Mówiąc o powieści seksualnej należy także potrącić o te utwory, które, nie należąc właściwie do tego gatunku, omijając zmysłowe wyuzdanie, jego pornografię, przesiąkły jego „nową etyką”, stworzoną przez wolną miłość.
Macieja Wierzbińskiego nie można zaliczyć ani do modernistów, ani do pornografów. Jego słoneczna dusza, jego optymizm nie znosi pesymistycznych lamentów poszukiwaczów „nagiej duszy”. Jego dobry smak omija kuchnię seksualizmu, to, „o czem się nie mówi”. A mimo to odzywają się w jego powieściach tu i owdzie echa „nowej etyki”, wysnutej z pożądań wolnej miłości.
Broniewiecki w jego powieści „Pod Mysią Wieżą” zamożny obywatel ziemski na Kujawach poznańskich, jest bardzo odważny, bo lekceważy „przesądy i pojęcia przebrzmiałych czasów”. Ta jego odwaga polega na tem, że uprawia bez względu na swoje otoczenie, na złość „hipokryzyi”, kult wolnej miłości. Mówi on o sobie: „Jestem dość wielkim panem, aby być sobą. Nie mam talentu na porządnego człowieka i najmniejszego nie czuję powołania do moralności. Te zastępy czczych moralistów, iście dzisiejszych lilipucich ludzi, zlękają się wszystkiego, co jest wyrazem bogactwa życia, nie znają snów szczęścia, ani raju miłości. Zawsze i wszędzie mają na ustach słowo: obowiązek, ja zaś słowo: miłość. Kocham życie całe, sięgam śmiało w jego pełnię”.
Jest to więc typ bezwzględnego zmysłowca, depcącego bez żadnych względów cały dorobek chrześcijańskiego i idealistycznego światopoglądu, a Wierzbiński poleca go swoim czytelnikom, jako wzór obywatela.
Te samą mniej więcej mądrość tylko grubiej, jaskrawiej wygłasza H. O. Garlikowska w swojem „Misteryum”. Mężczyzna broni się w tej powieści przeciw żarom wolnej miłości, wzniecanej przez zmysłową kobietę, zdradzającą męża. Nie podoba się to Garlikowskiej, bo dąsa się: „Nigdy on nie dojdzie do tego stopnia wyższości, aby się wznieść nad dobro i zło; dusza jego wciąż pamiętać będzie o tych drobnych społecznych względach i płynąć równym szlakiem przeciętnej t. zw. uczciwości ludzkiej, która popełnia wielkie zbrodnie przeciw naturalnym prawom życia; był to niewolnik, który nigdy nie umiałby dojść do wolności, ponieważ nie rozumiał idei wolności, ani przyczyny niewoli a nadewszystko nie czuł sam swojej niewoli (czytaj: małżeństwa), w jaką dobrowolnie się oddał”.
Ma to znaczyć: uczciwość jest zbrodnią przeciw naturalnym prawom życia, małżeństwo jest niewolą, wolna miłość zaś wolnością, wyzwoleniem z niewoli.
Do tej „nowej etyki” wraca Wierzbiński w „Małżeństwie na próbę”. Ma ona swoją własną logikę.
Posłuchajmy argumentacyi tej logiki:
Młodego komedyopisarza, Rostaneckiego, wiezie ciotka na wieś w celach matrymonialnych. Syn Apollina, wesołego usposobienia, typ sympatycznego lekkomyślnika i leniucha, nie bardzo się kwapi pod jarzmo małżeńskie, ma do niego wstręt, bo nie znosi wszelakiej niewoli, ale jego wiecznie pusta kieszeń zniewala go do poszukiwania sutego posagu. Lubi on dobrze, wesoło żyć, ubierać się elegancko, bawić się, a jak najmniej pracować. Więc przydałaby się mamona papy Nierzyńskiego. Ale córka „szlagona” nie w ciemię bita. Jest i ona „wytwornym ironistą” tak samo, jak Rostanecki i dlatego umie patrzeć otwartemi oczyma w życie i przenosi solidnego, zamożnego ziemianina nad gołego literata.
