Saskie ostatki/Tom I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Saskie ostatki
Podtytuł (August III)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Druk Józef Jeżewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



I.

Rok 1763 rozpoczął się straszliwym dział na zamku Nieświeżskim hukiem i grzmotem. Jedne po drugich dawały ognia, nabijane co się zmieściło, zażegnane wpośród okrzyków, oblewane kielichami wina, które przy nich spełniano tak nieoględnie, że kilku śmiałków armaty potrąciły i poobalały.
Nie mniejszą wrzawą witała rok Nowy Warszawa, w której Król August III rezydował jeszcze, ale mu się już uśmiechał powrót do ukochanego Drezna, o którym śnił i marzył.
Mało to zaprawdę obchodziło J. K. Mość, że wycieńczona siedmioletnią wojną Saksonja, litości i miłosierdzia woła, że w Polsce rwały się Sejmy, ładu nie było, samowola panowała i anarchja, że Brühl wszystko sprzedawał, co kto u niego chciał kupić, a stronnictwa w Koronie i na Litwie wojnę domową zapowiadać się zdały. Brühl z jednej strony, Czartoryscy z drugiej, — Fleming i Radziwiłłowie — zajeżdżali się, palili, sądzili po trybunałach na infamję, godzili i waśnili, a król tymczasem jak się wyśmienicie bawił, wszystkim wiadomo. Po niezliczonych miłośnicach, które starannie do kronik za Augusta II wciągano — również jak liczne potomstwo; syn, który wszystkie jego odziedziczył gusta i nawyknienia — wyrzekł się metress zupełnie.
Napróżno go usiłowano nakłonić, aby jako Ludwik XV po Ludwiku XIV, on też w poprzednika swego wstępując ślady, wybrał sobie jaką Cosel lub Lubomirską. Nadto był pobożnym, aby jawnogrzesznictwem się miał zwalać, potem zbyt miał zazdrosną żonę i rozumnego kierownika sumienia, który potrafił zapobiedz, aby namiętności za brzegi się nie wylewały. Mówiono coś po cichu, nic nie stało się głośnem.
Rozpływał się król nad cudnym głosem Faustyny, słuchał jej rozkazów, lecz... królowała tylko w teatrze... Zresztą miał August III czem zastąpić rozkosze zmysłowe, — niepotrzebując się ani kryć, ani wstydzić namiętności do łowów, upodobania w muzyce, nawyknienie do słuchania grubych i tłustych żartów nadwornych swych błaznów, trefnisiów i ulubieńców; miłośnictwa obrazów, czci dla Rafaela, miłości dla pokutującej Magdaleny, naostatek i rozkochania w tej fajce, z którą już August II, jeździł po lipskim jarmarku...
Wszystko złe, okropne, smutne, rozpaczliwe... spadało na ramiona ulubieńca Brühla; on dźwigał wszelkie ciężary, on połykał wszystkie gorycze, on miał odpowiadać przed potomnością. U drzwi J. K. M. stała straż, która gdy raz włożył szlafrok, nie puszczała nikogo, oprócz O. Guariniego, ministra Brühla, królowej i powołanej służby...
Nie przechodziły tego progu ani pisma, ani ludzie, ani jęki, westchnienia i pochlebstwa, ani śmiechy i paszkwile.
Przed oknami król miał plac tak strzeżony, jak drzwi — pokazywano mu na nim tylko to co chciał widzieć, zakrywano coby go zafrasować mogło.
Przed oknem tem wieczorami, gdy król polowania nie miał, albo powrócił niem nie syty, rzucano konie zdechłe, do których się przywlekały psy zgłodniałe... a król mógł do nich strzelać wygodnie.
Bawił się też oswojonym, ulubionym krukiem, a czasem i psami, ale od czasu jak się dowiedział, że Fryderyk pruski hodował charty... odpadła go ochota zajmowania się niemi.
Czas upływał tak wyśmienicie podzielony na nabożeństwo, odżywianie i napijanie, łowy, śmiechy, słuchanie Faustyny i przyjmowanie gości z Saksonii i Polski napływających, gdy Brühl im wnijść z sobą dozwalał, że król August nudzić się nie miał czasu.
A mimo to tęsknił!!
Wprawdzie lasy polskie i litewskie mogły mu zastąpić te, które rosły pod Hubertzburgiem, Moritzburgiem i w oddalonych Saksonii zakątach, żubry warte były jeleni, ale galerja obrazów, którą tak kochał, którą zebrał takim kosztem, stała zamknięta w Königsteinie i jedna z niej Magdalena towarzyszyła królowi na polskiem wygnaniu, ale nie miał tu takiego teatru jak w Dreźnie, na którym by tryumfy Aleksandra Wielkiego rozwijać się mogły, ani pysznej bażantarni z teatrem letnim w zieleni, ani swych śpiewaków, ani swego kościoła... ani swego Drezna.
Wielkie maskarady, karuzele, jarmarki, które tak swobodnie się obracały w saskiej stolicy, na Warszawskim gruncie obracać się nie umiały.
I ci kontuszowi poddani J. K. Mości, tak śmieli i krzykliwi nie byli mu tak ulubieni, jak jego spokojna szlachta Saska, która słuchała, nie rezonowała, nie upominała się o nic i dawała zastępować na najwyższych dostojeństwach przez włochów, francuzów, przybłędów ze świata całego.
Pomimo pilnej straży, którą Brühl sprawiał u królewskich podwoi — wciskały się zuchwałe memorjały hetmana Branickiego przeciwko ministrowi Brühlowi, skargi na jego chciwość, przekupstwa, zaskarżenia i potwarze.
Odrzucał je — wierny swojemu ministrowi król — z oburzeniem, darł je i deptał, ale psuły mu one humor, stanowiły choć krótko trwającą, lecz dysharmonijną nutę.
Nadzieja więc powrotu do Drezna po kilkoletniem z niego wygnaniu, uśmiechała się mu bardzo... ale Brühl, wielce rozumnie nie chciał go tam puścić, dopókiby okrutne ślady zniszczenia, jakie mściwa ręka Fryderyka zostawiła po sobie, wymiecione nie zostały.
A nie było to łatwem. Saksonja wychodziła z pod jarzma obcego jak męczennica, którą puszczono po torturach okrwawioną, wynędzniałą, bezsilną. Ślady pruskich rąk niezgluzowane wypiętnowały się na zamku, w mieście, a najstraszliwiej wypiekły na Brühlowskim pałacu i ogrodach. Tu stało wszystko w ruinach. Królewski przepych pierwszego ministra, leżał w gruzach, zasypany śmieciem.
Ledwie się z niego to dało ocalić, co się trwałością swą plądrującym oparło żołdakom.
Drezno miało czas zapomnieć, że niegdyś było najrozkoszniejszem, najweselszem, najożywieńszem miastem w Europie, że miało karnawały podobne do Weneckich, dwór przypominający Wersalski, króla, który chadzał cały w brylantach...
August III powracając nie powinien był zastać tego, co przed nim tajono. Przez cały ciąg wojny, król wiedział tylko o powodzeniach, nie słyszał o klęskach, nie wierzył w nie. Gdy niespokojny czasem zapytał Brühla znienacka.
— Mamyż pieniądze.
Minister z oburzeniem odpychał posądzenie samo, iżby ich mogło zabraknąć. I mógł na to zapytanie „mamy“ nie kłamiąc zaręczyć, że je mieli, bo jego skarbca nawet wojna siedmioletnia wyczerpnąć nie mogła. Brühl miał pieniądze. Opłacano mu, każdy urząd koronny i litewski, każdy przywilej, który król podpisał, każdą łaskę, każde żądanie spełnione. Brał pieniądze od przyjaciół i od swych wrogów, którzy równie jak pierwsi opłacać mu się byli zmuszeni.
Niekiedy tylko kamerdyner królewski naśladując Brühla, rano nim nadszedł minister podsunął coś N. Panu do podpisu — i August III, paląc fajkę, z uśmiechem dziecka, które figiel płata, zamaszysto kładł na nim swe imię — grożąc na nosie...
Składano na faworyta kruka, że on te arkusze przekradał.
Brühl tak jak się osiedlił w Saksonii, umiał zakorzenić się w Polsce, wywieść od Brühlów z Ocieszyna, i syna uczynić polakiem, starostą i generałem wojsk Rzeczypospolitej.
Nigdy cynizm nie rozpościerał się zuchwalej na wysokiem i na widok całego świata wystawionem stanowisku.
W przededniu gdy się wygnanie polskie skończyć miało, gdy się król i minister powinni byli cieszyć z tego co uratowali, gdy bić potrzeba było we dzwony i Te Deum śpiewać — niestety! — jakieś przeczucia czarne opanowały wszystkich.
Brühl chodził zżółkły, posępny i struty. Dławili go Czartoryscy... August III, dusiło wspomnienie Pruskiego bohatera Fryderyka — w Polsce, gdy się pozbyciem Sasów radować chciano — jakieś przewidywania klęsk i zawikłań chmurzyły najpogodniejsze umysły.
August myślał czasami o swej rodzinie, chcąc ją na tronie elekcyjnym ubezpieczyć, a od północy, która mu się z przyjaźnią oświadczała, nie wiele jej dowodząc grzmiało i błyskało jakąś grozą... Zapowiedano ztamtąd jakiegoś tajemniczego następcę, którego obawiali się wszyscy.
Atmosfera była duszna i ciężka.
W Rzeczypospolitej naprawdę nie rządził już król, nie władał nią zręczny Brühl, rządzili się Czartoryscy, familija, zamącali nią Radziwiłłowie...
Po pałacach i dworach popijano i popuszczano pasów od rana do wieczora, ucztowano po refektarzach klasztornych, często na wązkiej grobli u młyna, w lesie na polance spotykać było można rozstawione stoły i improwizowaną biesiadę dwu nie marnujących czasu senatorów, których potem dla kontynuacyi podróży niesiono uśpionych do karet, aby wczas stanęli na ufundowanie Trybunału.
Czasu Trybunałów, sądzono na gardło — ale obok po szopach wyprawiano Lukullowe gody, na których beczka wina starego pięćset czerwonych złotych wartująca nie była rzadkością.
Cóż za dziw, że podchmieliwszy sobie panowie o północy dzwonili do furt panien zakonnic?..
Było wogóle tu wesoło, że czasem wesela od pogrzebu rozeznać nie było podobna. Z równym przepychem odbywały się jedne i drugie, ale ślubów nie brano na serjo... Rozwody tak były łatwe, jak małżeństwa kruche. Po Auguście II zostały galanteryi tradycye i spadki.
Tylko w głębokich zaciszach oddalonych prowincyj po staremu świętym był związek małżeński — w stolicy i miastach — służył on za narzędzie spekulacyi i rozpuście.
Nigdy się może w przededniu bankructwa nie sypały, nie płynęły takim strumieniem wezbranym pieniądze jak w owych czasach; nigdy nie kochano tak w przepychu jaskrawym i świecącym.
Panów dwory wyglądały na monarchiczne, a wojska ich liczyły na tysiące, szlachta kusiła się na pańską postawę. Tylko niekuśliwy kmieć pozostał jak był, ze swą rzepą na zagonie wyjałowiałym w wytartym kożuchu, w podartej siermiędze, — z chatą na pół w ziemię, zapadłą.
Duchowieństwo co z łona szlachty i panów rosło, nie było od niej różne. Na jednego Konarskiego, iluż było Massalskich, co chodzili już we frakach, przy szpadach i grywali po całych nocach w Faraona.
Język Kochanowskich zduszony łaciną, konał w jej objęciach. Drukowano na bibule obrzydłe panegiryki pojąc się niemi jak gorzałką. Po miastach, po pałacach, po dworach językiem modnym był francuzki, w handlu szwargotano po niemiecku w klasztorach i po trybunałach posługiwano się łaciną, polski język zszedł na folwark i do przedpokoju.
Książka też walała się zapomniana, i była obumarłą, bez życia. Co najwięcej czytano kalendarz Duńczewskiego, edukowano się na ziemianinie Haura. Stare piosnki latały z obłamanemi skrzydłami w powietrzu.
Niepokój jakiś panował w umysłach...
Co to będzie??
Z cicha pytali się jedni drugich, a nikt odpowiedzieć nie umiał, wiedzieli tylko wszyscy, że tak jak było, pozostać nie mogło. Anarchja doszła do tego stopnia, że tak jak było pozostać nie mogło. Ci co ją mnożyli wiedzieli, że jutro jej coś kres położyć musi.
Król i Brühl patrzyli tęskniąc w stronę Drezna, inni na północ się oglądali — inni gotowali z nieładu dla siebie korzyści.
Magnatom śniła się korona.
Tak panować jak August III, potrafił by z nich prawie każdy.
Zmiany, którą czuli wszyscy nadchodzącą, nikt przyśpieszyć nie miał odwagi, — nie pragnął.
Gmach porysowany, strzaskany, mógł się im obalić na głowy.
W Saskim pałacu jakby nie pakowano do podróży, w Brühlowskim stało jeszcze wszystko tak jakby się ruszyć nie miało.
Powódź nieładu i burzliwe fale anarchij, do spokojnego pałacu Saskiego nie dochodziły. Oblegano Brühla, do Króla nikt się nie dobijał, saska gwardja broniła przystępu.
W stolicy cień jeszcze jakiś władcy czasem czuć się dawał, dalej za rogatkami tylu było panów ilu magnatów nimi być chciało. I były państwa Czartoryskich, Flemingów, Brühla, Potockich, Radziwiłłów, Ogińskich, Lubomirskich, lub skojarzonych małżeństwy i pokrewieństwy.
Na każdy sejmik ciągnęły obozy, na każdym się rozpoczynała wojna, często przelewała krew, i zwyciężeni uchodzili do domów, wpisując do akt stosy manifestów.
Nigdy tyle papieru nie zapisano napróżno. Siła rządziła i robiła co chciała, ale w papierów ważność i znaczenie wierzono święcie.
Pisano jak mówiono i pito bez miary. Każdy sejmik kończył się manifestem, każdy Sejm nim zrywał. Każda czynność nim groziła, — a kto umiał wykrętnie piórem władać jak szablą, ten torował sobie drogę łatwo na świecie.
Stylu nie wymagano, ale zwinności myśli i giętkości sofizmatów. Kto umiał władać konstytucjami, korrektorami, studentami ten stał górą.
W ostatnim razie dopiero gdy nie stało argumentów, szabla je zastępowała.
Był wieczór, król w swoim gabinecie czekając na światło, odpoczywał w szlafroku jedwabnym, tureckim, lekkiem futerkiem podbitym, z fajką dopalającą się w ustach. Naprzeciw niego na ścianie, nie wysoko wisiała ukochana Magdalena pokutująca, otoczona ramką, srebrną pozłacaną i wysadzaną kamieniami drogiemi. Magdalenie zbyt do twarzy nie było w tej oprawie, ale ona dotykalnie świadczyła o czci jaką J. K. Mość miał dla arcydzieła.
Wystawiało ono cudnie piękną grzesznicę jeszcze świeżuchną i pulchną, więc chyba dopiero od godzin kilku zamieszkującą chłodną pieczarę, u której wnijścia spoczywała zaczytana w ogromnej księdze.
Byłaż to pokutująca Magdalena, ta która godną się stała aby jej powiedział Chrystus iż wiele przebaczonem jej będzie, bo wiele kochała??
Malarz nie myślał podobno o tem, aby ją uczynić świętą, ale chciał i zrobił ją piękną. Król się kochał w tej piękności. Magdalena mu towarzyszyła wszędzie i teraz na wygnaniu. Powracać z nim miała do Drezna. Król patrzył na to arcydzieło, jak gdyby z niem rozmawiał — i zadumany milczał.
Był to ten sam August, którego postawa, twarz wdzięczne ruchy młodzieńcze powszechną budziły dla niego sympatję na dworze Ludwika XIV, ten sam, którym zachwycały się arcyksiężniczki austryjackie, — który gdy chciał pozyskiwał sobie serca męzkie i niewieście, ale ostatnich nie dopuszczał do siebie, by mu spokoju drogiego nie zamąciły.
Przestrzegała go ojcowska przeszłość i skarb wycieńczony na Cosel, na X. Cieszyńską, Denhoffową, Königsmark i tyle innych — przestrzegał ojciec Guarini, pilnował zazdrosny Brühl — zasłaniała pobożna Królowa Józefa. I August III nie chciał znać płochych kobiet.
A pomimo to piękny ów Król, dziś bardzo się zmienił, nie podobnym był do siebie. Siedmioletniej wojny nie brał zbytnio do serca. Klęski nie dochodziły do niego.
Siedział spokojnie w Warszawie, gdy drudzy bili się za niego, polował, napawał muzyką — i — zestarzał od tej bawełny, w którą go Brühl obwijał tak starannie.
Oczy jego zgasłe nic nie miały blasku, usta blade uśmiechać się oduczyły prawie, policzki były nabrzękłe i obwisłe, powieki jakby napuchłe, całe ciało ociężałe zdawało się obsuwać i opadać ku ziemi.
Często usypiał siedząc, a ziewał, nawet gdy Faustyna śpiewała — i czoło dawniej wygładzone marszczyło się i fałdowało jak u prostego biedaka.
Z po za uśmiechu, który nałogowo się zjawiał na jego twarzy i ustach, wyglądał strach jakiś i okrutna tęsknica, której nic nakarmić nie mogło.
Spoglądał z obawą nawet na Brühla, którego kochał i bez którego żyć by nie mógł.
Wyjazd był postanowiony, w Dreznie oczekiwano, ale jak tu było tę Polską Rzeczpospolitę rozkołysaną, swawolną, porzucić na łaskę i niełaskę Czartoryskich i Radziwiłłów.
Nie można było zaręczyć wszakże, czy Król myślał o przyszłym Trybunale, który się tak burzliwym obiecywał jak był Wileński, czy o chybionym strzale do sarny, czy o operze, którą dla niego w Dreźnie, na nowym teatrze, obiecywano.
Miałaż to być Semiramis czy Artemiza?
Wsparty na ręku głęboko się zaciekał co to problema?! z którego rozwiązania czyniono mu niespodziankę.
U progu stał Brühl — ale to był też cień tego Brühla, który w przededniu wojny świeży, wesół, rumiany, pachnący — przynosił Augustowi na twarzy i w ustach zapewnienie szczęśliwego i swobodnego panowania!
Znękał go pogróżkami Fryderyk, zmęczyli uporem polacy — zabrali mu żywot Czartoryscy — potwarzą oczernił Branicki Hetman.
A w Saksonii nie wszystkich swych wrogów mógł osadzić na Königsteinie!!
Był melancholicznie smutny — i jemu przeczucie zabijało oddech, ale przed Królem nawykł był wszystko malować różowo.
Zwolna August III zwrócił ku niemu oblicze, i wzrokiem zdał się prosić aby go pocieszył.
