Sekret pana Czuryły/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sekret pana Czuryły
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Parę lat upłynęło — bez wieści o Czuryle, nikt go już ani widział, ani słyszał o nim. Pan Adryan trochę był niespokojny, bo na listy nie odbierał odpowiedzi, a w rękach miał znaczne kapitały, które mu rezydent dostarczył, i rachunek z nich nie wiedział komu miał zdawać.
Pojechał na poradę do stryja, u którego także złożone były papiery i prawdopodobnie testament. Ksiądz proboszcz radził czekać, ażeby się to samo przez się wyjaśniło.
Woroszyłę młodego Wojewodzina bardzo często dopytywała o Czuryłę — odpowiadał otwarcie, że lęka się nawet o niego, gdyż napróżno listami nalegał, żadnej oddawna nieodbierając wiadomości.
Pan Szczepan też, który teraz przy dorastającym synu, niemal rolę starego Podkomorzego odgrywać zaczynał, przeniósłszy się do jego pokoju i często drzemiąc w starem krześle pana Kazimierza, — wzdychał wspominając Czuryłę.
— Takby nam z nim dobrze było, mawiał czasem. Gdzieś przepadł jak kamień w wodę!
Jednego letniego wieczora, właśnie był ks. Woroszyło od chorego powrócił, i uznojony odpoczywał, nie tyle myśląc o sobie, co o swych zmęczonych konikach i chłopaku głodnym, który go powoził — gdy wyrostek w jednej koszuli, krajką przepasanej, letnich spodenkach, boso, w odartym kapelusiku słomianym, na małym podjezdku, zjawił się w bramie. A że mu się do otworzenia jej zsiadać nie chciało, siedząc na koniu starał się wrotka posunąć, tak, aby mógł wjechać.
Ksiądz postrzegłszy to z okna, w obawie, aby albo chłopak lub koń nie szwankował, sam wyszedł z plebanii otworzyć wrota:
— Cóż to ci tak pilno — rzekł — żeś się lenił nawet ze szkapy zleźć?
Chłopak skoczył z konia i podszedł naprzód pocałować w rękę proboszcza.
— A! pewnie pilno, proszę dobrodzieja — rzekł — bo do chorego, który bardzo źle.
— Gdzie? jaki?
— E! to proszę ojca — począł chłopiec, ja bo i niewiem jak się on zowie. On w lesie sobie chałupę najął, co stała pustką po Jędruszce, i tam już siedzi dwa lata może. Już nie młody człek.
— Gdzie?
— A no, na lesie, co do Kołłupajły należy.
— Cóż to za człek? — spytał ksiądz.
— Musi-by szlachcic — bo w kapocie chodził — albo ja wiem.
Niewiele się dowiedziawszy, proboszcz zmiarkował, że pytać nie pora, a nieść pomoc najpilniejsza była, a tu konie jak z wody wyjęte, nie mówiąc o tem, że on sam, stary, ledwie się na nogach trzymał. Co tu począć!
Trzeba było konie najmować. Posłał cożywiej do znajomego chłopka, aby do wozu zaprzągł. Wedle opowiadania posłańca, było dobrej półtorej mili do owej chałupy w lesie po Jędruszce, droga zła i po nocy niebezpieczna; lecz to nigdy ks. Woroszyły nie powstrzymywało.
Żyrgoń zaprzągł kobyłę kasztanowatą w hołoble, wóz sianem wysłano, i staruszek, przodem chłopcu jechać przykazawszy, wybrał się w drogę, odmawiając pacierze.
Po skwarnym dniu, chmury się zewsząd ściągały, i w drodze burzy się jeszcze w dodatku spodziewać było można. Kobyła Żyrgonia nawykła do flegmatycznej jazdy z sianem lub snopami, żywszym kłusem, jeżeli się dała popędzić na chwilę, natychmiast do poważnego stępa wracała. Nie dziw też, że w ciemny świerkowy las wjechawszy, gdy noga za nogą ledwie się posuwać było można, owe półtorej mili, wyszło na dobre dwie godziny.
