Sceny sejmowe. Grodno 1793/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sceny sejmowe. Grodno 1793
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Data wyd. 1875
Druk Drukiem J. I. Kraszewskiego
(Dr. W. Łebiński)
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomimo najsurowszych rozkazów, zabraniających obcym osobom znajdować się w galeryi dla arbitrów przeznaczonéj, którą zajmowali oficerowie rosyjscy... nie było prawie posiedzenia, na któreby się ktoś za sprawą wpływowych osób nie dostał. Ostatnie sesye szczególniéj obudzały żywe zajęcie.
Szambelanowa, którą polityka nie wiele obchodziła, tego dnia, gdy posłów wywożono, dziwnym sposobem uczuła nieprzełamaną chętkę znajdowania się tam, gdzie nikomu być nie było wolno. Właśnie z rana przyszedł na czekoladę pułkownik Kastaliński i opowiadał jéj o wydanych rozkazach, gdy boska Milusia zaczęła na wszystko go zaklinać, aby ją do sali sejmowéj wprowadził.
Grzeczny adorator obrócił to w śmiech zrazu, lecz z szambelanową popsutą i nawykłą do dogadzania sobie sprawa była nadzwyczaj trudna. Zaklęła się, że nigdy w życiu Kastalińskiego na oczy widzieć nie chce, jeżeli dla niéj tego nie zrobi. Chciała, żeby ją i męża dla przyzwoitości umieścił gdzie w ciemnym kącie — napierała się, dąsała i mimo nadzwyczajnéj trudności wykonania tego kaprysu Kastaliński obiecał. Ale szambelan, który „awantur wszystkich“ nadzwyczaj się lękał, oświadczył śmiało jak nigdy — że za nic w świecie do sali nie pójdzie. Usta zwykle tak trudno się otwierające tą razą — zdobyły się na wypowiedzenie:
— Ja tego — nie tego — i — nie tego — za nic!
Ręką i głową machnął znacząco.
— Ale nie tego — za nic!
Szambelanowa musiała zaprosić do towarzystwa Justynę, która się chętnie zgodziła iść z nią na posiedzenie.
Kastaliński uprzedził, że to może potrwać długo, i że podczas sesyi niepodobna mu będzie panie wypuścić.
— Choćby do rana! odparła Milusia.
Nim się posiedzenie rozpoczęło, Kastaliński potajemnie wprowadził obie panie ubrane czarno i zakwefione w kątek ciemny, z którego salę doskonale widzieć, głosy słyszeć było można. Dwa taborety były przygotowane, a ściana galeryą oddzielająca od sali dozwalała się ukryć i nie dać postrzedz z dołu.
Szambelanowa, którą niedorzeczna paliła ciekawość, za pierwszym wybuchem o mało nie zemdlała, chciała uciekać, zasłoniła sobie oczy — lecz Kastaliński który nadbiegł oświadczył, iż wyjść było niepodobieństwem bez narażenia się... Szambelanowa więc, pozatykawszy oczy i uszy, siedziała płacząc i łkając ze strachu, nie miała jasnego pojęcia znaczenia téj sceny, lecz widziała działa i zapalone lonty i zdawało się jéj, iż lada chwila kartaczami do posłów wypalą, przyczém i jéj szacowne zdrowie i życie ucierpieć może.
Panna Justyna nie wiele jéj pomódz i uspokoić mogła, gdyż pierwszy raz znajdując się na sali, porwaną została... uniesioną aż do obłąkania straszliwém znaczeniem téj walki, tych głosów rozpaczy i straszniejszego nad wszystko milczenia. Wzrok jéj mimowolnie wśród tłumu szukał Ankwicza — naprzód z zajęciem i trwogą, późniéj z oburzeniem i wzgardą.
Zbladła i nie mogąc się już utrzymać na nogach, musiała upaść na krzesło... Osłupiałe jéj oczy — wyrażały ból, jakiego pojęcia mieć niepodobna, kto nie widział istoty zbolałéj w chwili, gdy traci ostatni, najdroższy skarb — jedyny.
Tak mogła wyglądać Medea u brzegu morza rzucona sama, nim ją szał ogarnął... Dzikiego coś błysnęło w jéj oczach krwią zaszłych w jednéj chwili. — W uszach jéj szumiało, nie słyszała już nic... załamane ręce położyła na kolanach... zapomniała o towarzyszce, o miejscu, w którém była, i nie przebudziła się z tego szału niemego, aż wszyscy się ruszyli i wzrok jéj, zawsze szukając Ankwicza, postrzegł go w tłumie potrząsającego z uśmiechem... stryczkiem wyjętym z kieszeni.
Od téj chwili do wyjścia z zamku Justyna nie wiedziała już, co się z nią działo, gdzie była... Znalazła się wśród ciemności nocnych, w podwórzu i siadła do powozu, równie złamana, nieprzytomna jak szambelanowa, która drzała, płakała ciągle i modliła się do wszystkich swych patronów razem i do Kastalińskiego...
Pułkownik śmiejąc się, pocałował ją w rękę.
— No — zawołał — chwała Bogu, toć już przecież raz wszystko skończone... a nu! teraz — to i bale pójdą inaczéj... gdy tych warchołów powywozili a reszta nastraszona...
Kobiety pojechały do domu.