Zmiarkowawszy to, zakochuje się Rostanecki w pannie Barbarze Możarowskiej, a że panna ta nie ma dostatecznego posagu, a on potrzebuje ciągle grosiwa, przeto postanawia korzystać z jej miłości, ale bez sankcyi legalnego małżeństwa. Trafiła jednak kosa na kamień. Panna Możarowska, córka dobrego domu i uczciwych przodków, nawskroś czysta w swoich pojęciach i uczuciach, dziewicza, krystaliczna, skromna, cicha, urodzona na wierną żonę i dobrą matkę, nie zgadza się oczywiście na taki stosunek, — wyjeżdża ze wsi i wraca do Warszawy.
Dziwi to „ironistę” Rostaneckiego, który nie wierzy w żadną cnotę, który mówi o niej: „bo szelma nudna aż strach”. „Gdyby cnota nie była tak wściekle nudną, zreformowałyby się tysiące ludzi”.
Małżeństwo panny ubogiej, rozporządzającej tylko niewielką rentą, z człowiekiem, który „nie chce wpaść po uszy w amory i zaprzepaścić swej karyery dla ładnych oczu, dla którego małżeństwo jest instytucyą dla starych”, i który ma zamiar „ożenić się bogato, by, usiadłszy w wygodnym, stylowym fotelu powiedzieć sobie z uśmiechem, żyłem...” byłoby nonsensem, a życie na wiarę z tak czystą nawskroś naturą jak panna Możarowska, jest niemożliwością, bo natury tego rodzaju nie splamią swoich białych skrzydeł jakimkolwiek brudem.
Dotąd logika w porządku.
Nagle, bez żadnego przejścia, bez umotywowania zmiany psychologii panny Możarowskiej, dowiaduje się czytelnik, że „westalka” ulega Rostaneckiemu i zamieszkuje z nim razem.
Niespodziewany ten skok w przepaść przypomina podobną woltę panny Pobratyńskiej, udającej się wprost z kościoła na schadzkę romansową. („Dzieje grzechu”).
Żyją tedy z sobą razem pod jednym dachem, ku wielkiej wygodzie Rostaneckiego. Bowiem „żona na próbę”, jak się, „ironista” wyraża, nietylko kocha go serdecznie, nietylko służy mu z wiernością psa, będąc jednocześnie kochanką, gospodynią i robotnicą, nietylko otacza go ciepłą, wonną atmosferą miłości i troskliwością, znosząc bez słowa skargi jego artystyczne zwyczaje i obyczaje, lecz utrzymuje go także swoim sumptem, swoją rentą, bo zarobki jego są problematyczne.
Rostanecki pozwala się kochać, obsługiwać i utrzymywać i nawet się tej, poniżającej mężczyznę sytuacyi nie dziwi. Jego „nowej etyce”, nie uznającej honoru ambicyi płci mocnej, wydaje się to zgoła naturalnem. Bierze on od swojej „żony na próbę” wszystko, a oddaje jej niewiele, nie uważa nawet za potrzebne wniknąć w jej ciche cierpienie, w ból przyszłej matki, troskającej się o dalsze losy dziecka, które czuje już pod sercem. — I gdyby nie zręczna interwencya ciotki panny Możarowskiej, starej hrabiny Kromiżowej, uważałby może za zbyteczne wynagrodzić miłość, wierność, anielską dobroć kochanki, prawem do swojego nazwiska, legalnem małżeństwem. Nagle, przyparty do muru, przypomina sobie znów bez żadnego przejścia, że jest właściwie nie ironistą, recte cynikiem, lecz idealistą i że, jako taki, może się — poświęcić.
Uczciwie zamknął Wierzbiński swoje „małżeństwo na próbę”, nie rozważył jednak, że tego rodzaju „próby” kończą się rzadko na kobiercu ślubnym. Bo nie tylko la donna è mobile, lecz także mężczyzna. Nasyciwszy się miłością niebacznej kobiety, odwraca się zwykle „mąż na próbę” od niej i szuka sobie nowej zabawki.
Ale o tem nie myśli „nowa etyka”, popierająca gorliwie wolną miłość, jako wyraz wolności wogóle, uznająca tylko prawa egoizmu, jego pożądania, jego zachcianki, a zwalcza, wydrwiwa wszelki obowiązek, jego hamulce, jako wyraz niewoli indywidualnej.


V.