Noc już była późna, gdy chłopak przodem jadący odwrócił się i oznajmił, że już byli niedaleko chałupy, i że nawróciwszy w prawo, wnet ją zobaczyć mieli. Jakoż zaświeciło coś między gałęziami. Na maluśkiej polance, do koła lasem otoczona gęstym, stała chatka biedna i mała, samotna, z jedną studeńką tylko w boku i chlewkiem. Gdy wózek stanął przed nią, nie wyszedł nikt, cicho było dokoła, wiatr tylko szumiał w świerkach, i zbliżanie się burzy zapowiadał. Żyrgoń niespokojnie się obejrzał, że kasztanowatej nawet, na wypadek ulewy nie będzie gdzie postawić, a była to zasłużona dobrodziejka i faworyta domu. Pomyślał, że chyba siermiężkę z siebie zdjąwszy, ją okryje. Duże krople deszczu już powoli spadać z góry zaczęły.
Ksiądz Woroszyło dostał się pociemku do sionki, i ledwie domysłem drzwi wyszukał. Otworzywszy je, znalazł się w izdebce małej. W kominie jej paliła się resztka świecy. Ciemno było i oko nic dojrzeć nie mogło, oprócz nędznego tarczana w kącie, na którym coś się poruszało. Nawykły do ubogich i nędzy, proboszcz wziął świecę, otulając ją rękami i zwolna, ostrożnie przybliżył się do łożyska, od którego ciężki oddech i stękanie go dochodziło.
Chory, znać zbudzony szelestem — zdawał się chcieć dźwignąć, a gdy proboszcz podszedł do tarczana, ujrzał na nim, z niewymownem podziwieniem swem, wybladłą i wynędzniałą twarz — Czuryły. Chory, miał oczy otwarte, wargi spalone; ale uśmiech poczynał się na nich rodzić, gdy księdza zobaczył; wyciągnął chude ręce ku niemu, pochwycił dłoń i do ust ją chciwie przycisnął.
— Miły Boże! to wy! tu! ale zkądże? jak? i tak samiuteńki jeden.
Czuryło nie mógł mówić, kilkarazy wysilał się na głos, a dobyć go nie miał mocy; trzymał ręce księdza i łzy mu z pod powiek ciekły. Stary Woroszyło skutkiem znużenia dawnego i drogi, ledwie chwiejąc się stał już na nogach, i musiał przysiąść na tarczanie. Czuryło rękę wyciągnął szukając znać napoju, który stać miał obok na stole — ale szklanka dawno była próżną.
Napełnił mu ją przybyły, nienalegajac nań, aby mówił, a starając się odgadnąć stan chorego.
Napiwszy się trochę wody, Czuryło orzeźwiał.
— Przypadek — rzekł głosem przerywanym — włóczyłem się czasem po tych stronach, aby was być bliżej wszystkich. Tu mi było najlepiej. Żyłem po pustelniczemu. Nie wiem: czy zagrzany napiłem się wody, czy tak, bez przyczyny, przyszła moja godzina, niewiem — źle mi. Dlategom po was posłał.
— Dawnoż ci tak źle?
— Trzeci dzień coraz mi gorzej, czuję gorączkę która mnie rozbiera — rzekł powoli Czuryło — nieprzytomny już byłem. Siły tracę.
Namyślał się proboszcz: czyby po lekarza nie posłać — i wniósł żeby to zrobić.
Czuryło głową trząsł.
— Co lekarz pomoże, gdy przyszła godzina? — rzekł cicho: — Wy wiecie, ja od lat dwudziestu nie chorowałem nigdy. Choroba pierwsza pewnie będzie ostatnią.
Gdy to mówili, nadchodząca na las burza, zerwała się z całą siłą, jaką wywierać zwykła na puszcze i bory, deszcz lunął strumieniem, błyskawice przez małe okienka wdzierały się, oświecając wnętrze; nieustannie, piorun bił po piorunie, trzask i szum mówić i usłyszeć nic nie dawał. Trzeba więc było przeczekać gwałtowność pierwszą tej ulewy.
Żyrgoń, chłopiec, dwa konie już się jakoś do chlewku wcisnęli. Ksiądz i chory siedzieli sami. Pomimo piorunów i szumu drzew, Czuryło osłabły, chwilami zamykał oczy i drzemał. Ksiądz tymczasem rozglądał się po ubogiej chatce, w której oprócz niewielkich juk, siodła, opończy i uzdy po padłym wierzchowcu, prawie nic nie było. Na stole prosta butelka i szklanka zielona, w kominie garnuszek, okruchy chleba i soli.