Szambelanowa nie pojmowała wcale znaczenia sceny, któréj była świadkiem, przejęła się cała tém tylko, że się na okropne naraziła niebezpieczeństwa, że jéj szacowna osoba mogła paść ofiarą tych — „nieroztropnych uniesień“ (tak się wyraziła). Cała drząca jeszcze wpadła do domu... Mąż oczekując na nią, spał na kanapie, zerwał się, przecierając oczy; — widok jego rozczulił ją na nowo. Zaczęła płacząc opowiadać, że o mało ją i wszystkich posłów w dodatku nie wystrzelano kartaczami, że tylko wielkiemu rozumowi Ankwicza winni byli ocalenie.
Szambelan przebudzony ze snu a na jawie téż nie bardzo pojętny, nie rozumiejąc co, gdzie i jak się stało, łamiąc ręce wołał tylko:
— A widzisz! ale uspokój się, duszeczko! uspokój się duszeczko!
Rozwinęły się z tego spazmy, od których panna Justyna nie mogła ratować, bo powróciwszy do domu, natychmiast znikła i zamknęła się w swoim pokoju.
Nie można się było do niéj ani dowołać ani dostukać. Szambelan więc sam rozsznurował, rozebrał — i lekarstwami stósownemi, które zawsze były pod ręką, powoli nieszczęśliwą ofiarę niepotrzebnéj ciekawości uspokoił. Tryumfowałby, gdyby stworzenie do niego podobne śmiało okazać, co myślało...
— Otóż tobie Kastaliński! mówił w sobie, oto tobie sejm i Ankwicze!..
Nad rankiem już wszystko we śnie się pogrążyło z wyjątkiem panny Justyny, w któréj pokoju do dnia się świeca paliła i słychać było chód gwałtowny... jakby rzucanie się po pomieszkaniu a niekiedy jęk i płacz...
Nazajutrz rano... panna Justyna kazała powiedzieć, że jest chorą i że nie wyjdzie chyba późniéj.
Szambelanowa zamruczała. — Tony sobie jakieś daje z tą chorobą!
Sama ona także czuła się niezdrową, lecz ubrawszy się wyszła do salonu, bo chorując zbytecznieby się z szambelanem nudziła...
Kastaliński przyszedł i wedle zwyczaju w humorze doskonałym i jakoś potrafił rozruszać gospodynią wiadomością o balu, który miał dać Pułaski. Do obiadu nie przyszła panna Justyna...
Szambelonowa ruszała ramionami.
Brat, który do domu tego rzadko przychodził, zjawił się po długiéj niebytności i przemknął do siostry....
Gdy mu zaryglowane drzwi otworzyła i spojrzał jéj w twarz, uląkł się biedny.
— Wezwałam cię, żebyś przyszedł — odezwała się — potrzebowałam widzieć się z tobą... czuję się chorą... bardzo chorą.
— Był doktor?
— Nie potrzebuję żadnego — odparła Justyna — moja choroba nie jest ani do leczenia, ani do uleczenia.
— Cóż to jest? — zapytał porucznik.
Spojrzał na nią i dostrzegł Solski, że była rozgorączkowaną.
— W istocie masz trochę gorączki — odezwał się — przeziębienie może?
Ruszyła ramionami.
— Byłam wczoraj ukryta na sesyi sejmowéj... z niéj wróciłam z tą nieuleczoną w piersi chorobą — zabita....
Spuściła głowę i płakać zaczęła.
— Słyszałem o niéj — począł porucznik. — Tak, straszne to było posiedzenie tym gwałtem bezlitosnym zapamiętałym, jaki wywarto na reprezentantów narodu, na królu.... Zdeptano nas nogami.
Justyna siadła w krześle i podparła się na dłoni.
— Tyś o tém słyszał — zaczęła po cichu — a ja na to patrzałam — ten widok nigdy nie wyjdzie mi z pamięci! Nie poruszył mnie ucisk, napatrzyłam się go wprzódy pod wszystkiemi postaciami. — Cóż dziwnego, że barbarzyńcy nad słabym się znęcają? Tak czynią i zwierzęta — jest to powrót tylko do stanu bydlęcego.... A! to nic! ale trzeba widzieć było tych, co w téj chwili uroczystéj mieli odwagę i siłę, chłodno, szydersko frymarczyć sumieniem narodu... tych zaprzedanych, co grali patryotów, aby objaw patryotyzmu przytłumić!
Zakryła sobie oczy.
— O bracie mój — rzekła — przedstaw sobie na miejscu mojém matkę, siostrę, żonę jednego z tych ludzi bez wstydu i sumienia... a pojmiesz boleść moją, bom ja tam była przedstawicielką ich matek, sióstr i żon... okrytych sromotą.
— Szczęściem — dodał porucznik — żaden z tych ludzi tak bardzo nas nie obchodzi.
Justyna zapatrzyła się bezmyślnie na podłogę i nic nie odpowiedziała. Porucznika dziki jéj i obłąkany wzrok, postawa, w nieładzie rozpuszone włosy... roznamiętnienie dziwne, jakiego nigdy w niéj nie widział — przestraszały....
— Chciałam z tobą mówić — odezwała się, jakby siłą przebudzając z tego osłupienia — potrzebowałam cię spytać... co czynisz z sobą.... Ja sądzę, że my — że ja — możemy wyjechać wkrótce, że mnie tu nie stanie.... Nie wiem, chciałabym szambelanowéj prosić, aby mnie puściła ztąd. Nie mogę pozostać dłużéj, umieram — czuję się śmiertelnie znużoną. — Muszę uciec.... Chciałam cię pożegnać. Nie wiem, co zrobię z sobą — ale to życie stało mi się nieznośnem. A ty?...