Przeczytawszy stos najnowszych powieści polskich, należałoby wnioskować, że życie nasze wypełnia tylko miłość płciowa, że kochamy się od rana do wieczora, od wieczora do rana, niczego innego nie umiejąc, nie chcąc, nie pożądając.
Nie ulega wątpliwości, że miłość płciowa należy tak samo, jak głód, a obecnie w czasach rządów kapitalizmu, także pieniądz, do najsilniejszych bodźców życia ludzkiego. Nikt temu nie zaprzeczy, bo zaprzeczyć nie może. Bez miłości nie byłoby rodziny, a bez rodziny narodu. Nie wynika jednak z tego, iżby popęd płciowy miał być jedynym motorem postępowania człowieka, jego treścią i drogowskazem, jak chcą seksualiści.
Życie, rzeczywiście obala tę doktrynę. Obowiązki rodzinne, zawodowe (walka o byt), obowiązki obywatelskie, narodowe, społeczne (służba publiczna), ambicye wkońcu w tym lub owym kierunku zajmują każdemu pracownikowi tyle czasu, zużywając tyle energii, myślowej i nerwowej, iż mu na zabawę z Amorem niewiele zostaje. Więcej od mężczyzny podlega tyranii miłości płciowej kobieta, ale i ona z chwilą, gdy staje się żoną, matką i obywatelką, wyzwala się z pod jarzma, przenosząc tkliwość swoją na dziecko.
Więc mylił się Przybyszewski, twierdząc, że w naszych czasach przejawia się dusza tylko we wzajemnym stosunku płci. Mnóstwo innych motorów wprawiało i wprawia dotychczas w ruch wielką machinę życia.
Każda jednostronna doktryna ma to do siebie, iż stara się usunąć przeszkody, stające jej w drodze. Taką przeszkodą, która krępuje pełną swobodę popędu płciowego, jest przedewszystkiem obowiązek, twór sumienia, uczciwości i kultury.
Przy pomocy nitzscheanizmu (nadludztwo) stworzyli sobie seksualiści „nową wolę”, czyli nową etykę, polegającą na zrzuceniu z człowieka wszelkich pęt, które powstrzymują brutalność zmysłów. Załatwiwszy się z kawałkiem odziedziczonej przeszłości, z kawałkiem głupiego sumienia, z atawistycznemi resztkami pojęć o „własności”, puścili wodze instynktom, bo „istotną, wielką świetnością człowieka są potężne instynkty”, bo „prawdziwym, pełnym człowiekiem jest tylko ten, kto rozrywa, burzy, druzgoce wszystko, by dojść tam, dokąd go instynkty popychają”.
Broniąc tą frazeologią swojej „nowej woli”, nie rozważyli nasi nadludzie, że znieśli różnicę między człowiekiem a zwierzęciem. Bowiem każdy drapieżnik: lew, tygrys, krokodyl, grzechotnik, jastrząb i t. d. nie robi sobie ceremonii „kawałkiem sumienia”, gdy mu głód dokuczy, albo roznamiętni go instynkt płciowy. Każdy z nich jest doskonałym typem nadczłowieka, ideałem indywidualisty.
Domagając się pełnej swobody dla popędu płciowego, musieli oczywiście seksualiści stargać kajdany legalnego małżeństwa, wypowiedzieć wojnę: etyce religijnej, ustawodawstwu, zwyczajom, obyczajom, tradycyom rodziny i wysunąć na czoło swojej doktryny tak zwaną wolną miłość. W powieściach ich zabiera przyjaciel przyjacielowi bez skrupułu narzeczoną, żonę, siostrę, uwodzi każdą dziewczynę, która mu się w danej chwili podoba i oddaje ją bez namysłu komuś drugiemu, gdy go znudziła. Kochanki swoje nazywają nadludzie „żonami” dopóty, dopóki działają na nich zmysłowo. Z chwilą, gdy ten „święty ogień” zgaśnie, zapominają o swoich obowiązkach „mężowskich”.