Modląc się nad chorym, któremu chwilowego spoczynku przerywać nie chciał — ks. Woroszyło pozostał tak długo zadumany nad losem tego człowieka i ludzi.
Dobrze o północy dopiero burza ustawać zaczęła. Proboszcz sam czuł się znużonym śmiertelnie, a nie było się nawet czem, oprócz wody, pokrzepić. Niewiedząc co począć, wyśliznął się pocichu starowina do Żyrgonia, który kobyłę zwierzywszy chłopcu, sam w sionce chaty przytułku szukał i znalazłszy tu kul słomy, na nim odpoczywał.
Żyrgoń był człek stateczny i roztropny.
Położył mu ksiądz na ramieniu dłoń i odezwał się pocichu:
— Znałeś przecie i nieraz widziałeś Czuryłę. On to w tej chacie leży biedaczysko. Coś radzić trzeba. Możeby doktór go dźwignął, a przynajmniej ztądby go wziąć do wygodniejszego gdzie domu. Jedź z tem do Borków, niech mój synowiec przybywa.
Deszcz zaczynał ustawać, posłuszny więc proboszczowi chłopek, pocałowawszy go w rękę, już nie z wozem ale oklep na kasztanowatej ruszył do Borków; a choć była noc, drogę doskonale znał i zabłądzić się nie lękał.
Nadedniem dostawszy się do p. Adryana, od wartownika dowiedział się, iż w domu go nie było. Co począć? Poczciwy Żyrgoń więcej kasztanowatej żałował niż siebie, czekać nie mógł; powiedziano mu, że Woroszyło był u Wojewodziny — pojechał za nim.
Już na drodze dzień mu się zrobił wielki. Ranek po burzy był tak prześliczny jak zwykle bywa, gdy się natura odżywi, rozbudzi i po spiece napojona, rozzieleni i rozwonieje.
Droga do dworu wiodła wzdłuż ogrodu, który niegdyś książe zakładał; a teraz wojewodzina pielęgnowała, zabawiając się nim i przerabiając podług myśli. Żyrgoń właśnie wlókł się zwolna, przez parkan zaglądając do cienistych szpalerów, wśród których stały zczerniałe resztki waz kamiennych i posągów, gdy — naprzeciw niego zjawiło się cudowisko: kobieta sama jedna, jadąca na koniu powoli.
Była to Wojewodzina.
Z nudów wszystko ją zajmowało, miała zwyczaj zaczepiać przechodzących wieśniaków i rozmawiać z nimi. Żyrgoń się jej pokłonił nizko.
— A zkąd to Pan Bóg prowadzi?
— O! ja z Kurzeliszek aż jestem — rzekł chłopek — a no jadę nie wprost. Gdzie ja nie był! Szukam p. Woroszyły.
— Cóż chcesz od niego? — spytała Wojewodzina.
— Bo ksiądz proboszcz tam w lesie został sam jeden koło chorego, to sobie rady dać nie może.
— Któż to chory?
— Dziw, proszę pani — a to ten co u nas długi czas był we dworze. Czuryłą go nazywali.
Usłyszawszy nazwisko to, Wojewodzina żywo się zbliżyła z koniem do Żyrgonia.
— Gdzie on jest?
— Bardzo chory leży w chacie w lesie, a nikogo koło niego nie było, tylko jeden głupi chłopak, co dopiero po księdza posłał, kiedy już ze wszystkiem osłabł.
— Daleko to? — zapytała Wojewodzina.
— A no tędy przez las — pewnie będzie więcej półtorej godziny drogi.
— Możesz tam zaprowadzić? podchwyciła pani. Żyrgoń zdziwiony patrzył na nią, widząc jak się rozgorączkowywała.
— A — pewnie — odparł — bo ja po pana Adryana przyjechałem, aby on tam corychlej przybywał.
— Jedź zamną? — zawołała żywo kobieta, zwracając konia — pan Adryan nocuje w oficynie. Zbudzić go, jeśli śpi.