— Brühl? co ty mówisz? co myślisz? Gdy my dwaj tę nieszczęśliwą Rzeczpospolitę porzucimy, opuścim — oni się tu pozajadają!!
Minister pomilczał trochę.
N. Panie — odezwał się cicho, bo wiedział, że i jego ktoś mógł podsłuchiwać — gdyby ich się trochę pozjadało, przerzedziło, szczególniej burzliwych, sądzę, żebyśmy na tem nie wiele stracili.
Uśmiechnął się Król i pogroził.
— Czartoryscy szczególniej, dodał Brühl, niezmierną butą gorszą i niepokoją. Gdyby im rogów przytarto, lżejby wszystkim było.
— A któż to potrafi, przerwał August, jeżeli prawdą jest, że na Cesarzowej czynną pomoc liczą?
— Chwalą się nią, ale Cesarzowa — dodał Brühl — nie będzie śmiała wkroczyć bez przyczyny, — a nie jest Wam N. Panie — niechętną?
— Mamy przeciwko nim księcia Miecznika, raczej Wojewodę Wileńskiego, poprawił się Król — to zuch, nieulękniony.
— Aż do szaleństwa śmiały — rzekł minister — to prawda, też na Litwie mąci i ów tak że na niego wszyscy się uskarżają.
— Ja go bardzo lubię — Panie Kochanku — zaśmiał się August III.
— Litwa za niego dała by życie.
— Poi ją całą — rzekł Brühl, i wino daje dobre?
— A jak strzela i na niedźwiedzia idzie z oszczepem! wykrzyknął król, pójdzie i na Czartoryskich....
— Pokaże się to na Wileńskim Trybunale, bo tam się oni zetknąć muszą...
— A biskup Massalski oleju do ognia doleje, — szepnął August.
— Mnie się zdaje, że ich samych sobie zostawić potrzeba — odparł minister.
Król pomyślał trochę.
— Domagają się Senatorowie, abym posłał od siebie pośrednika coby ich jednał.
— A któż podejmie się tego? — zapytał Brühl. — Między dwu takich zapaśników słabemu iść — zgniotą go.
Król spojrzał na niego szukając rady.
— Hm? mruknął.
— Biskup Kamieniecki wprawdzie się stręczy — dodał Brühl.
Na wspomnienie Krasińskiego, czoło króla powlokło się chmurką, nie odpowiedział nic.
— Wiesz — począł odpocząwszy, zmieniając nieco kierunek. — Com ja nie czynił, dla pojednania was wszystkich! Czartoryscy i ciebie prześladują.
— Tchnąć mi nie dają, ale przy Twej opiece N. Panie, nic mi zrobić nie mogą, błotem tylko ciskają na mnie, a ich płatni pisarkowie, paszkwilami mnie ścigają.
— Wiem, wiem — przerwał król — każ je katowi palić na rynku pozwalamy Ci! Niewdzięczni są.
— O ten trybunał, ten trybunał się nie obejdzie bez krwi przelewu — dołożył Brühl, który się rozgrzewał.
Nagle August III spuścił głowę.
— Posłałeś do Drezna? spytał.
— Posyłam codzień — zawołał minister.
— Teatr gotów będzie.
— Dniem i nocą go kończą. — Zapewnił Brühl.
— Galerję przewieźli z Königsteinu?
— Cała już jest w Dreźnie — zapewnił minister. — Madonna na swem miejscu.
Król słuchając złożył ręce.
— Kiedy ja nareszcie, stęskniony to arcydzieło boskiego mistrza zobaczę — zawołał głosem rzewnym. — Śniła mi się nieraz w jasności niebieskiej nademną. Czułem ją, a oczów podnieść nie śmiałem. Aniołowie ręką jego prowadzili, gdy ją malował.
Głos mu drżał gdy to mówił, i zniżywszy go, jakąś myślą wstrzymany zamilkł. Zdało mu się, że Brühl, który miał też galerję — mógł być zazdrosnym. Chciał wiernego pocieszyć sługę.
— Ale i ty mój poczciwy Brühlu — rzekł — masz obrazy bardzo piękne, i tobie nic z nich spodziewam się nie zginęło.
— Nic — odparł minister.
— Ten Dietrich — rozśmiał się August weselej — choć cudownie małpuje mistrzów, ale na Rafaela się nie porywa, toby było świętokradztwo!!!
— Dietrich przecież jest niepospolitym malarzem — odważył się dodać Brühl.
— Ja go też cenię! — rzekł król — ho! ho! ale niech hollendrów się trzyma...
I znowu na wyjazd króla przeszła rozmowa.
— Warszawy żałować nie będziemy, ani stękać po niej — mówił minister.
— Lasów i Saksonja już mniejszych niema — rzekł August.
— A nasze buki N. Panie.
— A ich dęby? — odparł król.
Stojący za drzwiami sądzić mogli, że tu o największych polityki europejskich zagadnieniach mowa była i narada, bo nie wiedział może nikt, w jak małej dozie August III znosił poważne sprawy.
Do nich przecież służył mu ten Brühl.
On odpędzał od siebie te czcze troski, które dziś pozbyte, jutro powracały. Dla niego one nie miały wagi. On z łaski Bożej wyznaczonym był, aby dwa państwa starały się go uczynić szczęśliwym za to, że je wspaniale, majestatycznie reprezentował.
Bolała go strata prowincyj, zwycięztwa prusaka, lecz czemże to było? Chwilową fanaberją losu... który nieochybnie powiać miał wkrótce dynastją Saską.
Po co miał mówić o tem, co go gryzło i męczyło.
Brühl widocznie miał na dnie coś, czego wydobyć brakło mu odwagi.
— N. Panie — odezwał się przystępując bliżej stolika — nie chciałbym trudzić W. K. Mości, ale dla zapobieżenia aby się to nie odnowiło... chciałbym wiedzieć... jakim sposobem podpisy uzyskano dwa na Starostwo Radoszkowskie? O jeden z nich jam prosił W. K. Mości...
— No i podpisałem go — zawołał król.
— Tak, ale się znalazł i drugi również podpisany — rzekł minister.
— Ja nic nie wiem o tym drugim — odparł król poważniejąc — nic a nic.
— Podpis nie ulega wątpliwości — potwierdził Brühl.
Zamyślił się król.
— Ty wiesz jak ja je podpisuję — rzekł naiwnie. Przynosisz mi je, składają się oto tu, na stole, ja zrana biorę się do tej nieznośnej mi pańszczyzny. Czasem pięćdziesiąt razy każesz mi się podpisywać.
— Są to nieodstępne od panowania troski — wtrącił Brühl z użaleniem.
— Obowiązki! obowiązki! — dodał August serjo. — Po śniadaniu mojem, siadam i z kolei kładę na każdym arkuszu imię swoje. Nie czytam ich, nie patrzę, bo ufam tobie, mógłbym na siebie wyrok podpisać — wierz mi.
Brühl się w piersi uderzył.
— Na mnie W. K. Mość, na starego sługę swojego spuścić się możesz bezpiecznie.
— I spuszczam — dodał August. — Któż to wie, jak się dostał na stół ten przywilej.
— N. Panie — zniżając głos rzekł minister — ludzie obwiniają o to Beringa!!
— Ale on też jest moim starym, wiernym sługą! — przerwał król zapominając się, że na równi go nawet stawił z Brühlem i mógł obrazić. W tejże chwili obawa go przejęła i podniósł się biorąc ministra w swoje objęcia — Brühl, rozstrzygnij to jak chcesz, na ciebie to zdaję.
Minister ruszył ramionami.
— Książe Kanclerz zapieczętuje oba — dodał żywo — nie ulega wątpliwości, aby mnie przysporzył kłopotu i Wam N. Panie, a dwu starostw radoszkowskich niema.
— Wpiszcie mu inne! — odparł król.
— Kanclerz wyśmiewa się już — szepnął Brühl.
— O niegodziwy! niemiłosierny! — zajęczał August. To mnie tylko pociesza, że Wojewoda Wileński pomści się za mnie.
Brühl jakby nie bardzo temu ufał, zamilknął. Wniesiono uroczyście światło. Król nieco oczy przysłonił sobie i milczał.
— Tokarnię — rzekł — wyprawić do Drezna, jam do tej przywykł już. Chociaż nie wiem czy toczyć będę... nogi mi puchną.
— To przejdzie — odparł Brühl — a tokarnia nas uprzedzi.
— Myślistwo wypraw całe, poco by ono tu zostawać miało — dodał tęskno. — Ja nie wiem czy tu kiedy powrócę. Sejmy mi zrywali wszystkie. Może gdzieindziej szczęśliwszy będę z niemi. Zwoływać je będziemy do Wschowy do...
Zamyślił się król.
— Gdyby nie prusacy — przerwał Brühl — bylibyśmy się postarali o to, aby je zwoływać bodaj do Drezna. Wszystko byłoby przygotowanem do coup d’etat. Dziś się obawiam, aby nie było zapóźno, rozzuchwaliła się szlachta.
— A krzykliwi — wtrącił August — i głosy mają tak dysharmonijne, każdy z innego tonu.
— A im z nich kto otylszy, tem cieńszym śpiewa dyszkantem — rzekł Brühl.
— Masz słuszność! masz słuszność — począł August III uradowany tem spostrzeżeniem. — Wszyscy niemal mają głosy Parqualliniego.
Palec przyłożył do ust, roześmieli się oba. Lecz już go rozmowa z Brühlem znużyła, wyciągnął się na krześle i poziewać zaczął. Spojrzał na zegar, który wieczorną wybijał godzinę... rozjaśniło mu się oblicze. Potem już tylko pozostawały z kapelanem modlitwy i błogi spoczynek! A we śnie mogło przyjść widzenie Drezna... i odnowionego teatru, świecącego od barw jaskrawych i złota...
Brühl zabierał się odejść, ale go powstrzymał przy sobie. Tajemnicze jakieś miał życzenie, które choć sami byli, cichuteńko mu szeptał długo do ucha. Uspakajał go minister. Drzwi otworzono do jadalni.... i Brühl zaproszony, pociągnięty musiał iść za Panem, aby patrzeć jak łapczywie — z chciwością apetyt żarłoczny nasycał. Pod koniec zapomniał nawet o ministrze, który się wysunął po cichu.



Zkąd pochodził właściwie Pan Klemens Tołoczko, niegdy porucznik, potem Rotmistrz Janczarów, nareszcie Buńczuczny hetmana polnego litewskiego Sapiehy, podstarości grodzki wołkowyski? Czy zabłądził od Smoleńska do Wołkowyska, czy z Wołkowyskiego w Smoleńskie, zdania były podzielone.
To pewna, że począł z małego i że nie miał tak jak nic, gdy go pan Piotr Zawadzki, przyjaciel jego polecił Hetmanowi Wiśniowieckiemu i wziął pod swe Rotmistrzostwo do Janczarów, naprzód go kreując Porucznikiem.
I tak się jakoś dobrze akomodować umiał panu Piotrowi Zawadzkiemu, póki on żył, księciu hetmanowi, dopóki go stało, że się do Rotmistrzowstwa dobił... Potem już rósł o własnych siłach. Mężczyzna był urodziwy, jak na Janczara przystało, zbudowany krzepko, silny, a gdy swój strój janczarski włożył i wymuskał się, oczy wszystkich kobiet za nim biegały. Pięknym tak bardzo nie był, ale miał coś w twarzy i postawie pociągającego, a z ludźmi się umiał obchodzić, iż się zbytnio nie uniżając przed nimi, zyskiwał ich sobie. Wszyscy mu tę sprawiedliwość oddawali, że w towarzystwie wesołem nie było człowieka nad niego.
Do zwady nigdy nie dawał okazyi, owszem nie jednę załagodził i do kiereszowania się nie dopuścił, ale mu na męztwie nie zbywało. Przytem i głowę miał tęgą co się zowie, bo prawnikiem nie będąc, w interesie bodaj najzawilszym zawsze sobie radę dał, niepotrzebując jej szukać u drugich.
Pięknej prezencyi swej winien był zapewne, iż hożą i majętną, bo prócz posagu, wiosek parę dobrych miała po rodzicach, pannę Kołłątajównę Chorążankę Wołkowyską zaślubił. Żyli z sobą szczęśliwie, ale krótko, bo żona mu na przeżycie się z nim opisawszy, wprędce zapisy zostawiwszy zmarła. Został tedy posesionatus już wołkowyskim, a tu jak się prędko umiał wcielić w obywatelstwo i stać ulubieńcem szlachty... dziwnemby się zdało, gdyby nie osobliwe przymioty, jakiemi go Bóg obdarzył.
Rósł w oczach. Wczoraj niemal jeszcze nie znany, nie popierany, sam jak palec, ani się obejrzeli jak im stał się wszystkim potrzebnym, że bez niego było ani stąpić.
Prócz żony swej Kołłątajównej koligacye i pozawiązywane stosunki, związał się z braćmi szlachtą takim węzłem, jakby z jednego z nimi wyszedł gniazda.
Innemu tak jak na drożdżach nagle wyrastającemu zazdrościli by drudzy, a szukali w nim czemby go zmniejszyć mogli, ten, że dumnym wcale nie był, każdego poszanował, nie uchybił nikomu, więc mu się wszyscy ustępowali.
Nie było w powiecie człowieka, coby go nie znał nie bywał u niego, nie zapraszał do siebie, a nie cieszył się gdy go miał. Nosili go na rękach.
Rotmistrzowską kopertą zdawał się być zaspokojony, iż się o inny tytuł nie starał, choć człowiek w sile wieku i właśnie w tej porze życia, gdy ambicja ludzi popycha; nie dobijał się do żadnych funkcyj publicznych. W domu u niego też było czysto, dostatnio, pięknie, dla gości zawsze drzwi i serce otwarte, ale skromnie i po szlachecku.
Jednego mu brakło — to urodziwej i miłej jak i sam — gospodyni, której mu życzyli wszyscy. Mawiał w początku jakoby z żalu po chorążance nigdy się żenić nie miał, potem gdy nań nalegano, że gotów by, ale mu się nie wiedzie i szczęścia nie ma.
W samej rzeczy nadchodził dla niego wiek, kiedy pospolicie ludzie żenią, a nie człek sam siebie. Szukali wszyscy żony dla Tołoczki. A nie mogło być inaczej, gdyż Sapieha, hetman polny litewski, raz wraz się nim posługiwał; więcej zaś może sama pani hetmanowa, która mężem rządziła, domem i ludźmi trzęsła, bo była kobieta do tego stworzona.
Znała ją Korona cała, gdy jeszcze za pierwszym była mężem — Lubomirskim. Liczono ją do najpiękniejszych niewiast swojego czasu, gdy na nich nie zbywało na wielkim świecie.
Ta piękność jej przyjaciół i niechętnych, zwłaszcza między współzawodniczkami przymnożyła. Umiała się też nią posługiwać, tak, że kogo sobie zjednać chciała, pewnie się jej oprzeć nie mógł i czyniła potem z nim co się jej podobało. Zdolną była i śmiałą na podziw, ze złośliwych ludzkich języków wiele nic nie czyniąc sobie.
Po śmierci pierwszego męża Lubomirskiego, nic dla niej łatwiejszem nie było, jak się wyswatać raz drugi.
Młodziutką ją tedy odumarł; piękna jak anioł, majętna, mogła wybierać między pretendentami. Z niemałem podziwieniem ludzi naówczas, padł jej wybór na Sapiehę.
Nic mu zarzucić nie było można, okrom tego, że na mężczyznę za miękki był i powodować sobą dawał łatwo. Lecz właśnie to może dla jejmości było najpożądańsze.
Więc wydawszy się za Sapiehę Aleksandra, Wojewodę Połockiego, zaraz umysłem jego, równie jak sercem owładnąwszy — już nad nim panowała.
Nim do tego zaś przyszło, mówiono, że i młody Brühl, generał artyleryi i Stolnik litewski, urodzony z Czartoryskiej, głowy dla niej potracili.
A komu ona raz zawróciła głowę, ten się nie łacno wyzwolił i wytrzeźwił.
Wraz z mężem swym, albo raczej zastępując go, jęła się jejmość czynne prowadzić życie, nie dając spoczynku, dużo powolniejszemu księciu.
A czem naówczas było życie takiego pana, wysokie dostojeństwo piastującego, skolligaconego z możnemi rody, które rej wodziły w Rzeczplitej, tego opowiedzieć trudno. O spoczynku tam myśleć nie było co. Samemi zabawami na śmierć się było można zamęczyć, gdyby oni do nich od młodości nie nawykli.
Nie miał taki pan wytchnienia ani na chwilę. Wybierano ich do Trybunałów, na sejmy na sejmiki, do komisyi, do sądów polubownych. Mało który wielkiego procesu nie miał, odziedziczonego po rodzicach. W sporach też familijnych od stawienia się, pomagania wymówić się nie było podobna.
Ledwie z Warszawy przybywszy, konie wyprzężono, musiano je już do Lublina, Piotrkowa, Wilna, lub Nowogródka zaprzęgać. Toż wesela, pogrzeby i tysiączne okazje wyciągały z domu.
Takim właśnie życiem przyszło żyć księżnie hetmanowej, która najczęściej z mężem rezydowała na zamku w Wysokiem.
Z nią tu jeszcze ruchu i wrzawy przybyło, bo i wdzięki księżnej ściągały i ona rada była, gdy się koło niej gromadzono i gdy mogła potem przez swoje intrygi różne zawiązywać, a nieustannie coś marzyć, coś robić lub odrabiać.
Rotmistrza Tołoczkę poznawszy, że niezmiernie usłużny był i baczny, a hetmanowi oddany, pochwyciła go pod swoję komendę i już z niej nie wypuściła.
Następowało właśnie w tym roku fundowanie Trybunału Wileńskiego, na które Czartoryscy ze swej strony, Radziwiłł Wojewoda Wileński ze swej, z ogromnemi siłami i wysiłkiem się przygotowywali; więc jakże by hetman polny i hetmanowa mieli na stronie neutralnymi pozostać?
Król wszelkiemi możliwemi sposobami pragnął gorszącemu konfliktowi dwóch stronnictw zapobiedz. Słał z pośrednictwem do układów Krasińskiego biskupa Kamienieckiego i Brzozowskiego kasztelana Połockiego.
Co żyło też na Litwie, zbierało się albo Czartoryskich popierać, lub z Radziwiłłem trzymając z nim ciągnąć.
Po której stronie Sapieha hetman być miał, niby to wątpliwości ulegało. Wypadało mu z Radziwiłłem stanąć, chociaż z sobą nie bardzo sympatyzowali, szczególniej księżna, której się grubijaństwo księcia wojewody nie podobało.