— Po wczorajszéj sesyi — odparł porucznik — i ja nie widzę potrzeby dłużéj tu siedzieć. Sejm jest skończony.... Pozostaje tylko to, co oni za najmniejszéj wagi rzecz mają — wotowanie nowéj konstytucyi, którą Sievers skomponował... konstytucyi, która żyć nie będzie... i która nikogo w istocie nie obchodzi. — To, com miał do czynienia... skończyłem.
— Ale — parę dni — parę dni — zatrzymasz się tu jeszcze? — spytała niespokojnie Justyna.... Prosiłabym cię o to, jak o łaskę... parę dni.
— Dla czego? — odezwał się zdumiony porucznik.
— Bo — bo ja proszę cię o to....
— Dziwnie dziś jesteś tajemniczą!
Justyna zamyślona zdawała się nie chcieć słyszeć tego, co brat powiedział. Starając się uspokoić, odgarnęła włosy, otarła oczy i przybrawszy uśmiech na usta... zbliżyła się do brata z czułością.
— A! drogi mój! rzekła, przez lat tyle nie widzieliśmy się z sobą... gdy się rozstaniemy teraz... Bóg wie jeden, czy się jeszcze na tym zobaczymy świecie... Ty...
— Ja? przerwał porucznik wesoło — ja spiskuję tylko dopóty, dopóki muszę i w téj nadziei, że się dospiskuję wojska i walki! Będę się bił wściekle, za to ci ręczę. Ty i ja nie mamy nic do stracenia... nie wielką dań przynosimy ojczyźnie, dając się jéj na ofiarę... Nie mamy nikogo, nikomu nie jesteśmy potrzebni. Jeszcze ty — ale ja...
— A! mój drogi — chyba na odwrot — tyś żołnierz a ja — co? nieznane ziarnko piasku na brzegu morza... nic więcéj...
— Jabym cię chciał wyrwać z tego domu, dodał porucznik.
Justyna uśmiechnęła się gorzko.
— A! ja się wyrwę, wyrwę... bo mi ten pobyt nieznośny. Muszę...
Zaczęła chodzić zamyślona...
— Bądź co bądź — dodała drzącym głosem, wyciągając ręce do brata — ty mi przebaczysz... prawda?
— Cóż ja ci mogę mieć do przebaczenia?...
Zarumieniło się dziewczę...
— Któż bez winy, szepnęła. Ja ciebie mam na całym świecie jednego... ty... o mnie nie zapomnisz. Ty — bronić będziesz Justyny...
Mowa ta była niezrozumiałą dla porucznika, ale go niespokojnym uczyniła.
— Wytłumaczże mi się jaśniéj — rzekł — jesteś tak zagadkową...
— A! to ci się kiedyś wytłumaczy — dodała Justyna. Nie ma nic! nie mówmy...
Nie jedziesz jutro jeszcze? spytała.
— Żądałaś odemnie, abym się wstrzymał!
— Prawda... dzień... dwa — nie dłużéj. Przez ten czas coś się zrobi... bo ja... zostać w tym domu nie chcę.
Zaczęli mówić o wspomnieniach dziecinnych, o matce... o pierwszych latach młodości, o sieroctwie swém i odbiegli od smutnéj teraźniejszości do smutniejszéj może, ale już uświęconéj śmiercią przeszłości.
Zapomnieli się oboje... siedzieli długo...
Justyna zdawała uspokajać. Nareszcie porucznik odchodzić musiał i zaczął ją żegnać — wstrzymała go namiętnie, ściskała i płakała.
— Ależ się przecież zobaczymy jeszcze... zawołał porucznik.
I wyszedł z pokoju. Justyna zamknęła się po wyjściu jego, spojrzała na zegar i zaczęła się ubierać żywo. Gorączka, która ją odstąpiła na chwilę, wracała... Machinalnie, nie myśląc, ubrała się w suknią czarną, zaczesała włosy... poszła spojrzeć do źwierciadła i bladą twarz pożegnała jakby smutnym rzutem oka...
Nadchodziła godzina wieczorna... Justyna spiesznie udała się do salonu... Wejście jéj szambelanowa powitała wzrokiem niemal szyderskim, szepnąwszy coś na ucho siedzącemu przy niéj pułkownikowi, który wchodzącą ciekawemi zmierzył oczyma. Justyna nie zważała ani na te wejrzenia, ani na szyderski wyraz głosu gospodyni... Szambelan z daleka na krześle asystujący z pikulinem w kieszeni a zazdrością w sercu, popatrzał z gniewem na pannę respektową, któréj nie lubił, bo się na nim poznać nie umiała...
Nie patrząc na nich, panna Justyna udała się do okna i stanęła w niém, wzrok utopiwszy w ulicy. Zaczynało zmierzchać. Nagle odskoczyła od okna — a w téjże prawie chwili wszedł, nucąc piosenkę w przedpokoju — Ankwicz.
— A co? nie mówiłam? szepnęła szambelanowa do ucha pułkownikowi.
Minister przywitał z kolei wszystkich i podszedł żywo do panny Justyny, która ostro nań spojrzawszy, zimnym zmierzyła go wzrokiem, z wyraźnym jakimś gniewem i wstrętem.