Tę reformę miłości nazywają seksualiści i popierające ich feministki postępową i godną wolnego człowieka. Czy tak? Od niej przecież zaczęło się łączenie się obu płci, w wolnej miłości żyli nasi praojcowie i nasze prababki w jaskiniach — żyją dotychczas zwierzęta, obywając się bardzo dobrze bez pęt legalnego małżeństwa, stworzonego przez doświadczenie wielu pokoleń dla dobra rodziny i kulturalnego społeczeństwa. Nie postępową jest wolna miłość, lecz, przeciwnie, wsteczniczą, bo powrotem do pierwotnego stanu natury dzikiego człowieka.
I jakąż jest ta wolna miłość naszych seksualistów? Czy owym afektem duchowo i fizycznie dobranej pary, co opromienia szarzyznę powszedniej walki o byt, co łączy dozgonnie dwoje ludzi, zlewając ich w jedną całość wspólnych celów, albo choćby tylko naturalną namiętnością zdrowego człowieka. Czy daje radość życia?
Nie pokrewnej duszy szukają seksualiści w kobiecie, bo nienawidzą kobiety, lekceważą ją, nie dozgonnej towarzyszki pożądają, bo wszelki obowiązek przeraża ich i nie płomieniem mocnej namiętności zdrowego organizmu goreją.
Ich miłość płciowa chodzi albo na wysokich szczudłach wielkich frazesów (wszechbytem, prałonem, wiecznością, nagą duszą i t. p. częstują kochankę, ubiegając się o jej ciało), albo rwie sobie włosy na głowie, pieni się, wścieka, wyje, jęczy, mdleje, tarza się w konwulsyach, jak opętana histeryczka, albo patrzy ponuro z podełba i wylewa z siebie całe kubły cynizmu i pesymizmu lub wkońcu wala się w błocie pospolitej rozpusty, krzepiąc się alkoholem. Ani jednej pary rzeczywistych kochanków nie stworzyli niewolnicy popędu płciowego.
Okrutna ta ich miłość. Wampirem jest, co wysysa z serca krew, wlewając na jej miejsce truciznę ponurego pesymizmu, chorą histeryczką jest, co obrzydza wszelką rozkosz, jawnogrzesznicą jest, co bruka z cynizmem rozpusty serce, duszę, tylko podniety ciała odczuwając, rozumiejąc.
Czytając powieści seksualne, doznaje się wrażenia, jak gdyby się seksualiści uwzięli na miłość, aby ją zdrowym ludziom obrzydzić. Pióra męskie znęcają się nad kobietą, niewieście nad mężczyzną, a oba razem nad uczciwością w stosunkach płciowych wogóle. Niema w tych powieściach pogodnych, szczęśliwych par, niema sercem złączonej rodziny, niema dobroci, cnoty jakiejkolwiek. Albo tragedya rozpaczy, albo cynizm rozpusty, albo konwulsye histeryi, straszonej wizyami, halucynacyami psychopatyi, albo grzech i zbrodnia. A wszystko to nazywa się, jakby na urągowisko, szukaniem nagiej duszy, pogłębianiem psychologii.
Byli i romantycy francuscy seksualistami (George Sand). I oni kruszyli utalentowane pióra w obronie wolnej miłości, zwalczając małżeństwo, ale mieli tyle jeszcze wstydliwości i dobrego smaku, iż omijali w swoich powieściach brutalność strony fizyologicznej popędu płciowego, jego kuchnię, jego alkowę i jego zwyrodniałe zboczenia.
Tę wstydliwość, ten smak odrzucili nasi seksualiści „odważnie”. Malują oni szczegółowo wszystko, nawet porody, zdzierają z miłości płciowej bez litości jej oprawę estetyczną, jej poezyę. A czynią to nietylko pióra męskie. Współzawodniczą z niemi w tym kierunku gorliwie także pióra niewieście, lubując się w scenach erotycznych z rozkoszą sybaryty.
Kończąc charakterystykę naszego seksualizmu, należy zwrócić uwagę na jeden jeszcze rys znamienny.
Razem z seksualizmem wrócili do powieści polskiej literaci i artyści, usunięci z jej ram przez autorów szkoły pozytywistycznej. Nasze nowsze powieści roją się tłumem: literatów, malarzów, rzeźbiarzów, aktorów i dziennikarzów. Niepraktyczna dziatwa Apollina zajęła miejsce praktycznych ulubieńców Orzeszkowej i Bałuckiego: inżenierów, przemysłowców, fabrykantów i t. d.