Ufając w protekcyę króla, który namiętnych myśliwych i pańskiego animuszu Radziwiłłów lubił bardzo, rodzina książęca, do panowania na Litwie nawykła, nie znosiła tu nikogo na równi. Czartoryscy zaś ufni w przyrzeczoną pomoc... czuli się silniejszymi nad Radziwiłłów wszystkich z księciem wojewodą Panie Kochanku na czele.
Książe kanclerz z pogardą odzywał się o księciu Karolu i jego „Pandzie.“ Z obu stron przyjaciele nosili odgróżki, ostre słowa i wyzywania.
Sapieha i żona jego nie byli dobrze z księciem wojewodą, który jej samej nie lubił i grubijańsko to czuć dawał. Z Czartoryskiemi nie bardzo wiązać się też chciano, hetmanowa radziła mężowi stać na stronie, czekać ewentów i z nich korzystać.
Oboje wybierali się do Wilna, chociaż, aby na fundowanie tego trybunału ruszyć z dobrej woli, na to potrzeba było niepospolitej determinacyi.
Ale któż jej ma więcej nad kobietę, której wszyscy służą na klęczkach??
Książe hetman starych sług, przyjaciół rezydentów z dodatkiem nowych i tych, których mu żona przyniosła z sobą, miał siła, a pomimo to księżna Magdalena strwożyła się, że ludzi nie miała.
Często do Wysokiego, do księcia zaglądający Tołoczko zdał się bardzo zręcznym i mogącym się przydać, szczególniej teraz w Wilnie. Szło o to, czy pan Rotmistrz zechce się zaprządz w służbę hetmanowej, która znaną z tego była, że obrożę kładła i obchodziła się despotycznie.
Przywabić pana Klemensa, zmusić do przebywania więcej w Wysokiem niż w domu, hetmanowej zdało się łatwą sprawą, bo dotąd co postanowiła kiedy, to się jej udawało zawsze. Tołoczko został zawojowanym łatwo, a na przyszłość otwierały mu się horyzonty szerokie i jasne.
Na taką fundację Trybunału jechać nie było rzeczą dla chudego pachołka pożądaną. Nie licząc tego, że bardzo łatwo można było guza oberwać... koszta same odstraszały. Miasto pod tę porę, nie wyjmując klasztorów, dworki mieszczan, aż do chałup, wszystko było zapchane, drogo płacone, niedostępne. Siano i owies, kto go sobie dostawić nie mógł, kosztowały sumy neapolitańskie. Tołoczko więc ani się myślał wybierać do Wilna, w głowie mu to nie postało.
Ale księżna postanowiła, że przy niej jechać musi i rozpoczęła manewrować, aby go skłonić ku temu. Rotmistrz wcale o tem nie wiedział. Trzeba go było czemś kupić.
Jednego dnia po obiedzie, księżna zarumieniona swoim zwyczajem leżała na wpół na kanapce bawiąc się z ulubioną psiną, wabiącą się Zefir, choć dla sadła ledwie się poruszała.
Tołoczko siedział opodal nieco.
Hetman w wygodnym fotelu zabierał się do poobiedniej drzemki. Odbywał on ją publicznie, wśród gwaru rozmów, śmiechów, chodzenia, co mu nie przeszkadzało spać tak głęboko, że go czasem waląc z moździerzy nie można przebudzić było.
Księżna raz i drugi zagadnęła Tołoczkę, a że gwar był ciągły, ledwie dosłyszał i mógł odpowiedzieć.
— Przybliż się trochę Rotmistrzu...
Posłuszny podsunął się pan Klemens.
W tej porze życia, choć nie młody i nie elegant, Tołoczko jeszcze bardzo świeżo i dobrze wyglądał.
— Czemu się waćpan nie żenisz? — wystrzeliła księżna Magdalena jakby z pistoletu do niego.
Zmięszał się rotmistrz zrazu.
— Byłem żonaty, mościa księżno — rzekł — straciłem wierną towarzyszkę w mojej Helusi, postanowiłem ślubów nie ponawiać.
Rozśmiała się hetmanowa.
— Dałbyś waćpan pokój temu romansowi zagrobowemu — odezwała się — należy się ożenić, boć to prawo Boże, aby się człowiek nie marnował.
Tołoczko na to zcicha.
Choćbym może i rad, nie łatwa to sprawa. Za wdowca nie chętnie idą panny, a ja bym z wdową się żenić nie chciał. Przy tem jeździć, szukać, w konkury się puszczać, to nie moja rzecz, a panny mi nikt do domu nie przywiezie.
— Jak to znać, że nie masz przyjaciółki — odparła księżna — dawnoby cię ożeniła.
— Ale ja mościa księżno, trudny jestem — rzekł Tołoczko.
— Czegoż wymagasz po swej przyszłej? — pytała hetmanowa.
— Rozumie się — począł rotmistrz — piękną musi być i mnie się podobać.
— Tak, to się rozumie, ale sądzę, że nadto wybrednym nie będziesz — dodała hetmanowa.
— Zbytniej młodości nie życzę sobie — ciągnął dalej — ale i zwiędłego panieństwa nie chcę.
— Dojrzałą dziewicę — rozśmiała się księżna[1] — No, zapewne i posażną.
— O to się ja targować nie będę — rzekł Tołoczko — będzie miała co pod poduszką, tem lepiej, a nie, nie odstręczy mnie to.
— No i rodzina dobra — pytała księżna.
— Juści z dobrego domu szlacheckiego musiałaby być — rzekł rotmistrz. — Do pańskich progów nie posunę się, ale krew dobra u mnie znaczy wiele.
— No, a charakter i temperament? — Dodała Sapieżyna w końcu.
— Mościa księżno — zawołał Tołoczko — a któż to się pochlubić może, iż charakter niewieści odgadnie, albo przeczuje? Na to potrzeba błogosławieństwa Bożego, aby nie wpaść w paszczę.
Westchnął.
— Dla tego — dokończył — przy tylu trudnościach, anim marzył o ożenku.
Pogładził się po łysinie, która już przeświecała mu z wierzchu głowy, choć bujne włosy dokoła ją otaczały.
Księżna długo się wpatrywała w niego.
— Wiesz co, rotmistrzu — rzekła — zróbmy z sobą umowę, choćby pod zakładem, waćpan będziesz nam jako przyjaciel, towarzyszył na Trybunał do Wilna, a ja za to, żem mu słodki przerwała spoczynek, obowiązuję się znaleźć ci żonę, która wszystkim twoim odpowie warunkom.
Tołoczko chciał to w żart obrócić.
— Rączki całuję W. Książęcej Mości — odezwał się — ale nie śmiałbym takiego kłopotu narzucić, gdy ich jest i bez tego dosyć. Myślę zostać Maltańskim Kawalerem.
— Ja na to nie pozwalam — przerwała hetmanowa. Veto! No, przybijmy targ.
Stojący blizko Sawicki, wojski lidzki, obrócił się do Tołoczki.
— Waćpan byś księżnie jejmości na kolanach powinien dziękować, a to się jeszcze drożysz. Z tak pięknych rąk na ślepo żonkę można brać.
— Mościa księżno — wtrącił rotmistrz — boję się nawet z łaskawych rąk jej brać żonę. Za starym się czuję, ale gotówem i bez żadnej remuneracyi jechać na Trybunał, byleby mnie państwo kazali, a jam się tam przydał na co.
— O! bardzo! bardzo! bardzo! — wtrąciła wojewodzina — już tylko jedź, reszta się znajdzie. Pojedziesz?
— Jam sługą W. Książęcej Mości — odparł Tołoczko.
Księżna mu rękę wyciągnęła uśmiechając się, przyszedł ją pocałować i tego dnia na tem się skończyło.
Przyjaciele Tołoczki śmieli się z niego, gdyż on uparcie utrzymywał, że się nie da ożenić.
Całą tę poobiednią rozmowę żartobliwą, brał za prostą zabawkę księżnej, która rozmaitemi facecjami niekiedy się lubiła rozrywać.
Tymczasem nazajutrz zaraz usłyszał w rozmowie, iż księżna Magdalena już na jego podróż rachowała i pokilkakroć powtórzyła.
— Gdyś mi pan rotmistrz przyrzekł, słowa dotrzymasz.
Nie było już co wątpić, musiał być posłusznym, bo hetmanowę sobie narazić, stokroć gorzej znaczyło, niż hetmana. O ile dla przyjaciół była wylaną, tak dla tych, do których ząb miała, straszniejszego nad nią nie było wroga.
Nie przebierała wówczas w środkach, gdy się pomścić i moc swą chciała dać poczuć.
Zakłopotał się mocno Tołoczko, nie dając tego poznać po sobie. Naprzód, wydatek był znaczny, którego nawet obrachować nie mógł z góry, powtóre czasu stracić dość musiał, sędziom się narazić, a co go czekało w Wilnie, tego żadna ludzka moc przewidzieć nie mogła.
Jeżeli kiedy fundowanie Trybunału obiecywało się jako walna bitwa, to teraz, gdy dwa najmożniejsze rody w Księstwie, o nie walczyć miały. Wojsko Radziwiłłowskie, litewskie pułki hetmana, tandem nawet Imperatorowej, na granicy stojące siły do Wilna pościągać miały.
Rozporządzenia wojenne, jak przed rozprawą krwawą, już się gotowały. Mówiono kto i gdzie ma zająć stanowisko, a ewentualność bitwy, przewidywali wszyscy. Miał książe hetman ludzi kilka tysięcy gotowych Czartoryscy się nie swoją milicją, bo ta się i Fleminga do niej włączywszy, nie równała Radziwiłłowskiej, ale cesarzowej nagotowaną siłę obudzili.
W Warszawie co już o tem na dworze królewskim głoszono i rozpowiadano, strach słuchać było.
Hetman Sapieha z żoną zawczasu chciał przybyć, ciesząc się jakąś nadzieją, że może chlubną rolę pośrednika lepiej odegrać od księdza biskupa Kamienieckiego.
Tchórzliwsze umysły zaklinały, aby niedopuszczając do konfliktu, pojednanie jakieś wyłatać, ale kto znał księcia kanclerza, grafa Brühla, a nadewszystko księcia wojewodę, ten mało w zgodę wierzył.
Zawczasu w Wilnie postrach panował jakby przed najściem nieprzyjaciela, a jak byli tacy co na ogień lecieli, to drudzy od niego uciekali. Tyle tylko, że Kamieńca nie fortyfikowano, ale nie wiele do tego brakło.
Księdzu biskupowi Kamienieckiemu, któremu król polecił medjacyje, kasztelanowi Brzostowskiemu, choć pierwszy szczególniej był zdolności wielkich i zabiegliwy a zręczny, nikt nie ufał, aby mogli co sprawić. Po księciu wojewodzie wileńskim, pasje grały, że go żaden rozum nie mógł powstrzymać.
Przyjaciele jego na humor pili i słuchać nie chcieli.
Postanowiono było z wojskiem cesarzowej zetknięcia się unikać, nawet je uchodzące po dobrach Radziwiłłowskich żywić i dawać im prowianty, ale Czartoryskim i ich partyzantom stawić czoło.
Dolewał do ognia oliwy ksiądz Biskup Wileński, kniaź Massalski, który w duchowieństwie polskiem, jak ludzie zapamiętali, podobnego nie miał i naśladowców dzięki Bogu, nie znalazł.
Dumą kniaziów Massalskich zwali wszyscy, która tem mniej uderzała, że państwo te ich łączyło się z powikłanemi interesami, brakiem pieniędzy i chwytaniem ich gdzie i jak się nadarzyło.
Oprócz tej pychy i lekceważenia ludzi, ksiądz Biskup miał temperament, obyczaje, sposób życia, który więcej przystał rozpuszczonemu wojakowi, niż pasterzowi owczarni i ojcu duchownemu.
Przepisów kościoła nie zachowywał wcale, ani sukni duchownej nie będąc wiernym, ani ślubom kapłańskim. Nosił się najczęściej po cywilnemu, francuzką modą, przy szpadzie chodząc, jako szef pułku swojego imienia.
We dnie zabawiał się jak najswobodniejszym trybem życia, używając pomiędzy rogówkami i robronami, a po całych nocach widywano go za zielonym stołem szaloną grę prowadzącego. Swoje i cudze, kapitulne i biskupie sumy, gdy w ręce jego popadły, nie były poszanowane. Frymarczył dobrami nie pytając, a w postępowaniu jego samowola nie znała hamulca.
Gwałtowny, namiętny, z kolei galant i grubjanin, niczem się wstrzymać nie dawał, a że mu pomocnicy potrzebni byli, takimi się jak sam otaczał. Duchowieństwo zacne i świątobliwe, truchlało ze sromu i grozy. Lecz najpoważniejszym ludziom, gdy się mu ważyli czynić demonstracje odpowiadał łajaniem, lub do szpady się porywał.
Złośliwy, dowcipny, cynik był poczwarnem zaprawdę zjawiskiem, nawet wśród tego świata, który się wiele surowością obyczajów nie odznaczał.
K-że Biskup Massalski z Radziwiłłami spokrewniony, ale na Wojewodę zajadły do szaleństwa, całą potęgą duchowieństwa, które miał w ręku, występował przeciwko niemu. Mało sobie z tego czynił wprawdzie Radziwiłł, ale inni się oglądali na kościół, na duchowieństwo i klątwy któremi grożono.
Rozdrażnienie pomiędzy księciem Wojewodą a księdzem Biskupem doszło było do tego stopnia, iż Radziwiłł po dziesięć razy w dzień powtarzał:
— Chce on być Stanisławem, to ja mu Bolesławem będę!
Massalski jako żywo męczennikiem być sobie nie życzył, ale ubezpieczony za murem i gwardją swą przeciwko Księciu bluzgał najobrzydliwszemi, grubijańskiemi pogróżkami.
Daleko jeszcze było do terminu fundowania Trybunału, a Wilno już jakby w stanie oblężenia wyglądało.
Po ulicach dzień i noc, ciągnęły sznury wozów wyładowanych owocem, sianem, mąką, zapasami spiżarni i beczkami napojów. Niektóre wiozły sprzęty, broń, przybory domowe, namioty pod konwojem dworskich różnej broni żołnierzy, w barwach najosobliwszych.
Nie było dworku pokaźniejszego, kamienicy, szopy, gdzieby już ludzie lub konie nadciągające się nie rozkładały.
A że z obu stron nadchodziły siły sobie nieprzyjazne, a o miejsce było trudno, rodziły się z tego kłótnie, bójki i wśród wymysłów odzywały się strzały co chwila.
Przy pałacach, które Hetmanowie zajmować mieli, na Antokolu u Sapiehów, około kardynalij Radziwiłłów, straże jaki taki porządek utrzymywały, ale po kątach, porządkował kto chciał i burzył kto mógł. Przez ulicę przeciągnąć było trudno jednym i drugim bez porywania się do siebie.
Z tego co się widywało w samem jądrze miasta, można wnosić, co się działo po za niem na przedmieściach i po obozowiskach, na juryzdyce Radziwiłłów Snipiszkach, na Antokolu, około biskupiej rezydencyi.
Tu brama żadna w biały dzień się nie otwierała bez parlamentowania, a przybywający wykazywać się musiał kim był i z czem jechał.
Kościoły nawet, do których przystępu Massalski Radziwiłłowskim ludziom bronił, strzeżone były lub pozamykane.
Nie mniej zakonnicy, których stosunki dawne łączyły z rodzinami pańskiemi, pod pozorem autonomji zakonnej, swobodniej sobie poczynały, dając przytułek dobroczyńcom i przyjaciołom.
Tołoczkę pani hetmanowa wyprawiła na Antokol przodem, zleciwszy mu, ażeby zawczasu w położeniu się rozpatrzył i dla niej pozbierał wszystko co mogło je rozjaśnić.
Nie był rotmistrz obcym w Wilnie, znał je jak każdy Litwin, ale dawno tu nie bywał i krótko zawsze bawił, znalazł się więc jak w lesie. Tylko, że wszędzie sobie radzić umiał.
Z dawnych stosunków pozostały mu mnogie znajomości z Radziwiłłowskimi, którzy go za swojego uważali. Mało też kto z tamtejszych do Czartoryskich lub Fleminga się przyznawał, bo pierwsi nigdy o popularność nie starali i jej też nie mieli, a drugiego wyśmiewano jako niemca.
Chodziły o nim anegdotki, które go jako słabego umysłu i wcale kraju nieznającego malowały.
Radziwiłłowie zaś, choćby z nich który dokuczał szlachcicowi, byli jako swoi uważani i mieli do nich ludzie sympatją wielką.
W ulicy na Antokol ciągnąc Tołoczko, który dla nogi obrażonej na wozie się wlókł, spotkał się z jadącym konno, dawno sobie znajomym Derkaczem, który niegdy był jego sługą, a potem się dostał dla umiejętności wabienia i naśladowania wszelkich głosów zwierzęcych do łowiectwa Nieświeżskiego.
Tołoczko miał to szczęście, iż ludzie co z nim kiedy do czynienia mieli, pozostawali mu życzliwi i przyjaźni. Derkacz też obaczywszy go, przypadł po nogach niemal całować. Człek był nie młody, szpak, brzydki aż strach, ale zręczny, przemyślny jak mało kto.
— A ty tu co robisz? — spytał rotmistrz — juści w ulicy polowania nie wyprawiasz!
— Daj Boże aby go nie było i żebyśmy szlacheckiej zwierzyny nie bili — odparł Derkacz — ale kto dziś wie na co się zanosi. Mnie z ważnemi listami wyprawiono.
Nie mógł się w ulicy zatrzymywać Tołoczko, więc go z sobą do Antokolu pociągnął, rozpytując po drodze.
— Nie chciałbym ja być w skórze Czartoryskich, począł łowczy Radziwiłłowski. Co się tam stanie z Trybunałem, tego ja nie wiem i nie rozumiem, ale że na księcia kanclerza zasadzki wielkie, to pewna.
— Juści nie na osobę jego — rzekł Tołoczko — bo Radziwiłł obić na gościńcu obije, ale spiskować na życie, nie jego rzecz.
— Nie jego, a no przyjaciół kaptować trudno, a i wiedzieć nie sposób, co który czyni.
Mówili potem o różnych rzeczach, ale na Antokol przybywszy, gdzie już znalazł pomieszkanie dla siebie gotowe, rotmistrz wziął Derkacza na spytki.
— Coś mówił o kanclerzu? — zapytał — juści mu na życie nie godzą?
Derkacz się zmięszał.
— Nie będę prawił o tem czego dobrze nie wiem, a co mi zaś jednem uchem wlazło, drugiem wyszło. To tylko pewna, że i życia może być nie pewien. Taka zajadłość na niego.
— Nie boi się on tego — rzekł Tołoczko. — Strachy na lachy, tem go książe nie strwoży. Ma i on siły, bodaj większe, niż księcia wojewody, bo mu idą w pomoc żołnierze Imperatorowej i pono są w drodze.