Nadzwyczaj zręczny w znalezieniu się towarzyskiém Ankwicz, zarazem mówił do szambelanowéj, odpowiadał Kastalińskiemu, uśmiechał się do szambelana i oczyma badał pannę Justynę, od któréj nie odstępował.
Szambelanowa była po wczorajszém jeszcze szyderska i kwaśna. Dowiedział się dopiéro Ankwicz, iż się znajdowała na posiedzeniu, spojrzał na Justynę i odgadł z jéj twarzy, że i ona tam przytomną być musiała...
— Jakto? zawołał Ankwicz — miałyście panie heroizm dosiedzieć do końca? A! toście téż musiały widzieć, jakeśmy ja, Raczyński i Bieliński otrzymali piękne prezenta, czekając na te, które nam przyśle Imperatorowa.
Szambelan ciekawy szepnął:
— Prezenta? jakie tego? jakie?
— Schowałem na pamiątkę! dodał Ankwicz, prześlicznie, kunsztownie prawdziwie wykonany stryczek! Ja nie wiem, czy sułtan wezyrom skazanym piękniejsze posyłać może.
I rozśmiał się ruszając ramionami. Justyna drżąca ustąpiła do onka.
Szambelan ręce załamał, Kastaliński się śmiał.
— To łotry, Polaki! zawołał, to koncepta!!
— Taka to wdzięczność za trudy nasze i znoje! począł Ankwicz. A przemawiałem przecie wczoraj i pozawczoraj tak patetycznie o ucisku, że ani Szydłowski ani Ciemniewski lepiéjby nie potrafił. Kimbar mi podał rękę.
Wszyscy milczeli, piękna Milusia podniosła rączkę białą ściśniętą w kułaczek, podobny do bułki pszennéj.
— A! to waryaty! to szaleńcy! to ludzie, którzy swojego ani cudzego życia za nic nie mają. O mały włos... chodziło, żeby Rautenfeld nie wyszedł i nie dał znaku... jakby palnęli z armat do sali.
Zakryła sobie oczy, a Kastaliński się śmiać począł...
— Na honor! zawołał, armaty nie były nabite, tylko lonty pozapalane.
— A kto ich tam wie? westchnęła szambelanowa. Szambelan zbladł i poprawił peruki.
Dziękował Bogu, że wczoraj się tam nie znajdował, bo ze słabém swém zdrowiem za przyzwoite znalezienie się ręczyćby był nie mógł.
Ankwicz korzystając z tego, że pułkownik uspokajał gospodarzy oboje — zbliżył się do panny Justyny i szepnął jéj poufalsze powitanie.
Odwróciła twarz od okna...
— Masz pan powóz? zapytała.
— Stoi przed domem.
— Ja koniecznie pomówić muszę... Znajdziesz mnie w swojéj karecie.
I domówiwszy tych słów, nie czekając odpowiedzi, zakręciła się po salonie... jakby szukała czegoś — i wyszła...
Szambelanowa poprowadziła za nią oczyma...
— Pułkowniku, szepnęła do Kastalińskiego, baw mojego męża — ja mam coś Ankwiczowi do powiedzenia...
Ankwicz, pomimo oziębłości swéj i umiejętności znalezienia się a panowania nad sobą... w chwili, gdy mu Justyna dziwnych tych słów kilka rzuciła do ucha, zmięszał się widocznie, osłupiał...
Stał jeszcze zamyślony i nieprzytomny prawie, co mu się nigdy nie zdarzało, gdy szambelanowa z przybraną jakąś powagą dziwną, niewłaściwą sobie, zbliżyła się ku niemu.
Skinęła i poprowadziła go z sobą do gabinetu. Strasznie się to nie podobało pikulinowi — powiódł niespokojnie oczyma, lecz Kastaliński trzymał go za frak i drwił sobie z niego.
— A ty stary... zazdrośniku...
Gdy do gabinetu weszli, piękna Milusia bardzo seryo odwróciła się do Ankwicza, który całą swą przytomność odzyskał...
— Kompromitujesz mi dom — proszę cię — zawołała z gniewem... Mnie o tę małpę nie chodzi, niech sobie ginie, kiedy chce. Nie przeszkadzałam wam, choć widziałam przecie wszystko, wiedziałam wszystko... Tylko znowu nie mogę ścierpieć...
— Cóż? co? czego? zapytał Ankwicz szydersko — mam powiedzieć Kastalińskiemu, aby przestał bywać i was nie kompromitował?..
Milusia aż się wstrzęsła...
— Że on jest przyjacielem mojego męża — zawołała — że oni się kochają jak bracia, do tego nikomu nic... Tak, ale pan mi w moim domu bałamucisz pannę... ludzie gadają...
— Cóż mogą mówić? spytał Ankwicz — jestem w téj chwili nie żonaty, ona jest wolną, któż tu skompromitowany?
— To się waćpan z tą „ordynarną“ dziewczyną bez żadnego wychowania myślisz żenić? I zaczęła się śmiać. Za kogoż to mnie masz, żebym ja temu uwierzyła — cóż to znowu jest?
Ankwicz ręce założywszy pod frak, zdawał się myśleć o czém inném, tak go to mało obchodziło, co szambelanowa mówiła.
— Więc cóż? zapytał zimno...