Nim się Żyrgoń z kasztanowatą dowlókł do dworu, Wojewodzina kłusem wpadła w dziedziniec, i wywołała sługi. W nagłych razach znać nigdy jej nie opuszczała przytomność; w jednej chwili wózek był przygotowany dla Woroszyły, a co na myśl przyszło, że choremu służyć mogło, włożono weń naprędce. — Żyrgoń popasał, Wojewodzina kazała jednemu ze swoich masztalerzy dowiedzieć się o drogę do chaty, i nieczekając na innych towarzyszy, sama z nim puściła się czwałem za przewodnikiem.
Proboszcz, pozostawszy sam z chorym, który to usypiał, to jęczał, to budził się i coś niewyraźnie mówił do niego, — przeczekał tak do dnia, próżno wyglądając na mającego przybyć synowca.
Łatwo mu było odgadnąć, że go zapewne nie znalazł Żyrgoń w domu.
Stan Czuryły był ciągle jednakowy. Powracała mu przytomność, to napadało go marzenie gorączkowe, i sen ciężki; orzeźwiał się wody kropelką, ale to trwało jedno oka mgnienie; osłabienie wracało znowu. W chacie nie było nic, czemby go pokrzepić można — kilka jaj leżało w stoliku, z których jedno ksiądz mu chciał wpuścić w usta, ale chory potrząsł głową: nie czuł pokarmu potrzeby.
Już zadnia, w chwili, gdy Czuryle przytomność krótka wróciła, ksiądz Woroszyło odbył z nim spowiedź i na drogę go przygotował. — Był więc, choć z tego względu spokojnym. Dziwiło go tylko opóźnienie Adryana; ale miał cierpliwość kapłańską — czekał.
W tem zaszumiało i zatętniało w lesie, zbliżali się jezdni, proboszcz wyszedł na próg sieni, i zdumiony zobaczył nadjeżdżającą — Wojewodzinę.
Skoczyła z konia żywo.
— Żyje on? — zapytała.
— Żyje — rzekł ks. Woroszyło, ale nie bardzo jest przytomny.... senny. Znak to zły.
Nie pytając więcej, odważna pani weszła do chaty — cicho zbliżyła się do łóżka chorego i stanęła nad nim z rękami załamanemi.
Twarz Czuryły, na której życie trosk, bojów i pracy malowało się dobitnie — w tym śnie gorączkowym, okryta była jakby przeczuciem wiekuistego spokoju, który wkrótce starego męczennika być miał udziałem.
Gdy milcząca wpatrywała się tak w niego, wzrok ten może utkwiony w chorego, podziałał nań siłą tajemniczą; otworzył oczy, spojrzenie jego padło na tę postać, która mu się jakby w marzeniu zjawiła nagle — cudownie i — powieki już zamknąć się nie mogły.... Zwolna — probując życia własnego — chory ręce sparł na pościeli i usiłował się poruszyć, podnieść może, a ksiądz Woroszyło, który się zbliżył, pomógł mu nieco.
Rozbudzony, ciągle ze wzrokiem utopionym w Wojewodzinę, jakby wątpił czy go oczy nie mylą, drżał ze wzruszenia.
Wojewodzina odezwała się cichym głosem:
— Uspokój się — to ja, stara znajoma twoja, przecież choć chorego mi cię nawiedzić los dozwolił; Co ci jest?
Czuryło odpowiedzieć nie umiał. Słuchał głosu jakby napój jakiś po długiem spragnieniu połykał; usta mu się zaczęły uśmiechać.
— To wy — pani moja? — ale jakim cudem?
— Dowiedziałam się, przypadkiem. Jużci-ż to obowiązek chorego nawiedzić. Ty tu leżeć nie możesz, trzeba cię przewieźć do mnie.
To mówiąc i umyślnie chłodną się być starając, Wojewodzina siadła na stołku, który jej podano. W tem nadjechała bryczka z p. Adryanem, a w niej to, co na ślepo z domu dla chorego wzięto, w myśli, że przydać się może.
Wojewodzina zdjęła rękawiczki i sama się zabrała do spełniania obowiązków siostry miłosierdzia. Kazała ogień zapalić na kominku, aby bulion rozpuścić, który i księdzu głodnemu był potrzebny, przygotowała limonadę, zaczęła się krzątać żywo, a oczy Czuryły chodziły za nią ciągle.