— Dla tego też się na niego odgrażają — rzekł Derkacz.
— Gdzieś o tem słyszał?
Zmięszał się łowczy.
— Ojczulku mój — rzekł — nie wyciągajcie ze mnie tego o czem ja był powinien zamilczeć — odparł Derkacz. — Może są to plotki, może czernidła.
— Ale kto? co?
Naglony mocno Derkacz, który już za czapkę brał, cicho tylko się tłómaczył, że od dworu księcia z Mitawy, zawiało tą wiadomością, ale bójka być mogła. Więcej z niego nie dobył Tołoczko.
— U nas się spodziewają — dodał po chwili — że hetman polny ludzi da, aby zwichrzeniu zapobiedz.
Wątpię bardzo — rzekł rotmistrz — bo tu dziś ślepa babka i nie wiedzieć komu pomagać. Czartoryscy królowi są przeciwni i na niego godzą, bo im już za długo panuje. Radziwiłł tylko o sobie i swojej krwi pamięta. Ani z jednym ani z drugim trzymać na zabój — nie można. Król wysłał od siebie rozjemców, a ci ich pewnie pogodzą.
— Co daj Boże, amen — skłaniając głowę dodał Derkacz — bo człowiek od rozumu odchodzi, patrząc na to co się dzieje.
To mówiąc łowczy, któremu badanie nie w smak było, pożegnał dawnego pana i zniknął.
Tak na samym wstępie Tołoczko, jakby Opatrzność się nim opiekowała, dostawszy języka, nie miał już pokoju, dopóki nie wyjechał na miasto, aby się więcej dowiedzieć, nimby pani hetmanowa nadjechała.
Ale to o czem się od Derkacza dowiedział, co potem wieczorem od Brzostowskiego kasztelana, którego znał, udało mu się wyciągnąć i o czem powszechnie rozpowiadano wzajem się strasząc Trybunałem, tak się z sobą kłóciło i pogodzić nie dawało, że wszystko jedną baśnią mu się zdało.




W gabinecie ministra Brühla, pod wieczór, leżała na stole olbrzymia koperta, sznurkami i pieczęciami umocowana, które dopiero co porozrywano.
Wydobyte z nich różnych kształtów listy i papiery, w nieładzie zalegały biurko, a minister białą ręką przebierając w nich, szukać się zdawał czegoś o co mu szło najpilniej.
Skrzywione pogardliwie usta, wzrok zmęczony i wystygły, postawa cała człowieka znudzonego, świadczyły, że odebranym depeszom nie wiele ufał i nie bardzo do nich chciał śpieszyć.
Niekiedy wzrok podnosił ku drzwiom, jakby kogoś oczekiwał. W chwili, gdy zniecierpliwienie dochodziło do najwyższego stopnia, drzwi się powoli uchyliły i młody, bardzo przystojny, wielce arystokratycznej powierzchowności panicz, wsunął się do pokoju.
Strój jego prędzej do saskiego dworu króla, niż do polskiego dozwalał wpisać. Ubrany był francuzką modą, a nawet wielce wytworne suknie Brühla, nie gasiły elegancyi młodego pana, który z pełną uszanowania poufałością przybliżył się do stolika.
— Kochany starosto — odezwał się minister, wskazując na biuro — proszę cię przybywasz od Wilna, miałeś zręczność nasłuchać się wszystkiego, co tam warczy i huczy przeciwko nam, uwolnij mnie od czytania plotek, a powiedz prawdę. Jak stoją Czartoryscy.
— Podparci na pułkowniku Puczkowie, który im ma przybyć na pomoc.
— Sam jeden?
— Ale nie, z pułkiem — rzekł przybyły — chociaż będzie on tylko pogróżką, bo bić się nie myślą i wojny nie wypowiedzą.
Brühl słuchał obojętnie.
— I ja tak sądzę — westchnął minister. — Czy myślisz, że się zlęknie Radziwiłła?
— Nie — mówił dalej starosta — ale niewygodni są to śmiałkowie.
— Plan ich niedorzeczny, dziecinny — odparł Brühl, wzruszając ramionami.
— Nie sądzę — przerwał starosta, marszcząc piękne czoło. — Plany ich obmyślane są wybornie, idzie o to jak się wykonać dadzą. Idzie mu o zerwanie i niedopuszczenie ufundowania Trybunałów. Służyć to ma za pretekst później do zawiązania konfederacyi, przeciwko królowi, którego chcą detronizować.
— Jak im pilno — szepnął Brühl zimno. — Wszystko to mrzonki są próżne; konfederacja z pułkownikiem Puczkowem, kraj na nich oburzy. Po kraju mącić i wywoływać burzę łatwo, z nieprzyjacielem się wiązać, krajowi chcieć prawa dyktować, zuchwała myśl i nie roztropna. Detronizacja! — powtórzył smutnie. — Nie wiedzą więc, że z króla inna ręka niż ich zdejmie z jego skroni koronę.
Starosta spojrzał niespokojny.
— N. Pan wyjeżdża do Drezna — zapytał.
— Jak tylko będzie mógł on i ja — dodał Brühl — Cesarzowa pozwoli się przejechać i zabawić pułkownikowi swemu, ale nic więcej; a tymczasem któż wie, co może spotkać kanclerza?
Uśmiechnął się.
— Cóż Aloê? — zapytał.
— To mi się zdaje niedorzecznością — rzekł starosta.
— Tak, ale rzeczy, które są niespodziewane, dziecinne, śmieszne najczęściej się udają dla tego, że nikt do nich przygotowanym nie jest — odparł Brühl.
— Aloê — mówił dalej starosta — jest człowiekiem bardzo zdolnym, dał tego dowody, stojąc u boku księcia Karola w Mitawie. W tym go jednak nie poznaję.
— Możem źle słyszał? — wtrącił Brühl.
— Aloê, który zna obyczaje księcia kanclerza i sposób jego życia w Wołczynie, powiada, że bardzo by było łatwo zmusić go do odwołania wszystkiego, co doniósł Cesarzowej. Do tego dosyć było aby się znalazł człowiek śmiały, któryby księciu w kancelaryi jego, gdzie najczęściej sam przesiaduje, przyłożył pistolet do piersi i przymusił go do podpisania listu przygotowanego.
— W tem nie ma sensu — rzekł Brühl po krótkim namyśle — ja to słyszałem inaczej. Możnaż przypuszczać, aby książe kanclerz u siebie w domu dał się zmusić do podpisu i żeby napastnikowi dał potem ujść spokojnie. Naostatek jaki ma walor wymuszone pismo? Wszystko to awanturnicze. Niepodobna mi przypuścić, ażeby faworyt kanclerza Małachowskiego, taką dawał radę, a poważni ludzie mogli ją wziąść na serjo.
Uśmiechnął się Brühl.
— Toż samo — dodał — w stosunku naszym do Rossyi. Wieleśmy jej winni od czasów nieboszczyka pana, któremu Piotr w pomoc przychodził zawsze, i teraźniejsza Cesarzowa od tej tradycyi nie odstąpi. Pozwólmy się im łudzić, że dla Czartoryskich, Saskiej dynastyi odstąpi. Nie mogą się uskarżać na nas, byliśmy i jesteśmy powolni — świadczy Kurlandja. Król własny interes poświęcił polityce.
Starosta słuchał bawiąc się sznurkiem leżącym na stole, jak gdyby przedmiot rozmowy mało go obchodził. Brühl też, choć więcej się rozgniewał i poruszał, nie przywiązywał wagi do sprawy, o którą rozpytywał.
— Cóż Krasiński i Brzostowski robią? — rzekł po namyśle. — Biskup nam... to jest królowi obiecywał bardzo wiele.
— Mnie się zdaje — odparł starosta — że gdzie szło o traktowanie z panem wojewodą, inny wybór plenipotencjarjusza uczynić wypadało. Biskup Krasiński nie dotrzyma mu placu do kielicha, a traktowanie z nim na sucho się nie może ani poczynać, ani skończyć.
— Powinien mu być pomocą Massalski — wtrącił minister.
— Nie wiem, czy on zgody i porozumienia pragnie — odezwał się starosta — a gwałtownością nie ustępuje księciu wojewodzie.
Lekka oznaka zniecierpliwienia, dała się czuć staroście, gdy Brühl głos zabrał.
— Więc jakże sądzicie, że się to skończyć może — rzekł żywo. — Król wie żeście dziś przyjechać mieli, zechce z ust waszych posłyszeć co się tam dzieje, jest niespokojny. Trybunał ten zatruwa mu chwile, które myśmy mu powinni się starać osłodzić. Cóż powiecie przed N. Panem? Nie idzie tu wcale, aby się prawdy dowiedział, byłoby okrucieństwem mu ją wyjawić. Starosta musisz tak ułożyć relację, aby ona go pocieszyła i uspokoiła? Rozumiecie?
— Ale ja — odparł starosta, wysłuchawszy lekcji jaką mu dał minister — nie potrzebuję się żadnym fałszem posługiwać. Rzecz jest pewna, że Radziwiłł per fas lub per nefas z trybunałem się utrzyma, a Czartoryscy zostaną przy manifeście. Z jednej strony będą lamenta, o których Puczków doniesie N. Pani, z drugiej hałaśliwy tryumf... bo z taką determinacją szaloną jak księcia wojewody, musi się choć chwilowo utrzymać górą.
— Szalona pałka, książę wojewoda — odezwał się Brühl — byli ludzie, którzy sądzili, że wojewoda pogrzebie miecznika, tymczasem cały duch i obyczaj miecznika przeszedł na wojewodę. Szczęściem mamy go przy sobie.
Brühl spojrzał na zegarek. Zciemniało się.
— Należałoby, abyś zaraz się stawił do króla — rzekł po namyśle.
— Gdzież króla mam szukać? — zapytał przybyły.
Brühl zmarszczył się nieco.
— Jest na wieczornej strzelnicy — rzekł cicho — dokąd tylko poufałych się dopuszcza, ale wy idziecie ze mną.
— Na strzelnicy wieczornej? — powtórzył starosta. — Brühl nie odpowiedział na pytanie, śpieszył się i wskazując drogę, poprzedzał przybyłego.
Musieli wnijść na wewnętrzny korytarz pałacowy, który właśnie oświecano i służba się po nim kręciła.
Zawrócili się razy kilka, przeszli pokoje puste, wszędzie pod nogami znajdując drogę kobiercami wysłaną. Naostatek ukazały się wschodki pod dachem, wspartym na słupkach. Był to rodzaj altany wychodzącej na tyły pałacu Saskiego i plac pusty.
Król August ze strzelbą w ręku siedział upatrując niecierpliwie jakiegoś zwierza, którego wśród miasta odgadnąć było trudno. Starosta patrzał ciekawie niemogąc zrozumieć. U podnóża altany, na piasku żółtym, w mroku wieczornym zarysowały się niewyraźnie kształty rosłego konia, który leżał rozciągnięty, bez życia.
Kruki, gałki i wrony unosiły się nad nim w powietrzu, zniżając niekiedy po nad zastawiony dla nich żer, a nieśmiejąc go dotknąć jeszcze. Nieco dalej przemykały się cienie wychudłych psów bezpańskich, na bezpłatną strawę.
Oczy króla skierowane ku nim były, strzelba drżała mu w ręku — najlżejszy szelest, który psy spłoszył — gniewał go widocznie.
Wejście też Brühla, którego kroki posłyszał, groźnym wyrazem twarzy przyjęte zostało, ale zaledwie mógł go rozpoznać, z pośpiechem wesołym zwrócił się do niego.
— Musisz mi dobrą przynosić wiadomość, kiedy tu przychodzisz — zawołał August — broni z rąk nie wypuszczając i wpatrując się zmrużonemi oczyma w starostę Platera, który szedł za ministrem.
— Ja sam nie przynoszę nic — odparł Brühl — przybierając ton mowy swobodny i wesoły — ale o to jest starosta Plater, wprost przybywający z Wilna, który jako naoczny świadek przygotowań do fundowania trybunału, najlepiej ze wszystkiego sprawę zdać może.
Król z uśmiechniętem łagodnie obliczem, obrócił się do pokornie kłaniającego mu się starosty.
— Mów, proszę — odezwał się cicho.
Poznać było łatwo z postawy ruchów i wyrazu twarzy Augusta III, o ile wieczorny mrok czytać na niej dozwalał, że króla żywo obchodziła relacja o trybunale, który miał z ust Platera posłyszeć, lecz, nadto był namiętnym myśliwym, aby zupełnie o swem dziwacznem polowaniu, nawet dla trybunału, zapomnieć. Można powiedzieć, że z wielkim uszczerbkiem powagi królewskiej połowa Augusta słuchała Platera, a druga niespokojne rzucała wejrzenia ku placowi, na zdechłego konia, i cienie psów, które się powoli, ostrożnie ku niemu zbliżały.
Jednem uchem chwytał opowiadanie, drugiem krakania wron i biegania psów po pustym placu. I nie można było rozpoznać, co go w istocie obchodziło więcej, czy psy, na które czekał czy trybunał, o którego losie chciał się dowiedzieć.
— N. Panie — mówił Plater z uniżonością — wszystko zapowiada, że mimo pułkownika Puczkowa, którego sobie Czartoryscy uprosili u imperatorowej, mimo zagrożenia interwencją rossyjską, Radziwiłł na swojem postawi. Ludzi ma dosyć, zajął pozycję mocną, a zastraszyć się nie da. Posiłkuje go z energją wielką książe biskup Massalski.
Słów tych domawiał Plater, gdy król, który dotąd go słuchał cierpliwie, ale psów z oka nie spuszczając, podbiegł na palcach, mimo ociężałości swej do galeryjki okrytej kobiercem, która ganek otaczała, wymierzył szybko i strzelił.
Kłąb dymu na chwilę nie dał widzieć trafności strzału, ale król pamiętał psów liczbę, dwa tylko widać było uchodzące ze skomleniem, a pod galerją rozlegało się wycie bolesne, ranionego.
Twarz Augusta III i oczy wprzódy przygasłe, zajaśniały radością tryumfu.
— Nie sądźcie — odezwał się do Brühla — żebym ja go chciał zabić, a ranił tylko z przypadku. Chciałem go ranić i nogę mu utrącić, okaże się iż spełniłem com zamierzał.
— Psów jest mało, potrzeba ich oszczędzać.
Plater epizodem tym dziwnie zmięszany milczał, niewiedząc co począć z sobą, królowi tymczasem czeladź jego myśliwska drugą strzelbę nabitą podała. Polowanie na psy głodne, nie było skończone.
— Mów starosto, dalej — rzekł August weselej — proszę, słucham. Zdaje mi się, że mówiłeś o Massalskim.
Król skrzywił się znacząco, dając się dorozumiewać, że nie bardzo go szacował, choć Radziwiłłowi pomoc dał.
— Tak jest — począł starosta — Książe biskup.
— Biskup i pułkownik — wtrącił żartobliwie Brühl — to mi się trafia rzadko, aby w jednej osobie dwa się takie incompatibilia łączyły.
— Książe biskup — ciągnął dalej starosta — trybunałowi pozamyka kościoły, nie pozwoli duchowieństwu słuchać deputatów przysięgi. Ludzi swych daje pod komendę wojewody.
— I nic iż do bitwy i krwi rozlewu nie przyjdzie? — wtrącił August III niespokojnie — nie przyjdzie?
— Czartoryscy nie będą mieli z czem przeciw prepotencji księcia wojewody wystąpić. Pułki Radziwiłłowskie dobrze okryte, na męztwie im nie zbywa. Skończy się więc prawdopodobnie na manifeście kanclerza, a i tego żadne akta nie przyjmą.
Królowi się twarz śmiała.
— A biskup Krasiński? — spytał.
— Bardzo czynny — mówił Plater — sam byłem świadkiem nieustannej jego pracy — szyderstwo przebijało się w głosie — niewyprzęgają ani na chwilę koni biskupa, który stuka i dobija się to do kardynalji, to do pałacu biskupiego z kolei. On i Brzostowski spodziewali się, gdym wyjeżdżał, doprowadzić do tego, aby arbitrowie byli do układów wyznaczeni.
— Czasu to wiele zabierze, a wątpię, ażeby do czego doprowadziło — odezwał się Brühl. — Czartoryscy dopóki jakąkolwiek siłę mają, nie ugną się, Radziwiłł nie ustąpi.
Szczęście, że książe wojewoda, mocniejszy jest.
Było już tak ciemno, że król spojrzawszy na plac, na którym ledwie się jeszcze leżąca widzieć dawała przynęta, z westchnieniem i żalem widocznym, oddał pachołkowi strzelbę, którą trzymał w ręku i poprzedzany przez służbę, która się ze światłem zjawiła, ciągnąc za sobą ministra i starostę, udał się z nimi do swych pokojów.
Kilka osób czekało tu na niego. — Król, pomimo tęsknicy jaką miał do Drezna, choć niespokojny o losy trybunału i ciągłemi skargami na Czartoryskich niecierpliwiony, był dosyć wesoły i Brühla ciągle przywołując do siebie na szepty jakieś tajemnicze, słuchał co mu powiadano uprzejmie przyjmując pochlebstwa i umyślnie dla niego przyprawiane wiadomostki.
Starosta, który nie był tu zbyt częstym gościem, z wielkiem zajęciem przysłuchiwał się rozprawom i rozmowom, ucząc się z nich zapewne wiele, gdyż to co tu mu się słyszeć dawało i co tu uchodziło za prawdę, gdzieindziej, wcale by wyglądało inaczej.
Dla rozpoczynającego zawód przy dworze człowieka, nauka była wielka, z jaką ostrożnością z królem o przeszłości i teraźniejszości mówić było potrzeba, ażeby się z tem nie minąć co tu za rzecz pewną uznawano, a co gdzieindziej było wierutnym fałszem.
Przekonał się z jaką synowską pieczołowitością o zdrowie i humor pański, minister kołysał go i usypiał doskonale ułożonemi baśniami o jego własnem panowaniu.
Wszystkie wypadki nieszczęsnej wojny siedmioletniej, na pokojach Augusta III były tryumfami i nader pomyślną zapowiadały przyszłość. Wiele głośnych faktów, powszechnie znanych i wiadomych na pokojach ignorowano, nie istniały, inne przybierały barwę, która naturę ich zmieniała.
Starosta też wkrótce uląkłszy się, aby mimowolnie z czemś się nie wymówił niewłaściwem, stał się bardzo milczącym.
Na pokojach wieczoru tego, szczęściem najwięcej mówiono o Dreznie, odwracając uwagę od Polski i tego co się tu działo.
Z oburzeniem wspomniał tylko król o potwarzach, któremi prześladowano ulubionego mu ministra, a szczególniej o zuchwałym memorjale czynności jego wyjaśniającym, podanym przez hetmana Branickiego.