— Więc — proszę, albo się żeń, albo... żeby mi tego skandalu nie było...
Minister na nią popatrzył, ale z taką jakąś ironią dziwną, iż, choć słowa nie rzekł, gospodyni uczuła się obrażoną. Ruszył ramionami i ziewnął — potém na zegarek spojrzał, ukłonił się i przeszedł do salonu. Milusi zrobiło się go żal.
— Ale czekajże — zawołała — nie gniewaj się, przecie nadzwyczajnych rzeczy nie żądam... tylko żeby cały świat o tém nie gadał.
— Dobrze, dobrze — odparł Ankwicz — Dobranoc — pani.
Ta odpowiedź zimna nie podobała się boskiéj Milusi, która pospieszyła, chcąc go wstrzymać, ale minister już wziął za kapelusz... i żegnał się ukłonem...
Wyszedł szybko...
— Otóż zdaje się, żem zrobiła głupstwo... po cichu szepnęła sobie szambelanowa — i wróciła na dawne miejsce na kanapie, a pikulino odetchnął swobodniéj...
Karetka pana ministra stała u drzwi domu. Chociaż mu panna Justyna zapowiedziała, że w niéj czekać będzie na niego, Ankwicz nie dowierzał temu... Wieczór był jasny, pogodny, nawet jak na wrzesień ciepły, niebo jasne... księżyc wschodził pełny po nad lasami. W ulicy mrok zalegał szary... Zapuszczone story karety nie dozwalały widzieć jéj głębi — Ankwicz otworzył ją. Justyna czarno ubrana, wciśnięta w sam róg powozu, czekała nań w istocie. Człowiek, co tyle w życiu przebył, nie bardzo może zdziwił się temu, lecz zakłopotał — co pocznie z nią.
— Dokąd pani każesz jechać? spytał.
— Gdziekolwiekbądź... gdzieś... gdzieby się na osobności, w polu... rozmówić można. Na Kołożę, jeżeli pan chcesz, do staréj cerkwi, tam z pewnością nie zastaniemy nikogo.
— Ale cóż za fantazya.... po nocy!
— Fantazya! tak! Każ jechać na Kołożę. Noc księżycowa — bardzo ładnie... owszem.
Ankwicz szepnął coś woźnicy, siadł do powozu, drzwiczki zatrzasnął i konie ruszyły. Justyna nie podniosła się, nie mówiła słowa, milczała z głową zwróconą ku oknu. Parę razy chciał ją wziąć za rękę, wyrwała mu ją niecierpliwie. Wyglądała oknem, jak gdyby celu podróży.
— Przyznam się pani, odezwał się po chwili Ankwicz, że ta przejażdżka romantyczna po księżycu do starożytnego monumentu, w którym mieszkają sowy — jakkolwiek urocza... gdyby nie z jéj rozkazu, byłaby do prawdy śmieszną.
Justyna nic nie odpowiedziała, ręką jedną trzymała taśmę karety, drugą cisnęła serce. Ankwicz patrzał — przemówił raz jeszcze i widząc, że odpowiadać nie chce — zamilkł.
Spojrzał oknem... Konie biegły bystro... byli u brzegu wysokiego Niemna, pociągnął sznurek i kazał stanąć. Niedaleko widać już było ciemno malującą się na niebie ruinę nad urwiskiem.
Otworzył drzwiczki.
— Służę pani!
Justyna wybiegła z karety... Ankwicz koniom kazał stanąć, podał jéj rękę i poszli ścieżyną po nad samym brzegiem. W głębi widać było miasto z wieżami kościołów... i zapalające się światła w oknach domów.
Justyna odwróciła się do niego.
— Jest to ostatnia nasza rozmowa — odezwała się głosem drżącym — potrzebowałam jéj na osobności, na swobodzie, w obec jednego Boga...
Ankwicz jéj przerwał.
— Ale, chére Justine — cóż to wszystko znaczy? do czego takie uroczyste przybory? Jeśli mi chcesz czynić wymówki, to nie słuszne. Może pierwszy raz w życiu jestem zakochany szczerze, jestem... duszą i sercem twoim... jutro poproszę o rękę twoję... wszystko skończone.
Chwilę milczała Justyna... zakryła sobie oczy ręką...
— Wczorajszy dzień! nieszczęsny dzień wczorajszy, zawołała, zawyrokował o losach naszych. Wiesz to pan — bom mu wyznała, że zbliżyłam się doń ze wstrętem, przezwyciężając się niechętnie. Urok, czarodziejstwo, kara Boża, nie wiem co... kazały mi uledz jego słodkim słowom... serce moje nie usłuchało méj woli, opierając się sobie, zaczęłam cię kochać, ukochałam, oddałam ci się cała... zapominając na wszystko!! Jestem zgubioną...
— Justyno — przerwał Ankwicz — ja się żenię... jutro — gdy chcesz.
— Słuchaj mnie Pan — jam Polka.... mój ojciec zginął z ich rąk, we mnie nie zagasło uczucie przywiązania do kraju. — Kochając cię, kłamałam sama przed sobą, że ciebie nawrócić, że cię potrafię uczynić godnym tego imienia, które nosisz. Sądziłam, że miłość dokaże tego cudu i dźwignie cię z tego kału...
Po wczorajszém posiedzeniu...
Załamała ręce.