Należałoby się spodziewać, że artyści uszanują swoich, zasłonią ich słabości ludzkie, że nie będą prali własnej, brudnej bielizny publicznie przed całym światem.
Tymczasem dzieje się inaczej. Ci literaci i artyści seksualistów żyją tylko w knajpie, w kawiarni, w kabarecie, w tingltanglu, zalewają się gorzałką, piwem, winem, uwodzą kobiety, w rozprawach honorowych tchórzą podle, w stosunkach z ludźmi są cynicznie nieuczciwi, zbrodnia nawet nie przeraża ich. Cyganerya to sans Dieu et maitre, plugawa hołota, zakażona straszliwą chorobą moral insanity, co jej wcale nie przeszkadza mieć się za półbogów, za świeczniki ludzkości. Nauczył ich przecież Przybyszewski w swojem „Confiteor”, że artysta, to „ipse philosophus, daemon, deus et omnia”, że „stoi on przed światem, jest panem panów, nieokiełznanym żadnem prawem, nieokiełznanym żadną siłą ludzką”, w co knajpowi i kawiarniani geniusze z radością na złość „filistrom” uwierzyli.
Maskę z tych nadludzi kawiarnianych zdarł bez litości Wacław Berent w swojem „Próchnie”.
Trudno się domyślić, dlaczego modernizm i seksualizm zniesławiają z taką zawziętością swoją własną korporacyę, zohydzając ją świadomie przed całem forum profanów. Chyba dlatego, że sami nie wierzą w swoje posłannictwo, albo może dlatego, że nie wychodząc w życiu poza brudne koło: knajpy, kabaretów i brutalnych, cynicznych uciech, nie znają innego, lepszego czystszego świata.
W „Próchnie” Berenta pyta ktoś literata Turkułła, jak pojmuje sztukę? On odpowiada: „kapitalne wnętrza ludzkie wyciągamy na jaw”. A na to aktor Borowski: „Krwawe są te nasze wnętrza, w których dłubiesz po nocach, wróciwszy z tynglu lub zamtuza”.
Krwawe są w istocie te wnętrza i cuchnące, bo zgniłe, które najnowsza powieść rzuca przed oczy czytelnika.
Gdyby wszystkie dzieci Apollina były podobne do „filozofów, demonów, bogów” i rozpustników modernizmu i seksualizmu, mieliby „filistrzy” prawo odwrócić się z pogardą, z obrzydzeniem od tych, co nimi gardzą. Ale na szczęście kultury, nie jest jeszcze tak źle. Są w świecie literackim i artystycznym natury czyste, prawe, uczciwe i podniosłe, zdające sobie dokładnie sprawę z zaszczytnego posłannictwa talentu i umiejące z niego korzystać dla dobra swojego narodu.
Jeżeli któremu narodowi, to potrzeba naszemu, w jego ciężkiem położeniu, zdrowia ciała i duszy i serca. Zewsząd ściśnięci obręczą nienawiści, zawadzający wszystkim, dla których istniejemy za długo, nawet bezdomnym żydom, którzy wyciągają drapieżne ręce po nasz dom skołatany, zginiemy niewątpliwie, gdy utracimy zdrowie ciała i podstawy etyczne i odporność obywatelską. A wstręt do obowiązku rozprzęga rodzinę, ostoję narodu, i zabija odporność obywatelską. A ponury pesymizm, „poprawiający swą inteligencyę alkoholem”, łamie wolę, wytwarza niedołęstwo, zdechlactwo, niezdolne do jakiegokolwiek czynu.
Źle bawią się nasi moderniści i seksualiści, „wyciągając na jaw kapitalne wnętrza ludzkie”, recte najskrytsze, najobrzydliwsze brudy, „wróciwszy nocą z tynglu lub zamtuza”. Mylą się, wmawiając w nas, że pogłębiają psychologię człowieka wogóle. Swoją własną tylko i swojego najbliższego otoczenia psychologię odsłaniają, a tej psychologii nie są natury zdrowe ciekawe. I łudzą się, pyszniąc się swoją „nową wolą”. Narody zdrowe nazywają taką wolę anarchią pojęć i uczuć, ślepotą etyczną, chorobliwem wyuzdaniem zmysłów.