Brühl spokojnie, jako niewinna ofiara, nieprzyjaciołom swym płacił wielką wspaniałomyślnością, która u N. Pana uwielbienie dla niego wzbudzała.
— Dla tych to wrogów swych — mówił August z uniesieniem — Brühl zamiast domagać się na nich kary, prosi o przywileje i nadania.
Tak było w istocie, bo minister nawet od Czartoryskich biorąc zwykły haracz, i dla nich wyrabiał urzędy i starostwa złotodajne.
Po wieczerzy szczupłe kółko gości królewskich rozchodzić się i rozjeżdżać zaczęło, a Plater powrócił do swoich, aby tam rozmyślać o dziwach, które widział i słyszał.
Brühl nazajutrz jeszcze wezwał go do siebie, aby się dowiedzieć o drobnostkach, które dla niego miały znaczenie wielkie. Zapomniał był między innemi, zapytać o hetmana polnego litewskiego Sapiehę, a raczej o piękną żonę jego, która polityką męża kierowała. Wpływ jej do pogardzenia nie był.
Władała ona umysłami wielu, mówiono o wielce nią zajętym synu ministra Brühla, dla którego i ona słabość miała. Znajdowano, że król nawet, gdy ją spotykał, witał z galanterją i słodyczą na ustach. Tem też usilniej starano się ją oddalić od dworu.
Nazajutrz pierwsze pytanie staroście zadane jej się tyczyło.
— Piękna Magdalena, ale nie pokutnica — rzekł Brühl — jest-li w Wilnie? Oczy jej mogą zaważyć — a głos stanowić o zwycięztwie. — Dwaj hetmanowie powinni trzymać z sobą.
— Hetmanowa jest w Wilnie — odparł starosta — bo hetman tam przybyć musiał, a ona by go samego nie puściła.
— Ma zupełną słuszność — wtrącił Brühl. — Najlepszym jest jego adjutantem.
— Jak są z sobą hetmanowie nie wiem — mówił dalej starosta — sądzę jednak, że się zbyt nie kochają, a książe wojewoda wileński nie gustuje wcale w pięknej Magdalenie.
— Zły ma gust — wtrącił Brühl.
— Dał tego dowody nieraz — rozśmiał się Plater — hetmanowa polna nie zadaje sobie wcale pracy aby go pozyskała. Ma dosyć galantów, nie licząc męża.
Starosta urwał nagle i stał dobrą chwilę milczący.
— O stolniku słyszeliście zapewne? — zapytał głos zniżając.
— Jest w Petersburgu — rzekł kwaśno Brühl. — Familja stara się z niego zrobić wielkiego człowieka, którym on nigdy nie będzie. Nie wątpię tylko, że po ojcu i wujach zręczność wielką i umiejętność siedzenia w potrzebie na dwu stołkach, odziedziczy.
— Stolnik z Petersburga powrócił, jest w Wilnie i dworuje pilno około hetmanowej polnej.
— Ah! — zawołał Brühl — czy nie za wiele dwóch Sapieżyn na jednego Poniatowskiego. Wszakże wiadomo, że jest w wielkich łaskach u księżnej wojewodzicowej Mścisławskiej. Dosyć by było tej jednej?
Plater się rozśmiał.
— Przypisują mu nie tylko tę nową zdobycz — rzekł — ale nadzieję, że go cesarzowa na przyszłej elekcji pomiędzy kandydatów do korony ma postawić.
— To trochę za wiele! wybuchając śmiechem — zawołał Brühl. Grzeszycie mój starosto, zbytnią łatwowiernością. Komuż na myśl mogło przyjść tak poczwarną niedorzeczność wymyśleć. Poniatowski stolnik! kandydatem do korony.
Relata refero — odparł Plater — chociaż sam widzę, że to jest plotka niezgrabna. Dla charakterystyki obecnej chwili i ona ma swoje znaczenie. Przywieziono ją z Petersburga, nie narodziła się w Wilnie.
— Mogła przyjść na świat w Wołczynie — rzekł Brühl. — Bo Czartoryskim by wygodniej było mieć na tronie swojej roboty kreaturę posłuszną, niż nawet samym panować.
Zamyślili się dwaj rozmawiający. Wtem, gdy Plater myślał czemby jeszcze ciekawość chciwego nowości Brühla mógł nakarmić, wszedł kapelan Augusta III, ze zleceniem, aby ministra prosił natychmiast do króla. Brühlowi znane były dobrze te po kilka razy na dzień wznawiające się pilne zawsze sprawy, do których był potrzebnym, kończące się najbłahszem jakiemś pytaniem.
Król bez niego żyć nie mógł, czuł się opuszczonym, a trwożył i gdy nie miał co z nim mówić, chciał choć patrzeć na niego.
I tym razem nic się ważniejszego znaleźć nie spodziewał, chociaż kapelan zapewniał, że od podstolego koronnego Lubomirskiego listy nadeszły, które August III sam rozpieczętowywał i czytać je kazał sobie.
Zmarszczył się minister dowiadując o tem, bo się lękał, ażeby samowola królewska nie weszła we zwyczaj, gdy dotąd wszystko przechodziło przez jego ręce.
— Cóż się to stało N. Panu — odezwał się do kapelana — iż sam list otworzył. Mógł w nim znaleść coś nie miłego i zatrważającego, czemubym ja mógł zapobiedz.
— N. Pan — odparł duchowny — tak jest niecierpliwy, aby mu co wyjazdu do Drezna nie kazało odroczyć.
Brühl niedosłyszawszy końca, ruszył natychmiast do pałacu saskiego. Konie zaprzężone zawsze na zawołanie czekały.
Króla zastał ze zgasłą fajką, krokami ociężałemi przechodzącego się po pokoju. List otwarty leżał na stole. August III nie mówiąc nic, wskazał go rozpaczliwym rąk ruchem Brühlowi, który łapczywie go pochwycił.
Podstoli koronny miał dobra rozległe na granicy Wołoszy, trudno mu się tam upilnować było.
Ludzie Lubomirskiego napotkawszy kupców tatarskich — złupili ich i ubili kilku z czeladzi. Lament ztąd powstał i narzekania nie na Lubomirskiego i jego ludzi, ale na samą Rzeczpospolitę.
Han odgrażając się jeżeliby zaspokojonym nie był, oznajmił, że Ordę ściąga i z nią pójdzie we wnętrznościach Rzeczplitej szukać sobie wynagrodzenia krzywd swoich.
Król drżał przerażony. Wojna z Tatarami, zatem dziczy, której okrucieństwa i rozboje były w żywej wszystkich pamięci.
Lubomirski list hana z przekładem przesyłał w oryginale królowi, uniewinniając ludzi swych, a razem składając skargę drugą Tatarów, że im Czarnocki, majętny szlachcic z sandomierskiego, który też miał posiadłość na pograniczu, upatrzywszy chwilę sposobną, wpadł znienacka i kilkaset koni na pastwiskach pochwyconych, uprowadził.
Mieli więc Tatarowie aż dwa słuszne powody do wypowiedzenia wojny i grozili zemstą srogą, jeżeliby wynagrodzonymi nie byli. Lubomirski się do winy nie przyznawał i pretensji tatarskich zaspakajać nie myślał, a Czarnocki, choć sprawa głośną była, sianem z niej chciał się wykręcić. Ani z jednego ni z drugiego na razie nic nie można było wyciągnąć, a Tatarowie krzyczeli, że czekać nie myślą.
Król przewidywał już, że go dla Tatarów zatrzymać mogą w Warszawie.
— Brühl — zawołał król — potrzeba na to rychłego ratunku. Odjechać mi ztąd nie dadzą póki Tatarów żarłoczności nie zaspokoimy.
— Powiedzą, że się od Tatarów salwuję jadąc do Drezna, a ty wiesz jak mi tam pilno. — Sześć lat nie miałem ani jednego godnego mnie widowiska. Cleopida czeka na mnie.
Brühl stał wpatrzony w rozwity długi list hana i porozrzucane papiery, zdawał się dumać nad środkami obrony.
Król naglił.
— N. Panie — odezwał się wreszcie — kto się ośmielił papiery te, które tylko za pośrednictwem mojem dochodzić powinny W. K. Mości, wprost oddać do rąk Jego? Ja staram się zapobiedz aby Wam trosk próżnych oszczędzić. To spisek na spokój, zdrowie i życie W. K. Mości, ja się naprzód domagam ukarania tej zuchwałości.
August III zdumiał się nieco, ale z wdzięcznością przyjął to oburzenie Brühla.
— Brühlu — wyjęczał — zostawmy to wykroczenie do rozpoznania w przyszłości. Tatarów mamy naprzód do pozbycia się ich.
Minister wiedział bardzo dobrze iż zarówno Tatarów i chrześcian, gdy się z niemi wojować nie chce lub nie może, pozbywa pieniędzmi. Żal mu ich było dla smarowania brudnych kożuchów Ordy, ale nie trwożyły go pogróżki.
Chcąc jednak uchodzić za wybawiciela i nową uzyskać u króla wdzięczność, musiał się zlęknąć dziczy pogańskiej choć na chwilę.
— Tak jest N. Panie — odpowiedział z surowym wyrazem twarzy — tak jest, naprzód wszelkie niebezpieczeństwo od Ordy usunąć potrzeba. Pozwólcie mi się tem zająć.
Wszystko zdaję na ciebie, ty jeden uratować mnie możesz — przerwał August. — Tatarzy muszą już stać na granicy, gdy my niemieliśmy ani przeczucia nawet tego co nas czeka. Tatarzy i kanclerz!!
— Brühl — naprzód, proszę cię, niech duchowieństwo nakaże nabożeństwo po kościołach dla odwrócenia od nas tej klęski, a potem....
— Zaczniemy od Boga — odezwał się minister — z westchnieniem potężnem. Myśl miałem tęż samę, a potem... weźmiemy się energicznie do dzieła.
Król się zająknął zamyślony, wymawiając z trudnością.
— Pospolite! pospolite!..
— Ja mam nadzieję, że pospolitego ruszenia potrzebować nie będziemy — przerwał Brühl. — Tatarowie są więcej na grosz, niż na krew łakomi. Któż wie?... może nam się uda...
Zrozumiał August i rzekł żywo:
— Ale mamyż my pieniądze?..
— My je zawsze mamy — odpowiedział minister — ale ma je i skarb koronny, który za grzechy szlachty płacić powinien. Proszę Was, N. Panie, raczcie być spokojni, rzućcie na moje ramiona ciężar ten. Spodziewam się mu podołać.
Rozrzewniony August III, ukochanego ministra uścisnął, który zagarnąwszy papiery, natychmiast z niemi do pałacu swojego pośpieszył.
Tu rzucił się na kanapę, nie spojrzawszy nawet na nie i spokojnie zajął się nierównie dla niego więcej interesującą korespondencją, która na niego czekała.
Były to listy poufne, z których przynajmniej połowa zdradzała charakterem pochodzenie swe z buduarów i sypialni niewieścich. Lecz nie miały już one dla zestarzałego i wyżytego ministra żadnego uroku i siły pociągającej. Daleko ciekawszemi były tajemnicze notatki, które z różnych stron nadchodziły, donosząc o ludziach, o interesach, o intrygach, w które Brühl był mniej więcej wmięszanym. Umiał on ze wszystkiego korzystać i dla tego na wszystkie strony miał oko. Przez niego tylko robiło się to, co od królewskiej zależało woli, a August III tak był do tego przywykłym, iż nic sam przez się, ani przez nikogo dokonać nie śmiał bez Brühla. Jeżeli przypadkiem coś się pomijając go zrezolwowało, zawsze prawie stawał się potem cud, zrobione trzeba było potem przerabiać, odrabiać i odwoływać.
Brühl wcale się widocznie nie mieszał do tego, przychodziło to samo z siebie.
Niepospolitej potrzeba było zręczności, znajomości charakteru króla i odwagi, ażeby przez lat kilkadziesiąt utrzymać króla w tej kurateli, nie dać mu się poruszyć, nic począć, pomyśleć nawet. Brühl dokonywał tej sztuki sposobem bardzo prostym. Żywił w Auguście III wszystkie jego słabostki, pomagał do ich rozwinięcia, do przeistoczenia się w nałogi, pielęgnował namiętności, upodobania, fantazje.
Miłość i poszanowanie pamięci ojca, była sprężyną, która króla pobudzała do naśladowania go we wszystkiem, oprócz miłostek. Teatr stworzony przez Augusta II, utrzymał jako dzieło, myślistwo mu ulubione, uczynił najgłówniejszą swoją rozrywką, dla siebie tylko zbierał obrazy, które ściągał i drogo opłacał.
Brühl naprzód starał się o to, aby nigdy panu na tych zabawach jego nie zbywało, zajmował go niemi do tego stopnia, iż na nie potem innego czasu i sił nie stawało.
W spuściźnie po ojcu wziął król także upodobanie w lipskim jarmarku, na który dla zabaw zjeżdżali się wówczas książęta niemieccy, całe ich dwory, panie i młodzież. Jarmark lipski nadzwyczaj ożywiony, był karnawałem weneckim północy. August III ile razy mógł, przybywał do Lipska na mięsopust, bawił aż do popielca i cieszył się, gdy tłumny zjazd znajdował. Brühl naturalnie nigdy mu towarzyszyć nie omieszkał.
Sprowadzono aktorów francuzkich, a handel też z tego korzystał.
Wszystko to, czego król długo podczas siedmioletniej wojny był pozbawionym, ciągnęło go teraz do Drezna i Lipska, do lasów Huberstburgskich i do galerji, w której królowała Rafaela Madonna i dwa arcydzieła Corregia.
W chwili, gdy się spodziewał temu najgorętszemu pragnieniu zadość uczynić, zagrożonym był przez Tatarów, przyprowadzało go do rozpaczy niemal.
Ale od czegoż był Brühl, ten Brühl, który wyszedł cało z walki z Fryderykiem i monarchę swojego ocalił.
Przypisywał mu to przynajmniej August III i wdzięczność jego nie miała granic. Troszczył się tylko o to, jak potrafi nagrodzić ulubieńcowi wszystkie straty jakie on poniósł, będąc wystawionym na zemstę króla pruskiego, zrabowane pałace, zniszczone zbiory, spustoszone majętności.
Tatarowie przychodzili ministrowi niemal pożądani i w porę, bo zażegnawszy niebezpieczeństwo od nich zagrażające, mógł zaskarbić sobie nowe prawa do wdzięczności.
W istocie zaś pogróżki od Ordy nie były żadną nowością, znano się z niemi i zawsze w jeden sposób radzono sobie. Umawiano się o haracz, który im zapłacić miano.
I tym razem nikomu nie zagrażało nic, oprócz Skarbu koronnego, który choć wycieńczony, mógł się łatwo zdobyć na kilka lub kilkanaście tysięcy czerwonych złotych.
Brühl też ani spojrzał na listy Lubomirskiego, a zajął się swoimi osobistemi sprawami. Kilka wakansów było do rozdania więcej płacącemu. Nie zbywało na ofertach. Szło o to, aby pieniędzy wziąść jak najwięcej, a ludziom tym rozdać dobrodziejstwa, którzy najmniej szkodliwymi lub pożytecznymi być mogli. Polska teraz po odjeździe króla, wystawioną była na teatr zapasów stronnictw walczących z sobą.
Czartoryscy mieli nie tylko Cesarzową, ale niepospolite zdolności, powagę, znaczenie ludzi, którzy polityką zajmowali się całe życie.
Brühl nie taił przed sobą, że to stronnictwo, co go popierając, stało przeciw nim, wyposażone było niepospolitem zuchwalstwem i butą.



Przybywająca do Wilna księżna hetmanowa, aczkolwiek śmiała i niedająca się lada czem ustraszyć, na samym wstępie, zdążając na Antokol przez miasto, mogła już powziąść wyobrażenie o tem, czem będzie sama walka o trybunał, z przygotowań jakie zastała dokoła Wilna i w niem samem.
Ulice i domy pełne były ludzi uzbrojonych, gromady napiłych piechot, hajduków, kozaków, pajuków, dragonów zalegały podwórza, rynki i domy z których właścicieli powyrzucano.
Były to dopiero dwory same możnych panów, którzy w tym dramacie role ważniejsze odegrywać mieli.
Z tych wszystkich wysłańcy królewscy, Krasiński biskup kamieniecki, Brzostowski kasztelan, najmniej byli widoczni i pokaźni. Brzostowski chodził niepostrzeżony, działał ostrożnie i pocichu, jednę i drugą stronę strasząc nie tylko niełaską królewską, ale i siłami przeciwników. U Radziwiłła powiedział o pułkach wciągających in viscera Rzeczplitej, których wprowadzenie kraj miał zrzucić na tych co zmuszali do ich powołania. U księcia kanclerza wyliczał regimenta Radziwiłłowskie, jego nadworną milicję, a wreszcie pomoc wojsk, które hetman polny dać mu będzie zmuszony.
Niewiedziano jeszcze zpełna, czy Sapieha to uczyni, bo księżna jejmość nie cierpiała wojewody wileńskiego, ale Brzostowski znajdował pożytecznem zapewnić, iż to jest postanowionem.
Krasiński czynniejszym był jeszcze, wymowniejszym, zręczniejszym, lecz tak król sam, w którego imieniu tu stawał, nie miał powagi i znaczenia. Król, to był Brühl, a u Brühla wszystko robiły pieniądze. Czartoryscy i Radziwiłł do ufundowania Trybunału po swej myśli przywiązywali największą wagę i gotowi byli ofiar nie szczędzić.
U jednych i drugich biskup Krasiński znajdował opór żelazny i niecierpliwość zmierzenia się z nieprzyjacielem.
Wyśmiewano się z księcia wojewody wileńskiego, że u niego ciągła była pijatyka i wrzawa, że po dziedzińcach strzelano, po ulicach biegano i nie tajono planów wojennych. Czartoryscy stosunkowo siedzieli cicho, ale to nie znaczyło wcale, ażeby dać mieli za wygrane.
Nie było dnia, ażeby przy drzwiach zamkniętych nie radziły obie strony co poczynać mają. Narady niekiedy do późnej nocy trwały. Nie mogła naturalnie uczestniczyć w nich księżna Sapieżyna, ale wysyłała Tołoczkę, który towarzyszył hetmanowi i ze wszystkiego zdawał sprawę. Tołoczko był powiernikiem jej myśli, a Sapieha wiedział o tem i musiał się na niego oglądać.
Im termin owego fundowania zbliżał się bardziej, tem gorączka rosła. Stronnictwu Czartoryskich przekładano, że narażać się na niechybną klęskę nie godziło, gdy w układach, do których Krasiński się ofiarował zyskać mogli dobre warunki. Nie wahał się obiecywać wysłannik królewski.
Wiadomem było, że Radziwiłł brawurując to, że sił wojskowych prowadzić w taki czas nie było mu wolno, ruszył cztery tysiące milicji nadwornej, pod pozorem Ingressu na województwo wileńskie.