— Przestałam wierzyć! przestałam się spodziewać — lękam się ciebie jak szatana... nie chcę cię... Jestem zhańbiona, nie chcę ślubu... bo ręki twéj dotknąćbym nie mogła... bo się ciebie boję, bo wzgarda moja dla ciebie miłość przewyższa.
Ankwicz stał i słuchał z głową spuszczoną.
— Panno Justyno — rzekł chłodno — po co te sceny między nami? Mówiłem, przysięgałem, że ją kocham i powtarzam raz jeszcze... żenię się. Jest to wszystko, co uczynić mogę, aby jéj spokój przywrócić; lecz — pozwól pani — dla jéj miłości natury mojéj zmienić nie mogę. Osądziłaś mnie pani źle, myśląc, że potrafisz tak starego jak ja przerobić grzesznika... A! pani! oprócz tych czarnych oczów ja w nic nie wierzę!! Oprócz szczęścia, które piłem z twych ust, nic nie żądam... Innym jak jestem — wystygłym sceptykiem, dla którego równie wzgardy są godni szanowni ziomkowie moi, poczciwe łotry Moskale... w ogóle cały Boży świat — innym być nie potrafię i nie obiecuję. Patryotyzmu grać lepiéj jak wczoraj nie potrafię, ani z niego drwić inaczéj, jak drwiłem... wszystko to są dziecinne zabawki... a jeden twój pocałunek...
Chciał się zbliżyć — odtrąciła go Justyna.
— Dosyć tego — rzekła. Wczoraj całą tę nieszczęśliwą głębinę twéj duszy zmierzyłam i cofnęłam się przerażona... Że dożyłam do téj chwili, to cud... Jestem zmuszoną być twoją... a nie mogę...
— Justyno droga — począł Ankwicz — zlituj się... do czego to prowadzi? zastanów się...
— Mnie to zostaw — odparła, oglądając się — mój los od téj chwili moim już jest tylko... ostatnie marzenie zniweczone... Żyć! a! nie — żyćbym z tobą nie mogła! ale po cóż ukazałeś mi przyszłość zwodniczą, aby ją odebrać?
— Przyznasz mi — przerwał Ankwicz — że się nie maskowałem nigdy... Chciałem się podobać — lecz nie kłamałem... Wiedziałaś pani, że służę za pieniądze tym, którymi gardzę, przeciw tym, którzy mi są gorzéj niż obojętni... To trupy są... ich nikt uratować nie zdoła!
— Jam miała litość nad twą chorą duszą...
— Téj choroby, kto raz ją dostał, nie pozbędzie się nigdy... Ze wszystkich wyleczyć się można, ale nie ze sceptycyzmu takiego... i pogardy dla całego świata — nie wyjmując samego siebie...
— Ani mnie! dodała Justyna gorzko. Dla czegóżbym ja miała być wyjątkiem? ja, dziecinna, słaba, rozmarzona, com się, jak mucha światłu uwieść dała, aby zgorzeć w jego płomieniach...
— To bardzo poetyczne — rzekł Ankwicz — ale pozwól pani, ażebym, wysłuchawszy gorzkich tych wyrzutów, pocieszał się nadzieją, że pani jutro będziesz łaskawszą dla mnie, że mnie zechcesz wziąć jakim jestem... ulitujesz się.
— Dla mnie — nie ma jutra... — odpowiedziała Justyna.
Odstąpiła kilka kroków, skłoniła się lekko i chciała odejść.
Ankwicz pobiegł za nią.
— Ale — gdzież pani idziesz? sama? — zawołał niespokojny.
Namyślała się Justyna...
— Tak... to będzie lepiéj — odezwała się — odwieź mnie pan do miasta... wysiądź w ulicy...
Rozmowa była skończoną. Ankwicz napróżno w różny sposób starał się ją wznowić, aby uspokoić Justynę, pogrążona w sobie nie odpowiadała mu wcale.
Poszli milczący do oczekującego na nich powozu. Kilka razy Justyna zatrzymała się na ścieżce... spojrzała w dół ku Niemnowi. Zdawała rozpatrywać się po okolicy. Ankwicz był niespokojny, lecz się pocieszał tém, że ta fantazya rozpaczliwa przejdzie i ukoi się...
Tak doszli do powozu, i Justyna usiadła znowu odsunięta od towarzysza, w samym kątku. Patrzała w okno, nie mówiła nic... Ile razy księżyc twarz jéj oświecił, Ankwicz mógł dostrzedz, że dwa strumienie łez płynęły po niéj. Usta były konwulsyjnie ściśnięte; zaledwie pierwsze domy się pokazały, gdy panna Justyna gwałtownie zażądała wysiąść. Ankwicz jednak nie pozwolił na to i dopiéro w bliskości domu kazał się wstrzymać powozowi. W chwili, gdy miała wysiadać, Justyna obróciła się ku niemu — z płaczem rzuciła mu się na szyję... jakby ulegając uczuciu gwałtowniejszemu nad jéj siły.
— Bądź zdrów — zawołała szlochając cicho — bądź zdrów — nie zobaczemy się więcéj... a! zaklinam cię... dla pamięci mojéj, wskrześ w sobie wiarę w cnotę, obudź serce — bądź innym.
Ostatnie wyrazy wyrzekła z płaczem, oderwała się od niego i wyskoczywszy z powozu, szybko pobiegła. Ankwicz pojechał na Horodnicę. Najzimniejszy z ludzi, ale namiętny zarazem... uczuł się dziwnie zburzonym.