Patrząc na jej twarz, której starała się nadać wyraz spokojny i łagodny — można jednak było dojrzeć w niej walkę i pasowanie się z sobą. Ta obojętność pozorna, kryła wzruszenie, a ruch i zajęcie były tylko środkiem osłonięcia tego, co się w jej duszy działo.
Czuryło zdawał się tym widokiem jakby przywrócony do życia — nie mówił jednak nic; resztka uczucia skupiła się w jego wzroku. Nie odpoczywając ani chwilę, Wojewodzina, która się nikomu nie dała wyręczać — wyprawiła chłopaka z kartką do doktora, Żyrgonia zaś do dworu, po wszystko, co się jej jeszcze potrzebnem zdawało. Nie widać w niej było tej wielkiej pani, jaką umiała być w salonie, ale kobietę mężną, czynną, nierachującą się wcale z tem jak ludzie jej sprawy ocenią. Ksiądz Woroszyło patrzał na to z niemem uwielbieniem, synowiec jego — z natężoną ciekawością, jakby oczekiwał rozwiązania jakiejś zagadki.
Patrząc na twarz zarumienioną Wojewodziny, można było dostrzedz to łzy na powiekach, to smutny jakiś wyraz ust ściągniętych, to ironię boleści wielkiej. Ile razy się odezwała, słowo zdawało się sprzeczać z twarzą — mówiła zimno i mężnie, na pozór obojętnie.
Tak minęło długie pół dnia, a Czuryle przynajmniej gorzej nie było. Doktór, po którego wysyłając Wojewodzina, największy pośpiech zalecała, przybył z południa. Był to, obyczajem ówczesnym, Niemiec, który małoco i źle się popolsku nauczył.
— Idź waćpan — odezwała się doń pocichu Wojewodzina, nakazującym tonem — idź, rozpatrz stan chorego i przyjdź mi powiedz, czy go przewieźć ztąd można.
Pan Sennefeld posłuszny rozkazowi, zbliżył się do łoża chorego. Badać go ustnie było trudno, puls i język, wzrok i skóra musiały powiedzieć tajemnicę choroby. Doktór długo i sumiennie starał się ją rozpoznać.
Proboszcz szepnął mu, co się o niej sam w pierwszej chwili od chorego dowiedział. Potem wszystkiem Sennefeld wyszedł z izby zdać sprawę Wojewodzinie, która przed chatą z założonemi na piersi rękami, czekała na niego.
— Można go przewieźć? — spytała.
Odpowiedź była niema, poruszenie głową i rękami.
— Na co się to zda? — rzekł doktór — on dogorywa.
Usłyszawszy to, nie mówiąc nic, wróciła do chaty Wojewodzina i przy chorym usiadła. Sennefeld wszedł za nią, oznajmując, że jeszcze postara się przynieść ulgę choremu.
Nie odpowiedziała mu — dano choremu lekarstwo, przyjął je posłuszny. Stan jednak nie zmienił się wcale. Oczyma szukał niespokojny to Wojewodziny, to proboszcza. Gdy ks. Woroszyło się zbliżył, ujął go za rękę, głos słaby dobył się z piersi zmęczonej. Wskazywał na niego Wojewodzinie.
— Mój testament, mój testament, u niego.
Adryan stał trochę dalej: powołał go wzrokiem — i znowu popatrzał na Wojewodzinę.
— Służ jej dobrze, broń, proszę.
I znowu na księdza pokazując dodał: — Mój testament.
Dzień się miał ku wieczorowi, gdy oddech zaczął być śpieszniejszym, życie zdało się walczyć przeciw sile, co je zgnieść miała.
Chory wyciągnął ręce obie ku Wojewodzinie, chwycił dłoń jej, do ust przycisnął i — skonał....
Ona — patrzała nań z zaciętemi wargami i oczyma pełnemi łez, schyliła się, pocałowała czoło zimne, i ręką drżącą przymknęła powieki.
— Śpij — biedny przyjacielu! szepnęła — dobiłeś się do portu szczęśliwie.