Wjazdy takie uroczyście i z pompą wielką zwykli byli od wieków odbywać książęta, a cały szereg wojewodów za księciem stojący, stanowił praecedens niezaprzeczony. Nie można mu było wzbronić tego, co przedtem było dozwolonem.
Pomiędzy lawirowaniem i stanowczem wystąpieniem, zdania były podzielone.
Nazajutrz po przybyciu hetmanowej do Wilna, Tołoczko doniósł ze szczegółami na czem stanęło u księcia kanclerza.
Zwołana z pośpiechem wielkim Rada przyjaciół Familji, po kilkogodzinnych burzliwych rozprawach, postanowiła czekać ewentów dalszych, a mianowicie zezwolenia na poparcie wojskami, na które hetman wielki zgodzić się nie chciał.
Czartoryskim uśmiechał się plan nader zuchwały młodego Branickiego starosty halickiego, który obiecywał całe wojsko Radziwiłła zetrzeć na miazgę. Drudzy w nim widzieli niebezpieczny eksperyment, który nie udać się mógł i nieszczęście sprowadzić.
Branicki, który miał wielką eksperjencją wojskową i służył czasu wojny z Prusami w wojsku austryjackiem — wnosił, aby nocą most na Wilji zniszczyć, mogący służyć do połączenia rozdzielonych sił księcia wojewody i na połowę ich uderzyć całą siłą.
Ale potrzeba było do zaczepki pozoru i pewności, że się nie pośliznie noga. Hetman na eksperyment wojsk narażać nie chciał.
Zalecano starostę halickiego z jego służby w wojsku austryjackiem, na co miał dowcipnie odpowiedzieć nie należący do rodu pan Burba.
— Nie zaleca to pana starosty, że edukacją brał w austryjackiem wojsku, w którem się tylko nauczyć mógł, jak się biorą plagi.
Rozchwiał się więc ten plan, a biskup Krasiński ciągle na układy nalegał, męczył i miał nadzieję, że one dojdą do skutku.
Książe kanclerz nie życzył sobie układów, które zdaniem jego powagę stronnictwa nadwyrężały, ukazując słabość jego. Z klęski nawet można było jakąś korzyść osiągnąć, a przyjmując pakta i o nie się dobijając przyznawano się do niemocy.
Nie śmiano jednak wbrew okazać oporu odpychając układy; książe kanclerz obiecywał sobie prowadzić je tak coraz nowe robiąc wymagania, aby spełzły na niczem.
Biskup Krasiński winszował już sobie sukcessu, gdy Czartoryscy wiedzieli z góry, iż zerwą w końcu umowę.
Radziwiłł ze zwykłą swą butą, żartował z księcia kanclerza i powiadał, że gotów się układać byle wszystkie jego warunki przyjęto.
— Bo ja panie kochanku, kroku w tył nie uczynię i nie dam się zbłaźnić.
Najgorzej wychodzili ci co chcieli wyrozumieć Sapiehę, który sam nie wiedział, gdzie mu stanąć wypadnie, a żona go od wszelkiej decyzji jasnej wstrzymywała.
Ciągnięto go do księcia wojewody i dałby się był ująć, ale jejmość na to pozwolić nie mogła. Osobiście się jej naraził książe wojewoda, podchmieliwszy sobie, gdy jej grubijańsko przyciął przypominając amory z młodym Brühlem, którym jak fama głosiła, winien był Sapieha polną buławę.
Drugą też tajemną pobudką do odstrychnięcia się od Radziwiłła było to, iż Sapieżyna, zajęta była i rozkochana w stolniku Poniatowskim, pragnąc go odciągnąć od znienawidzonej rywalki księżnej wojewodzicowej Mścisławskiej.
Obie one walczyły naówczas o pozyskanie serca siostrzeńca Czartoryskich, o którym głoszono tajemniczo, iż wielka czekała go przyszłość.
Stolnik, który się naówczas w Wilnie znajdował, zachwycał wszystkie kobiety należące do wielkiego świata. Pięknej i nader wdzięcznej twarzy, zalotny jak kobieta, dowcipny, pełen życia, prawdziwie stworzony do królowania w salonach, stolnik miał już za sobą sławę przywiezioną z Petersburga. Był to pomimo swej młodości, człowiek uniwersalny, mówiący doskonale kilku językami, któremu żadna nauka nie była obcą, umiejący poważnym być ze starymi, roztrzepanym w towarzystwie młodych, chwytającym wszystkich za serca.
Mówiono żartobliwie, iż mu do perfekcji na jednej tylko rzeczy zbywało — pić nie umiał, a w Polsce naówczas bez kielicha się nic nie odbywało, od niego zaczynało, na nim kończyło. Był on medjatorem, superarbitrem, najlepszym obrońcą i najskuteczniejszą sprężyną.
Mało go widywano w towarzystwach w Wilnie, gdzie więcej zdawał się szukać ludzi, aby ich poznać, niż aby być poznanym, w niewieścich jednak kółkach obracał się chętnie i te mu były najmilszemi. Brat pani wojewodzicowej Mścisławskiej, służył mu tu za przewodnika i adjutanta.
Zażywając Tołoczkę do spraw publicznych szczególniej tam, gdzie na męża rachować nie mogła, hetmanowa zleciła mu też aby się starał zbliżyć do młodego Branickiego, do stolnika, a nawet do wojewodzicowej, której każdy ruch śledzić była rada.
Posłuszny rotmistrz starał się o zawiązanie stosunków, lecz to mu się nie bardzo wiodło. Naprzód pan Klemens był wychowany na łacinie, a kółko te czysto francuzką miało fiziognomję i obyczaje. Wielka zapora dzieliła te dwie części szlachty i jedna do drugiej wcale nie była podobną.
Łacinnicy przechowywali tradycje narodowe, mieli dla nich poszanowanie, obcych naśladowań nie chcieli, i wstręt nawet do nich głosili, gdy francuzi rozmiłowani w swym pierwowzorze i suknię starą zrzucali i wszystkie starodawne zwyczaje zastępowali elegancją nowoczesną. Łacina prowadziła do kościoła, francuszczyzna narzucała atteizm i niewiarę. W modzie było naśmiewać się z duchownych, bluzgać i szydzić z mnichów, i pod niebiosa wynosić Voltair’a.
Niewielu panów, na łacinie wykarmionych, zarazem z francuszczyzną się godzili, ale i takich napotkać było można. Pomiędzy kobietami, matrony tylko trzymały się starych tradycij i modliły z Heroiny chrześcijańskiej, młode już zamiast pobożnych książek Rousseau’a nosiły w kieszeni.
Tołoczko, pomimo ogłady, która mu w salonie miejsce zajmować dozwalała, choć po trosze francuszczyznę rozumiał, nie mówił tym językiem aby śmiesznym nie być, i w głębi duszy, brzydził się nim.
To mu zawadzało gdy trzeba było mieć do czynienia z paniami młodemi. Zręcznie się jednak posługując drugiemi, przynosił hetmanowej wiadomości i z tego mniej mu dostępnego świata.
Pracował tem gorliwiej dla niej, iż trafem napatrzył był właśnie w Wilnie panienkę, o której rękę zamyślił się starać z pomocą swej protektorki. Znał jej wielką zręczność w tych sprawach, a pewne okoliczności dawały mu nadzieję, iż księżna wielkich trudności w spełnieniu swej obietnicy mieć nie będzie.
W niewielkiej odległości od Wysokiego litewskiego, w którem hetmanowa najczęściej przemieszkiwała, znajdowała się Kuźnica, majętność pani Koiszewskiej, strażnikowej trockiej, która tu z córką jedynaczką Anielą, od lat kilku przebywała. Przedtem Koiszewska nie była tu znaną, z mężem swym rezydując około Wilna.
Przybywszy w te strony strażnikowa, dała się tu poznać zaraz z tego, iż w osobliwszy sposób, we wszystkiem sobie radę dawać umiała. Mało potrzebowała porady prawników, gdyż statut i korektury na palcach znała. Około gospodarstwa chodziła jak stary ekonom, który na tem zęby zjadł. Z jedną tylko francuszczyzną modną, choć język ten rozumiała, w zgodzie nie była i do nowych obyczajów nawrócić się nie dała. Wszystko w niej było po staremu aż do przesady, wedle tradycij, jak ongi bywało.
Rozumie się, że córkę Anielę chciała wychować wedle swej myśli i upodobania, nie cudzoziemską fazą, ale po staropolsku. Gdy się to działo strażnikowa zamieszkiwała pod Wilnem, gdzie siostrę cioteczną miała, elegantkę i już na nową wiarę nawróconą.
Mając wiele do czynienia z majątkiem i interesami, Koiszewska córkę często oddawała do siostry, nie przypuszczając, aby ona tam się nienawistną jej francuszczyzną zarazić miała.
Tymczasem stało się, że panna Aniela całem sercem do elegancji przylgnęła i nauczywszy się szczebiotać i pisać, więcej się stała do ciotki niż do matki podobną.
Koiszewska opatrzyła się po niewczasie, odebrała córkę, poczęła ją przerabiać na swoje kopyto, ale panna tem się mocniej przywiązała do tego co jej wydało się lepszem i piękniejszem. Panienka była nie nadzwyczajnej rażącej piękności, ale wcale nie szpetna, a bujne włosy i duże oczy szczególniej ją odznaczały.
Lukta się poczęła pomiędzy matką a córką, zrazu bez wypowiedzenia wojny, potem jawna. Panna Aniela nie śmiała przeciwko rodzonej matce występować, ale płakała, męczyła się, a przerobić nie umiała. Chciała z niej strażnikowa zrobić gosposię dobrą, a jej wielki świat się śnił i towarzystwo takie jakie u ciotki widywała.
Ponieważ wpływ jej w sąsiedztwie mieszkającej, zawsze się na pannie Anieli czuć dawał, aby utrudnić stosunki przeniosła się nawet Koiszewska do Kuźnicy, ale trafiła z deszczu pod rynnę. Znalazła tu hetmanowę, która towarzystwo młodych, wesołych dziewcząt lubiła, a tu wszystko było na francuzkim sosie.
Zrobiwszy naprzód znajomość z księżną, Koiszewska potem tak prawie jak odsunęła się od niej, aby jej córki nie bałamuciła.
Powszechnie się użalano nad losem panny Anieli, pod ciężkiem jarzmem despotycznej matki cierpiącej, ale z Koiszewską twardo było. Nie dawała sobie imponować nikomu, robiła co chciała, wedle przekonania.
Od zupełnego zerwania z Wysokiem, któreby było nastąpiło niechybnie, broniło to, że Koiszewska z córką, pobożną będąc, do parafialnego kościoła w Wysokiem jeździć musiała. Tu się spotykała z księżną, która przez litość nad panną, a trochę też aby na swem postawić, narzucała się Koiszewskiej.
Matka i córka, obie z sobą były nieszczęśliwe ale ani jedna ani druga zmienić się nie mogła. Strażnikowa została kobietą starego autoramentu, a panna Aniela innego świata dziecięciem.
Jedyną nadzieją matki było, że ją wydać potrafi za szlachcica takiego, o jakim dla niej marzyła, któryby ją uczynił szczęśliwą i od płochego towarzystwa oderwał.
Wiadomem było, że panna miała gotówkę pod poduszką, dwanaście tysięcy złotych, a oprócz tego i wioskę, chociaż ją różne obciążały zapisy i kondykta. Dwanaście tysięcy nie było do pogardzenia, panna też świeża, młoda, lubiąca elegancję, umiejąca szczebiotać i mogąca się podobać.
Na starających się zbywać nie było powinno, ale strażnikowej Koiszewskiej każdy się obawiał. Powiadano, że męża w ryzie trzymała, wiedziano, że z córką też obchodziła despotycznie, nie ważył się nikt do jej ręki.
W domu strażnikowej osób bywało mało, ona też nie lubiła wizyt i często wyjeżdżała. Tyle tylko, że ją w niedzielę i święta widywano przybywającą z matką do kościoła i modlącą się ze smutnym twarzy wyrazem. Ubolewano nad jej losem.
Tołoczko, który jakoś rzadko kiedy niedzielę u hetmana przesiadywał, jeżdżąc zwykle do domu i gospodarstwa, panny Anieli nie widział prawie i nie znał wcale. Uderzyła go postawa i twarzyczka, serce mu zabiło. Po mszy, gdy wychodzili, zaraz w progu zapytał rezydenta hetmana, Sniegurskiego, ktoby była.
— A cóż to pan rotmistrz, naszej panny strażnikównej nie zna? — zapytał chorąży.
— Jeżeli się nie mylę, po raz pierwszy ją widzę — rzekł Tołoczko.
— Panna wcale niczego, a nosi taki smutek w oczach, że mi jej czegoś żal — rzekł rotmistrz.
— Ale bo w istocie dola jej nie do zazdrości — mówił dalej chorąży. — Koiszewska strażnikowa Trocka, szacowna i zacna matrona, ale panie kozak w spódnicy, trudno z nią żyć. To też słyszę, córka tam krzyż pański nosi z nią.
— Dlaczego? — badał Tołoczko.
— Bo wychowywała się, czy przebywała często u ciotki w domu eleganckim, wedle nowej mody i to do niej przylgnęło, a Koiszewska tego obyczaju i parle franse cierpieć nie może. Ztąd pono między matką a córką nieporozumienie. Koiszewska przeniósłszy się w te strony, przyjechała z submisją i do hetmanowej, a jak tu powąchała francuszczyzny, tak jej już ani złapać, ani wciągnąć, dziewczyna się w tej Kuźnicy samotnie męczy. Panna ma gotowego posagu dwanaście tysięcy, a po najdłuższem życiu, dużo więcej mieć będzie, no i przystojna i w głowie słyszę dobrze, a nikt się do niej nie posunie. Córkę wziąść, to nic, ale z nią matkę razem, dopiero orzech do zgryzienia.
Tołoczko słuchał, ale ani słowem się nie odezwał, żeby nie dać poznać po sobie, co mu już po głowie chodziło.
— Gdyby za mnie wyjść chciała, ja bym się sekutnicy strażnikowej nie zląkł.
Przyszła potem jakoś właśnie rozmowa o ożenku z hetmanową, która się go wyswatać obiecywała. Tołoczko to sobie przypomniał. Tegoż dnia w rozmowie, gdy do Wilna go wyprawiała księżna Magdalena, śmiejąc się wtrącił.
— Niechże księżna jejmość zawczasu mi remunerację przyobiecaną gotuje, bo ja się o nią upomnę, dalibóg.
Hetmanowa, która już była zapomniała o co szło, zapytała.
— Cóżem ja obiecała?
— A ożenić mnie — rzekł Tołoczko.
— Prawda! prawda! przypominam to sobie — odparła — ale jestem słowna. Co się obiecało, święte. Tylko mi usłuż na tym Trybunale, żebym była dobrze o wszystkiem uwiadomioną. Wiesz, że mój poczciwy hetman negliżuje się i lekceważy wiele, ja za niego i dla siebie muszę być pilną, a na was rachuję jak na Zawiszę.
— Jeżeli tylko jak na — pana wojewodę mińskiego — przerwał Tołoczko żartobliwie.
— A nie łap, że mnie za słowo — dodała piękna hetmanowa — a myśl jakbyś swojego dotrzymał. Co się tyczy mnie, bądź spokojny.
Tołoczce, który sobie węzełek zawiązał na strażnikównie Koiszewskiej, nie wyszła już ona z pamięci miał ją ciągle przed oczyma i przybywszy do Wilna medytował tylko jakby na nią zasłużyć.
Tymczasem jakby naumyślnie u księży Bernadynów na mszy będąc, zobaczył ją tu znowu, gdyż matka dla interesu w Trybunale przybyła i ją z sobą przywiozła.
Tegoż dnia wiedział rotmistrz, gdzie strażnikowa stała i szukał już ktoby go przedstawił.
Koiszewska domyśliła się łatwo, co go tu sprowadzało, ale nie dała tego znać po sobie, przyjęła go dobrze, wybadała, wypytała, wyciągnęła co się dało i poczęła zaraz zbierać po znajomych wiadomości o Tołoczce. Ale mało go kto znał i niewiele mogła się dowiedzieć.
Rotmistrz już nie spuszczał ich z oka.
Koiszewska przybywając na ten Trybunał, o którym jeszcze nie wiadomo było, ani czy się ufunduje, ani czyj będzie, miała dwie sprawy na celu.
Naprzód proces zadawniony i trzeci już raz mający się sądzić de noviter repertis z Flemingiem, a w rzeczy pozbycie się córki i wydanie za takiego, któryby jej nie dał przerobić się na francuzką elegantkę, bo tych strażnikowa nienawidziła. Sama czuła, że nie podoła z nią, nie mogła bowiem pilnować jej ciągle, mąż poważny, uczciwy, łagodny, a energiczny razem mógł jeden ją ocalić, w skromnem domowem życiu uczynić szczęśliwą.
Poznała już charakter Anieli Koiszewska dostatecznie, aby wiedzieć, jak sobie z nią ma począć. Siłą na niej nic wymódz nie było można, trzeba było kunsztu zażyć i dać jej męża, któryby ją na dobrej drodze utrzymał. Strażnikowa o sfrancuziałem towarzystwie mówiła otwarcie.
— Bardzo ono ładnie i elegancko wygląda, ale płoche jest i na duszy zgubę godzi. Wolę, żeby córka moja nie tak pańsko i pięknie wyglądała, a Boga miała w sercu i tak żyła jak jej prababki.
Rozpatrywała się więc, zajmując niby procesem. Tołoczko, gdy o nim zasięgnęła wiadomości, nie podobał się jej głównie, że hetmanowej służył.
Szukała więc innego. Nastręczył się w Wilnie znajomość z nią robiąc, krewny daleki młody Bujwid starościc pogorzelski.
Przybył on do Wilna w imieniu ojca, aby atentować przy procesie, który miał z Przeciszewskimi.
Chłop był piękny, po staremu w bojaźni Bożej wychowany, a mówiło to za nim u strażnikowej, że ani słowa po francuzku nie umiał.. Wychował go starosta starym obyczajem na Alwarze i łacinie, kierując na prawnika i gospodarza. Prawnika z niego chciał mieć dla dogodności swej, bo nieustannie się pieniał i niezliczone miał sprawy, gospodarzem zaś musiał być, bo mieli na Żmudzi za Kownem dobra znaczne.
Zrobił z niego czego sobie życzył, bo Alojzy Bujwid między młodzieżą szlachecką prym trzymał. Konia dosiąść, do celu strzelić, w szable się wyrąbać, orację zaimprowizować, na łowach tydzień w lesie leżeć w najgorszy czas, przychodziło mu łatwo. Nie opuszczał też nabożeństwa i w kościele basem śpiewał, że wszystkich głuszył. Nosił się po polsku zawiesisto, suto, jaskrawo i z pewną elegancją.