— Dziecko... z przewróconą tym patryotyzmem głową! mówił w duchu. Namęczy się próżno! A! te głowy kobiece!
Uspokajając się tak — mimo usiłowań największych, do zupełnego uspokojenia, do zwykłego stanu ducha powrócić nie mógł.
Nim panna Justyna wróciła do domu, szambelanowa po nią kilka razy posyłała i niesłychanie zniknięciem jéj była zgorszoną. Zaledwie dano znać, że powróciła, sama się do niéj udała z wymówkami... Zastała ją jeszcze zakwefioną i zapłakaną.
— Panna nadużywasz mojéj powolności, poczęła, tego ju nadto!
— Przepraszam bardzo panią szambelanową, przerwała Justyna — sama wiem, żem zawiniła, ale pani mi raczysz przebaczyć, bo jutro jéj dom opuszczam.
Przyjm pani najszczersze dzięki za opiekę nad sierotą.
— Cóż to za fantazya znowu? Myślisz, że ja cię prosić będę, że się nie obędę?
— Ale ja, pani dobrodziejko — bez żadnéj innéj myśli to mówię — tylko oznajmując jéj, że zmuszoną jestem... dom jéj opuścić.
To mówiąc, drzącą ręką położyła przed nią pęk kluczów.
— Pani mi pozwoli przenocować...
Milusia stała w osłupieniu, ale gniewie razem...
— A więc wolisz waćpanna być metresą Ankwicza, niż rezydentką u mnie? syknęła szambelanowa.
Justyna się zarumieniła. — Pan Ankwicz oświadczył mi się dzisiaj i prosił o moją rękę, ale — mogę panią zapewnić, że ani jego żoną, ani pani ciężarem nie będę.
Zagadkowa ta odpowiedź niezmiernie wzruszyła Milusię, Justyna cofnęła się okazując dobitnie, że dłużéj mówić nie chce, duma nie pozwalała się jéj narzucać. Szambelanowa wzięła klucze (na próbę, czy ich nie zażąda napowrót Justyna) i wyszła nadąsana.
W domu już nikogo nie było oprócz szambelana, który, jak zawsze, musiał wysłuchać żalów, skarg, narzekań boskiéj Milusi, i podzielał zupełnie jéj zapatrywanie się na niewdzięczność téj istoty — która śmiała rzucać tak dom, co jéj dał schronienie — nie dozwalając się dłużéj zamęczać.
— Ona się rozmyśli jutro i na kolanach prosić będzie, abyśmy ją nazad przyjęli — ale nie doczekanie... niech sobie z panem Bogiem... niech sobie lepszego, przyjemniejszego domu szuka. O! to wszystko Ankwicza sprawa.
Nie rychło się uspokoiła piękna Milusia i usnąć mogła.
Zaspali téż wszyscy długo na dzień.
Gdy Magdusia, służąca szambelanowéj, przyszła firanki jéj pawilonu odsłonić i dać jéj — dzień dobry, pierwszém słowem przebudzonéj było pytanie:
— A co panna Justyna?
— Jeszcze czy śpi czy nie wiem, co robi, ale nie wychodziła... Wczoraj w nocy u niéj długo światło było...
— Pójdźże zobacz i dowiedz się.
Magdusia pobiegła i oświadczyła, że drzwi zamknięte a klucz od środka.
— No, to — niby od siebie zapytaj się, czy nie chce kawy, albo co? a zobacz, czy ubrana i czy się pakuje.
Wysłana z tém służąca powróciła w dobry kwadrans oświadczając, że i ona i druga dziewczyna wołały u drzwi, pukały, stukały, ale nikt się nie odzywał. A że klucz był we drzwiach — obawiały się, czy uchowaj Boże, nie zaczadziała.
Usłyszawszy to szambelanowa przestraszona trochę, zarzuciła na siebie szlafroczek, w domu już i tak wszyscy byli zaniepokojeni, w korytarzu stała służba cała, napróżno usiłując zajrzeć przez dziurkę od klucza. Stukano z całych sił. Trzeba było posłać po kowala... domyślano się już jakiegoś nieszczęścia. — A że szambelanowa przy swych słabych nerwach na nic strasznego patrzeć nie mogła, on zaś sam wszystkiego się bał, strwożeni schowali się w salonie, powierzając służbie resztę.
Wśród tego niepokoju nadszedł porucznik, a dowiedziawszy się — iż siostry dobudzić się nie było podobna, sam jak najprędzéj wziął się do wybijania drzwi...
Dwóch barczystych lokajów mu pomogło i zruszono je z zawias. Otwarły się z trzaskiem. W pokoju osłonionym firankami nic zrazu widać nie było — odrzucono je i wszyscy stanęli przerażeni widokiem, jaki mieli przed sobą.
W czarnéj sukni ubrana, z twarzą zakrytą krepą czarną, z krzyżykiem w ręku, spokojna, jakby uśpiona, Justyna leżała wyciągnięta na łóżku... umarła...
Na stoliczku przy niéj leżał kawałek papieru z resztką proszku i szklanka, z któréj wypiła truciznę...
Na drugim stole trzy listy, do brata, do Ankwicza i do szambelanowéj położone były tak, aby je łatwo spostrzedz było można. W mgnieniu oka rozbiegła się służba, zwiastując tę nowinę straszną po domu... a wnet w ulicy, w godzinę w całém mieście wiedziano już, co się stało.