Przeto, chcąc wrócić do zdrowia fizycznego i moralnego, powinniśmy wyciąć z naszego organizmu narodowego ten wrzód szkodliwy, jak go już wycinają niemcy, francuzi i anglicy, walcząc z seksualizmem i jego córką, pornografią.
Niech publiczność przestanie kupować i czytać powieścidła seksualne, a ustaną one same przez się. Gdy zabraknie odbiorców tego plugawego towaru, zabraknie także wydawców. A gdy wydawcy przestaną nabywać „ciekawe”, pikantne romanse i płacić za nie dobrze, umilkną autorowie, łasi na łatwy, szybki rozgłos i sutą gotówkę.


Seksualizm w życiu.

Wchodzi do księgarni jakaś elegancka dama i prosi o nowości. Subjekt kładzie przed nią cały stos nowych książek.
Przypatruję się z boku, co też ta elegancka dama wybierze. Same pikantne, sensacyjne, seksualizmem ociekające powieści wybrała.
Przychodzi do mnie kiedyś jakaś stara pani. Sześćdziesiątkę dawno minęła. Czy nie masz jakich ciekawych nowości? — mówi. Proszę, służę — odpowiadam, wskazując ręką cały stos powieści, czekających na pióro zoilowe.
Stara pani ogląda książki, przewraca kartki, spogląda na mnie niepewnym wzrokiem. Namyśla się, widocznie, chciałaby czegoś, a nie śmie powiedzieć, co ją pociąga.
Odwracam się, aby nie krępować jej swobody, ale zerkam z boku. „Dzieje grzechu” Żeromskiego wsunęła szybko pod żakiet.
— Czy nie wstydzisz się plamić swoich siwych włosów takimi brudami? — odzywam się.
A ona broniąc się:
— Jakżeż nie czytać książki, o której wszyscy mówią. Trzeba być au courant bieżących nowości.
Tak, au courant...
Tym samym argumentem broni się dziś młoda mężatka, pochłaniająca chciwie bibułę alkowową, seksualną, pornograficzną; tym samym — pensyonarka. Kobieta nowoczesna aż dyszy do kultu nagiego ciała.
Więc chciwość silnych, gryzących podniet: seksualizm jest obecnie prądem dominującym, a lubuje się nim głównie płeć, zwana słabą albo piękną. Więc wina za panoszącą się coraz bardziej literaturę seksualną nie spada tylko na autorów tej literatury, lecz także na czytającą publiczność. Przeciętna powieść współczesna bywa przecież odbiciem, zwierciadłem danej chwili, jej echem artystycznem, plastycznem. Beletryści współcześni czerpią z życia, ze źródła obserwacyi i doświadczeń osobistych, odtwarzają tło, z którego sami wyrośli. Gdyby nie było głodu zmysłowego używania w życiu, nie byłoby także tego głodu w sztuce.
Nikt nie zaliczy warszawskiego pozytywizmu do kierunków idealistycznych. Światopogląd przyrodniczy był jego podłożem. A mimo to szukalibyśmy daremnie w jego beletrystyce kultu nagiego ciała, a nawet francuskiego naturalizmu. Próbowała go przeflancować do nas Gabryela Zapolska w swoich latach młodych krytyka, jednak nietylko „wstecznicza”, lecz także pozytywistyczna, zmusiła ja do milczenia. Długo czekała na swoją „chwilę”, lat dwadzieścia kilka. Dziś dopiero znalazła szerokie koło wielbicieli. Drogę do wieńca utorował jej Stanisław Przybyszewski ze swoją „nagą duszą”, która okazała się nagiem ciałem, a ciałem szpetnem, miotanem konwulsyami histeryi, toczonem robactwem chorób nerwowych, seksualnych i alkoholu. Co Przybyszewski rozpoczął, to rozwinęli jego satelici modernistyczni. Wyrzuciwszy poza ramy sztuki wszelkie obowiązki i hamulce: społeczne, obywatelskie, narodowe, czyli t. zw. tendencye, wysunęli bezwzględny egoizm zmysłów na pierwszy plan życia. Literatura poiska przestała być polską, patryotyczną, a stała się służebnicą tylko miłości płciowej, w dalszym zaś ciągu rozpustnicą. Bo miłość płciowa, nieskrępowana obowiązkami, zmienia się zawsze w ladacznicę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.