Ale na salonie z niego nie było pociechy, stał jak trusia, jąkał się i nie wiedział co z rękami zrobić. Przejmując staropolskie cnoty, przejął też i przywary, bo jakkolwiek młody pił choćby półgarncowe kielichy, spełniając duszkiem, i przy stole dotrzymywał najstarszym pałkom.
O wszystkiem tem Koiszewska była zawiadomioną, ale to ją nie zniechęcało i nie odstręczało, za wszystko płaciło, że francuszczyzny nie umiał i na fircyka w peruce przerobić nie dał.
Pannie, Bujwid, póki go nie poznała bliżej dosyć się podobał, bo był powierzchowności przyjemnej, a wyglądał jak lew, kobiety zaś miękkich i słodkich mężczyzn nie lubią.
Lecz w kilka dni odkrył się cały i Aniela patrzeć na niego nie chciała, wydał się jej dzikim, nieokrzesanym gburem. A że mówiąc przeciągał jak potrosze wszyscy litwini, przezwała go, (bo po litewsku umiała nieco) żemajtys kokutis (kogut żmujdzki).
Wydawał się jej śmiesznym ze swą brawurą, krzykliwością i manierami wiejskiemi. Matka się unosiła nad nim, panna już patrzeć nie mogła.
O Tołoczce, który się jej wydał za stary i wiedziała, że wdowcem był, ani pomyślała żeby się o nią mógł starać.
W mieście przez ten czas poprzedzający ingres księcia wojewody i fundowanie Trybunału, stan był taki, że o asamblach, zabawach, wieczorach, ani pomyśleć nie było można.
Szczęk oręża głuszył muzykę, umysły były podrażnione, ludzie zajęci ważniejszemi sprawami i kobiety, które się wybrały na Trybunał do stolicy, bardzo źle na tem wyszły. Życie było nie do zniesienia. Zrana nabożeństwo kilka godzin zajmowało, ale potem, wyjąwszy, że się która z pań, mających ekwipaże pojechała przypatrzeć obozom, albo do sklepów za sprawunkami, nie było co robić.
Odwiedzały się wzajem, narzekając, zjeżdżały na kawę i podwieczorek, a mężczyźni latali, odwiedzając swe znajome i plotki roznosząc.
Miejsca publicznego, gdzieby się towarzystwo liczniejsze zebrać mogło, nie było.
A że panie podzielały sentymenta mężów i braci, więc choćby się zbliżyły do siebie, wzajem by chyba przymówkami ostremi się zabawiały.
W znaczniejszych domach, jak u Radziwiłła, Sapiehy, Lubomirskich, Massalskich, Pociejów, Ogińskich, Prozorów, wieczorami domy stały otworem, zabiegał tam kto chciał, każdemu radzi byli, bo coś z sobą, prawdę czy fałsz przynosił.
Takich pośredników, którzy przenosząc się z miejsca na miejsce, do intryg posługiwali bezwiednie, albo dobrowolnie, dosyć było. Do nich śmiało też i pana Klemensa Tołoczkę można było zaliczyć, bo choć stary i poważniejszy, tak obchodził domy i języka dostawał jak inni.
Bujwid też szczególniej około Radziwiłłów i Massalskich się kręcił.
U pani strażnikowej, która domu nie miała wielkiego, nie zbierało się gromadnie jej towarzystwo, ale wieczorem zawsze ktoś był i jejmość się nie nudziła.
Panna Aniela, której w tej atmosferze starych po większej części ludzi lub prostaczków, duszno było, siedziała w kątku milcząca. Do towarzystwa miała tylko pannę Antoninę Szklarską, którą jej dobrała matka.
Szklarska dosyć majętna, ale bardzo nie piękna, była już starą panną. Sierota, nie mając blizkich krewnych, najczęściej przebywała u przyjaciół, nie będąc nikomu ciężarem, bo lubiła być czynną, językiem władała po mistrzowsku i humor miała doskonały. Łączyły ją ze strażnikową, jednakie troską pojęcia, nienawiść do francuszczyzny, miłość starego obyczaju.
Ubierała się Szklarska ze staroświecka, dziwacznie, chodziła w niemodnych już kontusikach, a rogówki i robronu nie kładła nigdy.
Osobliwe to było zjawisko, lecz że ją dla dobrego serca szanować musiano i znano z uczynków dobrych, wiele jej wybaczano coby drugim nie uszło.
Szklarska dochodziła do czterdziestki i sama mówiła o sobie, że chyba już za mąż nie pójdzie.
Ospowata, piegowata, z oczkami małemi, z szerokiemi i tłustemi wargami, drobnym noskiem zadartym a brodą szeroką i wystającą, brzydka bardzo, mimo to miała coś w wyrazie twarzy, w uśmiechu, co ją czyniło znośną. Gdyby się nie nosiła cudacznie, nie opinała kokardami żółtemi i czerwonemi, wieleby na tem zyskała.
Gdy jej kobiety doradzały coś tyczącego się stroju, odpowiadała.
— Ja bo się ubieram dla siebie nie dla ludzi, dajcie mi pokój, mnie się to podoba i kwita.
Rozumie się, że Szklarska trzymała z Radziwiłłami.
— Czartoryscy i Flemingi do nas nanoszą niemczyzny. Niemczyzna a francuszczyzna to wszystko jedno.... to zaraza.
Tołoczkę jako nie umiejącego po francuzku, lubiła Szklarska, a w Bujwidzie się kochała prawie.
Wtajemniczoną będąc we wszystkie projekta strażnikowej, Anielę pozyskać chciała dla Bujwida.
Panna do niej wstręt miała, bo się jej wydawała śmieszną, lecz wśród tych nudów uroczystych, jakie ją otaczały, była przynajmniej zabawną, i to jej pannę Anielę jednało.
Ale pomocą wielką matce nie mogła być, bo rzeczywistego wpływu na chwilę mieć nie mogła. Gdy stawała w obronie starego obyczaju, strażnikówna nie spierając się, zamykała w milczeniu.
Tymczasem rozwiązanie — przeciągało się. Tołoczko, mając w tem swą rachubę po trosze, a starając przymnożyć gości hetmanowej, która lubiła, ażeby się około niej zwijano i dworowano, chciał strażnikową namówić aby odwiedziła sąsiadkę hetmanową.
— A dajże mi pan rotmistrz, święty pokój. — Co ja tam będę robiła? wszystkie te lalki woskowe paplą po francuzku, a ja tego języka nie umiem i znać nie chcę. Będę siedziała jak malowana.
— Przecież tam i po polsku mówiących siła się znajdzie — mówił Tołoczko.
— Bezemnie się chyba obejdzie — odparła strażnikowa. — Niechcę aby mi się Aniela do tego towarzystwa przyzwyczajała.
— Wiem, że pani hetmanowa radaby była strażnikowej, dla której respekt ma wielki.
Koiszewska ruszyła ramionami.
— Mnie mój krupnik z półgęska lepiej smakuje, niż jej pulpety.
Na tem się skończyła pierwsza próba.
Spotkały się potem we drzwiach kościoła, i hetmanowa pozdrowiła strażnikową imieniem sąsiadki, zapraszając ją do siebie.
Podziękowała Koiszewska grzecznie ale zimno, coś niewyraźnego przecedziwszy przez zęby.
Wysłane później przez dworzanina formalne zaproszenie nie pomogło też. Strażnikowa się wymówiła chorobą.
— Wiem o co babie chodzi — rzekła do Szklarskiej. — Wiedzą, że Aniela posag będzie miała, a pewnie jakiegoś swego klijenta radaby jej zaswatać. Stara sztuka, ale ja się na nich znam i córką moją nie dam rozporządzać nikomu.



Zabiegom niezmordowanym księdza biskupa Kamienieckiego udało się nareszcie Radziwiłłowskich przyjaciół, a przez nich samego księcia skłonić do porozumienia się z Czartoryskimi.
Z obu stron pozwolono na tę próbę zaręczając, że ona nie zda się na nic.
Chociaż przez deferencją dla króla, próbować gotowi. Nikt się niczem wiązać nie chciał, tak aby każdego czasu pod najbłachszym pozorem mógł zerwać umowę i odstąpić.
Mógł się jeżdżąc po wszystkich biskup Krasiński przekonać teraz, że ci co byli razem i trzymali się kupą, niekoniecznie byli z sobą tak związani jak się zdawało.
W wielu rzeczach hetmana wielkiego litewskiego Massalskiego trudno było zrozumieć, a ciotecznego brata księcia wojewody Radziwiłła, hetmana polnego Sapiehę, na oko stojącego przy Radziwille, także posądzono, iż go żona studzi.
Książe kanclerz obiecywał posłać od siebie dla porozumienia się kogoś ale śmiał się i ruszał ramionami. Niech pogadają, mówił, cóż to szkodzi, próba frei, książe biskupie.
Przyszło do wyboru miejsca, gdzieby się na neutralnym gruncie z obu stron znaleźć mieli pełnomocnicy. Wydało się ks. Krasińskiemu właściwem zaprosić do kardynalji Radziwiłłowskiej. Gmach to był rozległy, w samem centrum miasta, około kościoła św. Jana położony. O salę w nim do obrad i osobne pokoje dla ubocznych traktowań na stronie, nie było trudno.
Nikt się nie spierał, naznaczono dzień i godzinę, a choć to po cichu i priwatim się miało odbywać, nieomieszkał książe wojewoda nakazać, aby dwór jego i czeladzie, wystąpiły odświętnie.
Sam zaś niechcąc wcale osobiście mieć udziału w układach, zapewnił tylko sobie kątek taki przy sali wielkiej na dole, aby mógł słyszeć wszystko i rozeznać głosy.
Radzili mu przyjaciele aby lepiej ciekawość swą poskromił i czekał na osobności rezultatu, bo się obawiali aby czemś podrażniony nie wyrwał się z ukrycia i wszystkiego nie zepsuł swą niecierpliwością.
— Ale cóż bo, panie kochanku — odezwał się — rozumiecie, że ja taki jestem gorączka? Mnie to ani ziębi ani grzeje, wiem z góry, że z tego nic nie będzie.
Umocowani od Czartoryskich mieli tedy przybyć na godzinę trzecią i na przyjęcie ich wszystko było w gotowości takiej, ażeby nic nie zdradzało, że się tu coś miało niezwykłego odbywać. Chodzili więc ludzie, zaciągały warty, przyjeżdżali goście, wchodzili i wychodzili mnodzy Radziwiłłowscy klijenci.
Biskup Krasiński i Brzostowski kasztelan oczekiwali już od godziny, a na twarzy biskupa łatwo poznać było, iż otrzymanemu rezultatowi swych starań rad był niezmiernie i sobie przypisywał tak szczęśliwie zapowiadającą się ugodę.
Książe też na swem miejscu drzemał osłoniony parawanem, który maskował drzwi otwarte. Przy nim stał do posyłek wyznaczony młody Orzeszko, dworzanin na służbie dnia tego.
Uderzyła godzina trzecia.
W ulicy ruch był i taki ścisk przed kardynalją, że przybywający, których się spodziewano lada chwilę, w tłumie rozpoznani być nie mogli. Domyślano się też, że jawnie się pokazywać nie zechcą.
Czekano tedy, niecierpliwie. Na wieży też uderzył pierwszy kwadrans, Radziwiłł kazał nieco uchylić parawanu.
— Niema nikogo!
Nie było nikogo. Wszedł Nietyksza podkomorzy, który prywatny interes miał do wojewody, a o zjeździe wcale nie wiedział. Musiano go schować za parawan, aby przybywających nie spłoszył.
Rdułkowski wniósł aby dla odwilżenia ust pośredników, kazać przynieść wina. Książe coś zamruczał tylko.
Biskup Kamieniecki, żywego wielce temperamentu, czerwieniejąc i blednąc ciągle na zegarek spozierał, a zęby mu się ścinały z gniewu, który w sobie tłumił.
Najmniejszy ruch, szelest zwracał oczy wszystkich na drzwi, które stały dotąd nieporuszone. Książe baraszkował z Nietykszą.
Następny kwadrans wydał się wiekiem. Brzostowski na pozór spokojny siedział u okna i patrzał w ulicę, z obojętnością doskonale udaną. Krasińskiemu gdyby nawet chciał, tego chłodu, odegraćby się nie powiodło. Nie taił się z temperamentem, a że doprowadzenie do tych układów wiele czasu i trudu poświęcił, podanie w wątpliwość skuteczność starań jego, wprawiało go w niewysłowione rozdrażnienie i gniew prawie.
Zdawało mu się, że miejsce za zgodą wspólną oznaczone zostało, i że przybycie nie powinno było, ulegać kwestji.
Spojrzał na towarzysza, który obojętnie bawił się sznurkiem od firanki.
Zbliżył się po kasztelana.
— Pół do czwartej! — szepnął.
— Pół do czwartej — potwierdził Brzostowski — Le quart d’heure de grace, minął, i un quart d’heure de disgrace. Cóż dalej będzie?
— Juści de bonne ou mauvaise grace, w końcu przybędą — rzekł kasztelan.
— I ja tak sądzę — dodał biskup.
Zahuczało coś w ulicy, spojrzeli oba. Ogromny furgon Radziwiłłowski czterema bachmatami zaprzężony, wyładowany wysoko, wciągał właśnie do kardynalji.
Z za parawanu słychać było głos gruby, śmiechem przerywany, księcia wojewody.
Biskup Krasiński, który w miejscu ustać nie mógł, pośpieszył do księcia wojewody. Badał go oczyma, na twarzy rumianej księcia nie było najmniejszej oznaki oburzenia lub niecierpliwości.
— Taki dzień do polowania stracić między czterema ścianami na stołku, w izbie, to grzech! zamruczał książę. W. panie książe biskupie nie umiesz tego ocenić, bo jesteś myślącym a nie myśliwym ale ja...
Drzwi się otworzyły w pokoju pierwszym. Krasiński pośpieszył zobaczyć kto nadchodzi. Dworzanie księcia wnosili butelki i kielichy, i ustawiali je na wielkim stole. Zresztą nie było nikogo. Z ulicy dochodził ten sam rumor złożony z przeróżnych głosów i szmerów, skrzypienie kół, klaskanie z batów, rżenie koni, szczekanie psów, otwieranie drzwi niesmarowanych, tarcia o bruk nierówny kół ciężkich. Zdala dochodził cienki głosik jakiegoś dzwonka, który kwilił jak ptaszek w szumiącym lesie.
W progu ukazał się hajduk ogromny, który głową niemal sięgał uszaka górnego. Na nim była znana barwa Czartoryskich. Obejrzał się powoli po sali i zobaczywszy biskupa, którego w życiu nie widział, ale miał opisanego, zbliżył się do niego z pokłonem, kartkę trzymając w ręku.
Żywo wyrwał mu ją Krasiński i czytał, czytał i odczytywał.
Ramionami zżymał w gniewie.
— Zaczekacie na odpowiedź.
Hajduk wyszedł pokłoniwszy się.
Biskup stał już za parawanem.
— Bardzo księcia przepraszam — zawołał — nie winienem. Umówiliśmy się o kardynalję, a list odbieram od Morochowskiego, sekretarza Fleminga, że oczekują nas u niego.
— U Fleminga? — zapytał wojewoda.
Nastąpiło milczenie.
— Jedźcie do Fleminga — rzekł książe.
— Z kim?
— Sami, panie kochanku.
— Na cóż się to zda?
— A no, na nic — rzekł książe — i na nicby się nie zdało zebranie u mnie, ale jam zawsze rad gościom.
Biskup stał w płomieniach.
— Mości książe, mówmy serjo, kogo książe wyznacza od siebie.
— Nikogo, nikogo księże biskupie — rzekł wojewoda. — Chcą się układać, niech przyślą układaczy, ja się układać nie myślę.
— Ależ książe przystał na to! — zawołał zrozpaczony biskup.
— Przystałem słuchać, panie kochanku, będę słuchał cierpliwie.
Uśmiechał się, mówiąc to, książe.
Krasiński stracił cierpliwość.
— Zaklinam pana wojewodę, zapobieżmy daremnemu krwi przelewaniu, niech książe wyznaczy jak przyrzekł.
— Ale z moich nikt nie pojedzie do nich, i ja nie mogę szukać układów, bo ich nie potrzebuję, zgadzam się tylko na to, że propozycji słuchać będę.
Z za księcia dały się słyszeć głosy.
Żwawo jedni brali stronę Radziwiłła, a drudzy Krasińskiego.
Książe milczał krążąc wzrokiem dokoła.
— Jeżeli koniecznie potrzeba — rzekł — czynić ustępstwo, poślę im Szyszłę i Drużbackiego.
— Ale, bogdaj by ich, byle mieli umocowanie księcia — zawołał biskup.
Byli to dwaj dworzanie nieznaczący księcia wojewody, którzy zwykle jeździli przy jego powozie.
Uderzył kwadrans na piątą.
Znużony i zrozpaczony biskup począł, ręce łamiąc, nalegać na księcia, który milczał, głowę spuściwszy.
Wszyscy dokoła zabierali głos i nikogo już słychać nie było można.
Brzostowski wstał od okna i zdawał się wybierać odjechać z niczem.
— Nie widzę innego środka — wyrwał się Krasiński — tylko sam chyba stanę do księcia kanclerza. Jadę do niego po...
Książe Hieronim ruszył się jakby on także chciał uczynić krok jaki, ale wejrzenie wojewody go wstrzymało.
Radziwiłł z obojętną dumą nawet nie patrzył już na biskupa. Układy nie zdawały się go obchodzić. Wszystko już groziło zerwaniem, gdy od Fleminga nowa nadeszła karteczka.
Ze strony księcia nalegali jego przyjaciele, wojewoda znudzony począł mięknąć.
— Jedź-że mój księże biskupie — rzekł — i powiedz, że ja im ustępuję pierwszego kroku, niech powiedzą czego chcą, czem ich mogę zaspokoić. Ja od nikogo nic nie potrzebuję, bo mam za sobą legalitatem, a oni warcholą. Jak kapryśnym dzieciom, aby nie krzyczały ustąpić im potrzeba.
Jedź księże biskupie.
Krasiński nie dał sobie mówić dwa razy, skinął na kasztelana i ruszyli do karety w chwili, gdy książe wina podać kazał i miała się solenna rozpocząć pijatyka, o której wyrokować nie było można, czy się skończy dziś, jutro, lub za trzy dni, gdy wszyscy będą leżeć bezprzytomni.
Nie było dwu dworów mniej do siebie podobnych, nad księcia kanclerza i księcia wojewody. Radziwiłł reprezentował stary obyczaj, stare państwo, lepsze czasy, Czartoryski był wcieleniem myśli Konarskiego, na pół kosmopolitą, propagatorem reform, zwolennikiem oświaty, i duchowego związku z zachodnią Europą.