Zemdlała szambelanowa, on sam nawet trzeźwić jéj nie mógł, tak drżał z jakiegoś przerażenia i podziwu. Samobójstwa nie pojmował — w głowie mu się mąciło i płakał. Porucznik, jak siadł u łóżka siostry, tak pozostał nieruchomy, listu czytać nie mógł, ale swój i Ankwicza schował, a dość mu było spojrzeć na adres, aby z niego historyą całą siostry przeczytać.
Na chwilę zapomniał, że był wysłanym i nie mógł władać sobą — że był podejrzanym i łatwo mu było dostać się w ręce Moskali — pragnął zemsty.
Oboje gospodarstwo domagali się, aby co najprędzéj trupa wyniesiono z domu, bo pod jednym z nim dachem nocować ani nawet długo pozostać nie mogli. Szambelan cicho podszepnął o Wierzciszkach, ale po takiém wstrząśnięciu Milusia potrzebowała rozrywki i nie mogła się wyrzec balu u pana Pułaskiego, na który i suknia u Lexowéj była zamówiona.
Słano więc na wszystkie strony, aby co rychléj sporządzić trumnę i wynieść ciało. — Zajął się tém porucznik...
Było już z południa, gdy Ankwicz, który spotkał w mieście Kastalińskiego i od niego się dowiedział o nagłéj śmierci Justyny, wpadł jak szalony do domu, wprost do pokoju nieboszczki... Stanął w progu skamieniały... Drogę mu zaparł brat...
— Ani kroku daléj — odezwał się — byłeś pan powodem jéj nieszczęścia i zgonu... z tego mnie, jéj bratu, zdasz rachunek... nie waż się daléj!! Precz ztąd...
Ankwicz się zmarszczył i spojrzał pogardliwie.
— Mości panie, zawołał, ja tu mam prawo znajdować się nie mniejsze nad pana... Ja byłem jéj narzeczonym... oświadczyłem się o jéj rękę...
Porucznik zamilkł, dobył list i pokazał mu go...
— Przeczytaj go waćpan — rzekł Ankwicz — jestem pewny, że potwierdzi to, co ja mówię. Śmierci nie jestem winien... Napełnia mnie ona większą pewnie boleścią niż waćpana...
Wyrazy te wyrzeczone tonem spokojnym rozbroiły porucznika, wyciągnął list w milczeniu i odszedł...
Wieczorem na prosty wóz włożono trumnę... tłum ludu stał do koła... Brat szedł za nią. Duchowieństwo odmówiło udziału w pogrzebie i miejsca poświęconego na cmentarzu... Za ogrodzeniem wykopano dół... Kupka ludzi poszła przeprowadzić ciało w milczeniu aż do miejsca ostatniego spoczynku...
Szambelanowa tego dnia wyniosła się na noc do pustego dworku Borysewicza.... tak ją wspomnienie Justyny niepokoiło... Nazajutrz tam ją chorą roznerwowaną znalazł wierny adorator Kastaliński.
Mówiono wiele o niezrozumiałych przyczynach samobójstwa, gdyż Ankwicz włożył żałobę i publicznie głosił, iż się miał żenić z Justyną. Złożono wreszcie na rodzaj obłąkania tę katastrofę niepojętą.
— Ale co ciekawego — odezwał się pułkownik — a to nam ten pogrzeb dał w ręce dawno upragnioną zdobycz... Dostaliśmy ptaszka. Ten brat nieboszczki to był emisaryusz od buntowników z Lipska... Jego tu dawno szukano... a dopiéro się to wczoraj wydało. Jak go aresztowano, chwycił papier jakiś w gębę, i co się namęczyli, żeby mu go wydrzeć z gardła — połknął!!
Pojedzie w Sybir... nie ma o czém i mówić... Ale gracz! On to przez cały sejm nas wszystkich szpiegował... chodził, kumał się... a nikt o nim nie wiedział... Dopiéro ten „sławny“ Boskamp go wywąchał... no... i teraz za kratką...
Szambelanowa dowiedziawszy się, że takiego niebezpiecznego człowieka miała pod dachem, na nowo się roznerwowała... Utrzymywała, że zaraz widząc go przeczuła, iż jest niepewny... że w nim siedzi coś złego... Szambelan był tegoż zdania...
Wspaniały bal u Pułaskiego, z iluminacyą i fajerwerkami, zaledwie był w stanie resztę melancholii po tym wypadku pozostałéj rozproszyć i pięknéj Milusi przywrócić wesoły jéj humor. — Nie brakło na nim ani Ankwicza, ani żadnego z adoratorów składających zwykły dwór szambelanowéj. Ankwicz był milczący i zamyślony, nie zbliżał się wcale do kobiet, lecz w opinii ich zyskał niezmiernie. Piękna margrabina Lullie przyszła mu się przypatrzyć i wciągnąć go w rozmowę... inne panie z daleka poglądały na tego bohatera — dla którego wszystko się zdawało obojętném, oprócz kart, poszedł grać i do białego dnia przy nich siedział...
Historya 1794 roku jest ostatnią sceną tego dramatu... Ankwicz w maju padł ofiarą rozhukanego tłumu, do ostatniéj chwili stoicką odwagę zachowawszy i pogardę życia... którego na dobre obrócić nie umiał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.