To mówiąc wstała i wyszła powoli, ostatnie wejrzenie rzucając jeszcze na zmarłego. Ksiądz Woroszyło patrząc na to nie-niewieście męztwo, na tę milczącą boleść — sam płakał.
Wyszedłszy za próg chaty, Wojewodzina stanęła w rodzaju osłupienia; długo nie mogła się poruszyć, ni myśli zebrać; p. Adryan stał tuż przy niej. Obróciła się ku niemu.
— Proszę pana, abyś się zajął pogrzebem — rzekła — jestem do tego obowiązaną.
— Tak — szepnął Woroszyło przejęty widokiem śmierci, któremu też teraz usta się rozwiązały — tak, był to człowiek wielkiego serca i poświęcenia.
On mnie skłonił do podjęcia się interesów pani, ale bez niego, jabym, ani nikt, im nie podołał.
— Jakto? — zawołała Wojewodzina.
— Wszystkie pieniądze, którycheśmy użyli na oczyszczenie majątku, miałem z rąk jego!
Wojewodzina uderzyła w dłonie, i chwyciła się za głowę. Strumieniem łzy jej płynęły. Zaczęła się żywo przechadzać przed chatą, niemówiąc nic, jakby się od miejsca tego oderwać nie mogła.
Ksiądz Woroszyło tymczasem sam, z pomocą chłopaka zajmował się umarłym, szukał sukni do ubrania go, przygotowywał rodzaj małego katalalku, dopókiby ztąd ciała nie zabrano. Na przyźbie siedziała Wojewodzina. Noc już była, gdy doktór i ksiądz skłonili ją nareszcie, ażeby wracała do dworu. Na koń już siąść nie mogła, wózek p. Adryana służył do tej podróży.
Taki był koniec biednego, dziwacznego, wielkiego serca człowieka, który umiał długo cierpieć nie narzekając, i uśmiechać się bolejąc.
Nazajutrz dowiedziano się w Kurzeliszkach o śmierci Czuryły, i pan Szczepan ze swej strony natychmiast się oświadczył z gotowością zajęcia się pogrzebem. Ciało przeprowadzono do kościoła.
Z sąsiedztwa, kto tylko znał starego rezydenta, pośpieszył na ten obrzęd żałobny, który się odbył ze staroświeckim przepychem wiejskim, niewytwornym ale pokaźnym, przy tłumach duchowieństwa, ludu, przyjaciół, z mowami i exortami. Wszystkich tych gości na probostwie przyjmował pan Szczepan chlebem żałobnym.
Za trumną szła cała rodzina Mingajłów i pani Wojewodzina, która wprost z cmentarza odjechała do domu.
Ksiądz Woroszyło, w przytomności mnogich świadków i urzędników, dobył powierzone sobie papiery i testament. Już sama wiadomość o nim, powszechną budziła ciekawość. Niewiedziano dotąd, że Czuryło posiadał coś, czemby mógł rozporządzać.
Z aktu tego, do którego dołączona była komplanacya pomiędzy braćmi, pp. Czuryłami-Piatnickimi, pokazało się, że nieboszczyk, odstąpiwszy bratu schedę swą ojczystą i macierzystą, tak w kapitałach gotowych, jak w summach na dobrach opartych, posiadał przeszło trzydzieści tysięcy czerwonych złotych. Z tych znaczna część użyta na oczyszczenie majątku Wojewodziny, jej była zapisaną, dziesięć tysięcy dukatów przekazał Czuryło Podkomorstwu, dla dwojga ich dzieci. Oprócz tego legata były dla Woroszyły, na ubogich, klasztory i żałobne nabożeństwa.
Tego majątku, późno odziedziczonego, zmarły wcale prawie nie używał dla siebie. Nawykły do życia ubogiego, nie zmienił go, gdy mu przyszły dostatki.
Czytanie testamentu, którego słuchano w milczeniu, tak, że nikt głośniejszem tchnieniem nawet przerywać go nie śmiał — wprawiło wszystkie umysły w nadzwyczajną egzaltacyę. Historya Czuryły zdawała się niemal bajką jakąś niedowiary, lecz papiery urzędowe, skazówki, obligi, kwity ją potwierdzały. — Pan Szczepan spłakany cały, poszedł do żony zwiastować jej osobliwą nowinę, której sam wierzył zaledwie.
Nazajutrz rano pan Adryan spisawszy kopią wierzytelną rozporządzenia, pojechał z nią do Wojewodziny. Wyszła do niego blada, z oczyma zaczerwienionemi, ale siląc się na to męztwo, które było w jej charakterze.
— Przywożę pani — rzekł — ostatni dowód pamięci tego poczciwego człowieka, którego mało kto znał za życia.
To mówiąc, położył papiery przed nią. Rzuciła na nie okiem roztargnionem.
— Cóż mi po tem? — odezwała się — na co mi się to zdało wszystko — chyba, abym spokojnie usnąć mogła, ani męża ani rodziny o pomoc nie prosząc. Ale to już nie życie, tylko dogorywanie! Życie się zmarnowało całe, jak wiele innych, — dobrze, że ono już za nami niepowrotnie zostało.
Na cmentarzu w Kurzeliszkach staraniem Wojewodziny i Podkomorstwa, wzniesiono pamięci Czuryły aż nadto wspaniały grobowiec. Brat rodzony próbował testament obalić zrazu, lecz, przekonawszy się, że to było niepodobieństwem, wyrzekł się tej myśli.
Wojewodzina pozostała w swej rezydencyi, z rezygnacyą zabawiając się ogrodem, kwiatami i hodowaniem różnych faworytów w założonej ptaszarni i zwierzyńcu. Polowanie i koń wkrótce zarzuconemi zostały.
Coroku przybywał pan Wojewoda, zawsze żywiąc nadzieję, że żonę skłoni do powrotu i wspólnego pożycia. Wedle raz przyjętej formy, musiał stawać w oberży, gdyż we dworze nigdy dla niego miejsca nie było. Wałowicz i jego następca meldowali Wojewodę przez dni kilka, dopóki pożegnalnego posłuchania nie otrzymał. Czasem razem z innymi gośćmi Wojewodzina na obiad go zapraszała, po którym się rozstawali, zawsze grzeczni i pełni względów dla siebie. Tylko gdy mąż wznawiał rozmowę niemiłą o powrocie do stolicy, cierpliwość tracąc pani, czasem się nieco wyraziła ostro:
— Proszę cię, panie Wojewodo, do czego ci się to zdało? kochać się już nie będziemy — to próżno, nudzić się wygodniej osobno, a możebyśmy jeszcze kłócić się musieli? To waćpanu dla jego zdrowia nawet, nie byłoby dobrem. Dajmy już sobie pokój.
W kilka lat, Wojewoda, jak to naówczas delikatnie mówiono, wypłacił dług naturze. Gdy wiadomość o tem doszła do żony, pożałowała go nieco, wdziała żałobę, lecz życia wcale nie zmieniła. Wiek nie złamał jej rychło. Nietroszcząc się wcale o powierzchowność, długo zachowywała pewną świeżość lica i siły, przytomność umysłu i coraz ostrzejszy dowcip, coraz bezwzględniejsze słowo. Obawiano się jej tak jak owej Kasztelanowej Kamińskiej, która nie szczędziła też nikogo; — była do niej podobną usposobieniem, i losy obu mało się różniły.
Pan Adryan pozostał do końca pełnomocnym w dobrach Wojewodziny, i dorobił się, niechcąc prawie, bardzo znacznego majątku, który legatem testamentowym wdzięcznej mu pani, jeszcze został zwiększony. U niego pamięć Czuryły była zawsze w wielkiej czci, i nie taił tego, że jemu zawdzięczał całą swoją krescytywę.
Jeszcze trawa nie porosła na mogile poczciwego rezydenta, i nim mu pomnik zdołano postawić, stał się już legendową postacią. Do jego imienia i pamięci poprzywiązywano mnóstwo dziwnych gadek, osobliwych wydarzeń, nieprawdopodobnych baśni, które tak się z odrobiną rzeczywistości zmięszały, iż trudno dziś je od niej oddzielić. We wszystkich żywotach pisanych po zgonie muszą się łączyć te dwa pierwiastki — prawda i baśń, która po swojemu jest też prawdziwą. W niej człowiek składa to, czego mu żadna rzeczywistość dać nie może.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.