Na oko nawet wszystko się różniło na tych dwu dworach, choć Czartoryski całkiem swojego polskiego na europejski sposób przerobić nie mógł. Widać tu było jeszcze kozaków nadwornych, bojarów, dworzan po polsku ubranych, ale obok nich peruki, francuzkie fraki, szpady, stroje, przeważały i szły przodem.
Język też francuzki był tu niemal tak używanym jak polski. Cudzoziemców kręciło się wielu.
U Radziwiłła można się było sądzić gdzieś na wschodzie, u księcia kanclerza przypominał się Paryż. W kardynalji napijano się ciągle, strzelano, wyprawiano huczki, około Czartoryskich cicho było, ludzie chodzili karni i posłuszni.
Sam książe kanclerz, miał postawę i rysy twarzy wielce arystokratyczne, a wychowanie i życie uczyniło go typem magnata czującego swą siłę i dumnego nią. Radziwiłł się ubiegał za popularnością, Czartoryski ją sobie lekceważył. Podchmieliwszy sobie, panie kochanku, czasem pana brata widział w szlachcicu, choć gdy mu się on sprzeciwił bił go na kobiercu. Książe Czartoryski szlachtą ubogą i ciemną posługiwał się, ale się z niej wyśmiewał.
Fleming, swój typ niemiecki, zachował nienaruszonym i był poprostu śmiesznym, ale czuł także siłę jaką miał i dumny był a opryskliwy.
Biskup Krasiński zastał ich obu razem, w towarzystwie pułkownika Puczkowa sprowadzonego na to, aby był naocznym świadkiem wypadków i zdał sprawę Imperatorowej. Pułkownik średnich lat mężczyzna, powierzchowność miał dosyć przyjemną, i więcej przypominał salonowego dworaka niż żołnierza.
Gdy biskup w progu się ukazał, Puczkow, czując, że zawadzać może, pożegnał ks. kanclerza.
Po wyjściu jego Krasiński łamiąc ręce zawołał.
— Mości książe, nie rozumiem co się stało. Miałem przyrzeczenie, że ktoś będzie zesłany do układów, czekaliśmy.
— Ja czekałem także — odparł książe szorstko. — Pierwszemu mnie zabiegać i prosić o pacyfikację nie przystało. Czekam co mi książe wojewoda zaproponuje.
— A on oczekuje jakie książe postawisz warunki pokoju — rzekł biskup.
Fleming i kanclerz spojrzeli na siebie.
— Przybywam się dowiedzieć w imieniu wojewody.
Czartoryski się przeszedł po pokoju, milczał.
— Idzie o zapobieżenie przelewania krwi braterskiej, o uniknięcie wojny domowej.
— Wszystko to słyszeliśmy — odparł kanclerz.
— Pierwsza rzecz — począł śpiesznie Fleming po francuzku — wojsko to rozpuścić, którem grozi.
Kanclerz dał znak ruchem ręki aby mówić poprzestał, nastąpiło milczenie.
Służący wszedł z biletem na tacy, który Czartoryski czytać zaraz zaczął zapominając o biskupie.
Brzostowski tymczasem do Fleminga i odciągnąwszy go na boki, żywo mu coś kładł w ucho. Zawołano pisarza z kancelarji i książe jakiś interes obcy ekspedjował, pozostawując biskupa w oczekiwaniu. Krasiński potrzebował całej swej siły moralnej, aby się pohamować i nie wybuchnąć. Wtem kanclerz siadł i zwrócił się do niego.
— Niech to będzie dowodem powolności z mej strony, że ulegam namowom waszym i gotów jestem z księciem wojewodą traktować.
— Zbierzemy się gdzie w miejscu neutralnem, tylko nie u wojewody.
Krasiński, który miał obszerny lokal, chociaż w klasztorze, zapraszał do siebie.
Zgodzono się na to.
— Im mniej mamy radzić, aby to poszło łatwo — rzekł biskup — tem bym życzył rozpocząć wcześniej. Zaczęto roztrząsać możliwość godziny dziesiątej. Dla księcia, była ona zawczesną. Zgodzono się na jedenastą.
— Tymczasem ja moje warunki pacyfikacji czarno na białem spisać każę — wtrącił kanclerz — aby potem nie obgadywano mnie, żem niemożliwych rzeczy pragnął.
Straciwszy tu czas na słuchaniu uskarżań się, wyrzutów, szyderstw ze stronnictw króla, przycinków do Brühla, i t. p. Biskup zmęczony siadł do karety.
Kasztelan Brzostowski stał we drzwiach książęcych.
— Ja nie widzę potrzeby towarzyszenia ks. biskupowi — odezwał się — zrobiliśmy co się dało zrobić, idzie o to abyś W. Pasterska Mość raczył o tem zawiadomić wojewodę. Ja zbytecznym byłbym jako pośrednik, a jako świadek nie jestem potrzebny.
Nie nalegał Krasiński, znużony, zasunął się wgłąb powozu i konie ruszyły.
Wieczór już był późny bardzo, ale miasto nie myślało o spoczynku. Nie było w niem prawie okna ciemnego, konni, powozy, piesi, przesuwali się po pod domami. W niektórych kamienicach na dole szynki, w których głębi widać było ścisk tłuszczy i słychać krzyki, brzmiały muzyką dziką.
Przez okna tu i owdzie nie pozamykane okiennicami, na jasnem tle szyb ciemne wiły się cienie jakieś, postaci dziwacznych.
Biskup roztargnionym wzrokiem spoglądał na ten obraz mieniący się coraz, podobny do snu gorączkowego. Niecierpliwy był już stanąć w kardynalji i dzień ten utrapiony zakończyć wezwaniem do upragnionych traktatów.
Kardynalję zdaleka można było rozpoznać. Otaczały ją kupy ludzi stojące na ulicy dokoła i przypatrujące się wyjeżdżającym i wjeżdżającym. Mówiono w tych tłumach, że książe miał wyjeżdżać sześcią niedźwiedziami na miasto, inni utrzymywali, że wyjedzie nago, na srebrnej beczce jako Bachus i t. p.
Najniedorzeczniejsze plotki trzymały ciekawych tu, przysłuchujących się wrzawie dochodzącej tu ze wnętrza.
Nie było wątpliwości, że ucztowano u wojewody, a tam się rzadko biesiada kończyła bez jakiegoś wybuchu. Kareta ks. Krasińskiego z wielką trudnością mogła się zbliżyć do bramy, potem dopiero za pomocą czeladzi wojewody, która niemiłościwie rozpędzała ciekawych, wtoczyła się w oświecone wrota i ogromne sieni tak pełne ludu jak ulica.
Tu wesołość panowała jak zwykle po chmielu, a z beczek piwnych czerpano jeszcze.
Biskup Krasiński wysiadł do tej samej sali, w której rano oczekiwano konferencji, ale tu nikogo nie było. Na krzesłach w kącie spało kilku dworzan już doprowadzonych do tego, że dłużej na nogach się utrzymać nie mogli.
Przez drzwi otwarte widać było cały szereg pokojów, mniej więcej pełnych gości, a w końcu rzęsisto oświecone stoły, przy których wojewoda przyjmował.
Tu naprzemiany panowało milczenie, po którem następowały wybuchy śmiechów i krzyku.
Biskup wstrzymał się zamyślony, czy mu wypadało w sprawie ważnej przystąpić do tak mało przygotowanych do niej ludzi, ale miał nadzieję, że kogokolwiek znajdzie trzeźwym i będzie mu mógł zdać to z czem przychodził. Czasu nie miał do stracenia. Zbliżył się więc do książęcego stołu gęsto obsadzonego towarzystwem, które w kielichy potrącało i wypróżniało je ochoczo.
Szło o to aby napatrzeć kogoś, z kimby rozmówić się było można.
Rozmyślał jeszcze gdy uczuł, że go ktoś pochwycił za rękę. Był to młody Rzewuski, na którego twarzy wesołej ale nie okazującej skutków upojenia, malowało się szyderstwo i lekceważenie tego towarzystwa, w które był wmięszany.
— A! Księże biskupie — zawołał — przybywacie zapóźno, myśmy wszyscy już pod hełmem, a do nas się teraz dostroić trudno.
— Ale ja przychodzę w ważnej sprawie — przerwał biskup — chciałbym ją tylko zdać komu, pomóżcie mi proszę.
— Wiem! wiem! odparł Rzewuski, ale nie widzę kogobym mógł nastręczyć, wszyscy, nawet Narbutt. Podniósł się na palcach, szukając oczyma. Krasiński stał niemal zrozpaczony. W tem książe wojewoda, który mały kieliszek trzymał w rękach naprzeciw światła i lubował się bursztynową barwą zawartego w nim wina, trafem rozeznał naprzeciw siebie stojącego biskupa i żywo się poruszył. Na każde poruszenie jego baczni przyboczni, powstali z krzeseł, pytając niespokojnie co rozkazuje.
— Nic, dajcie mi pokój, muszę iść.
Rozstępowano się szeroko, a Radziwiłł raźniej i pośpieszniej niż się po długiem zasiedzeniu można było spodziewać, przysunął się do biskupa, który szedł na jego spotkanie.
Ujął go pod rękę.
Tuż był przyciemniony gabinet, który tylko oświecała jedna alabastrowa lampa. Nie było w nim nikogo, oprócz Morawskiego koniuszego, który drzemał.
— A cóż panie kochanku? co? — zaczął książe. — Czego oni chcą? szybki z okna, czy kafelka z pieca?
— Jeszcze nie wiemy — rzekł biskup — ale nareszcie mamy obietnice, że jutro swe żądanie do mnie przyniosą, gdzie książe będzie łaskaw posłać kogo od siebie, aby mógł się ułożyć.
— Tak to łatwo — zamruczał książe i zadumał się chwilę. — Różne to są konsyderacje. Trybunału w ich ręce dać nie mogę. Majeritas przy mnie musi być, ale niemiłych im ludzi gotówem sakryfikować. Rossjan bym sobie na kark nie rad, a Puczkow mi siano i owies może wszystek wyjeść. Bić się też, gdyby z Sasami z Niemcami, to tam jeszcze pół biedy, ale ze swemi... Koniec końców, coś się im ustąpi, ale sza! sza!
Palec przyłożył do ust książe.
— W jakiem-że oni usposobieniu.
Skrzywił się biskup.
— Książe kanclerz twardy — rzekł.
— Im słabszy będzie, tym stwardnieje mocniej — wtrącił wojewoda.
— Kogo książe pośle? — spytał Krasiński.
Wojewoda utopił wzrok w podłogę, jakby na niej kogoś szukał.
— Na węzełki chyba pociągnę — rzekł — sam nie wiem. Zobaczę.
Krasiński nie nalegał już, po kilkakroć powtórzył godzinę i miejsce w klasztorze oznaczone.
— Cóż myślicie? będzie co z tego? — spytał książe.
— To zależy od was, mości książe. Jeżeli jest dobra wola utrzymania pokoju.
Nie było na to odpowiedzi, Radziwiłł westchnął, kazał sobie i biskupowi przynieść po kieliszku starego wina, otarł pot z czoła i usiadłszy na kanapie, pomrukując coś — usnął.
Krasiński, który ciągle go miał za zamyślonego mocno i odpowiedź gotującego — osłupiał. Posądzał go o udawanie, lecz ten był jak najszczerszy, książe chrapał i opadłszy na siedzenia poręcz, spoczywał po trudach dziennych.
Nie pozostało biskupowi jak oddalić się po cichu, bo rychłego przebudzenia nie było się co spodziewać.
Wyszedł mocno znękany tem niepowodzeniem. W progu spotkał go młody Rzewuski.
— Nie mogę ani sam księciu przerywać — rzekł do niego — ani czekać aż się przebudzi. Godzina późna. Będziecie łaskawi jutro przypomnieć wojewodzie moję z nim rozmowę i proście aby mi dotrzymał słowa, jeżeli o wszystkiem nie zapomni.
— O to się nie macie co obawiać — rzekł Rzewuski — jeżeli chce pamiętać, będzie, ani mu przypominać trzeba.
Krasiński się już miał oddalić, gdy ciekawi, którzy na niego czatowali, zbliżyli się biorąc między siebie.
Szło wszystkim o dowiedzenie się jaki nareszcie koniec będzie tych wojennych przygotowań. Nikt pono nie życzył sobie katastrofy i wojny domowej.
Biskup o tyle mógł uspokoić ich, że w nikim zbytniej nie widział porywczości do boju.
— Książe nasz — odezwał się Narbutt — na krew bratnią też nie nastaje, ale czci Radziwiłłowskiej broni i całą ją konserwować musi. Nie trzeba go do ostateczności doprowadzać.
Gotują infaminujące przeciwko niemu manifesty, to wiadomo, w których go gwałtownikiem, szermującym prawami, czynią. Chodzą z rąk do rąk już te skryptury, o których daj Boże, aby się nie dowiedział, bo by je pisząc za atrament krwią płacić musieli.
— Nic o nich nie wiem — odparł biskup.
Rdułtowski obejrzał się dokoła powoli i ostrożnie wysuwając zwitek papieru z kieszeni.
Skupiono się wokoło niego, cisza nastała. Rzewuski pobiegł się upewnić, że wojewoda śpi.
Arkusz cały zapisany gęsto trzymał Rdułtowski, na który zewsząd oczy się zbiegały, przeczytał z niego kilka ustępów tyczących się więcej miecznika niż wojewody, jakoby kontempt praw wszelkich swojem postępowaniem dowodzącego, gdzie go Katyliną i nieposłusznym Majestatowi króla i Rzptej czyniono. Wstrzymał się jednak wkrótce, widząc oburzenie przyjaciół wojewody i obawiając się, aby mu manifestu nie wyrwano z rąk... schował go głęboko za żupan na przodzie.
Stali niektórzy z ichmościów prawie powytrzeźwiani wrażeniem, jakie na nich manifestu ułamki uczyniły. Odgrażano się, pragnąc imię autora dośledzić, a Rdułtowski dodał.
— Gdyby do wiadomości księcia to doszło, nie skłoniło by go pewnie do ustępstwa, ale do zemsty pobudziło.
— Zatkałby mu gębę tym papierem — zawołał Wojniłłowicz — aż by się własną niepoczciwością udusił.
Wykrzykiwać zaczęto tak, że nareszcie i wojewodzie sen przerwano.
Wstał przecierając oczy i dopytując o przyczynę tej wocyteracji, ale mu jej nie powiedziano, składając hałas na doskonałe wino, które tak szumieć zwykło, gdy się do dobrych głów dostanie.
Byłaby może skończyła się snem tym biesiada, gdyby wojewoda czując się po krótkim spoczynku orzeźwionym, nie zażądał, de noviter repertis z innej beczki począć libacji.
Posłano z rozkazem aby nowe gąsiorki na stół przyniesiono, do których zażądali inni przekąski, tak że na nowo nakrywać i podkurek zastawiać musiała służba.
Lekka ta przekąska oprócz wędlin, wódek, pierników, słodyczy, dla poważniejszych żołądków, musiała fundamentalnych dostarczyć półmisków, pieczeni cielęcych i baranich, zrazów i bigosu, który z wielkim aplauzem powitano.
Księciu on przypomniał łowy i śniadanie w lesie, ztąd zaraz rozmowa się zawiązała o ostatnim niedźwiedziu postrzeżonym w Nalibokach, który psiaczowi skórę, z czaszki zdrapał, ale zdrowy chłop wygoił się; tyle tylko, że grubszej czapki używać musiał.
Posypały się anegdoty myśliwskie, które na czas jakiś o kanclerzu, o Czartoryskich, o wszelkich utrapieniach zapomnieć dozwalały.
Nic dziwnego, że przy bigosie i nowych kieliszkach, na podkurku czas tak zszedł niepostrzeżony, iż po klasztorach na Jutrznię dzwoniono, gdy książe poszedł do łóżka.
Z gości znaczniejsza część do domów się nie rozjeżdżając, w kardynalji, mieściła się jak mogła. W sali narzucono siana i słomy, po pokojach kanapki i krzesła zużytkowane zostały.
Młody Rzewuski, który na siebie wziął, księciu wojewodzie przypomnieć, iż posłów od niego biskup oczekiwać będzie na jedenastą, zasnął też snem młodych i sprawiedliwych.
Nikt nie śmiał zrana budzić znużonych i godzina dziesiąta biła a wojewoda nie wstał jeszcze i Rzewuski się dopiero przebudził.
Przypomniał on sobie natychmiast przyrzeczenie swoje, ale spełnić go nie mógł. Książe spał, a gdy począł wołać na służbę, blizko już jedenastej było.
Następowały zwykłe ranne oblucje i pierwsze śniadanie, modlitwy, potem raporta pilne, i Rzewuski nie dostał się do wojewody, aż po czasie.
— Mówił mi wczoraj ksiądz biskup Krasiński — rzekł po przywitaniu — iż mu Książe kogoś wysłać przyrzekł na jedenastą godzinę.
— Hm! — odezwał się książę — w istocie tak jest, ale do jedenastej daleko.
— Nie przyjdzie wcześniej jak za godzin jedenaście rozśmiał się Rzewuski.
Książe podniósł oczy na zegar.
— Zaspaliśmy — rzekł spokojnie — niema w tem nic złego, że na siebie czekać damy.
— Jedźże Asindziej sam do niego i tłómacz się jak chcesz, a żądaj aby Czartoryscy swoje desiderata przysłali na piśmie. Więcej tam do czynienia niema nic.



Hetmanowa rada była, że mężowi towarzyszyła do Wilna, bo jej zawsze życie miejskie lepiej smakowało niż Wysokie litewskie, które pustynią nazywała. Tym razem jednak wiele ją tu rzeczy niecierpliwiło i przyprowadzało do złego humoru.

Naówczas mąż pokutować musiał.
Zawczasu już roztrząsano nadzwyczajnej wagi kwestję, czy miał wedle prawa i zwyczaju hetman polny dać żołnierzy do utrzymywania warty przy Trybunale. Hetman wielki albo mniejsza buława była do tego obowiązaną.
Massalski otwarcie oświadczył z góry, że gdyby do ufundowania Trybunału przyjść miało, co się zdawało więcej niż wątpliwem, on straży nie postawi.
Wiedział o tem panie kochanku, ale na ciotecznego brata, hetmana polnego Sapiehę rachował, iż ten mu jej odmówić nie może.
Pomimo tak blizkich stosunków familijnych nie widywali się teraz często. Sapieha pod kierunkiem żony będący, unikał wojewody, a Radziwiłł dla hetmanowej, której nie lubił, nie śpieszył do brata.
Jednakże o tę straż dla Trybunału zawczasu się trzeba było upewnić.
Posłał dla wyrozumienia Wojniłłowicza.
Hetman Sapieha za miękkiego człowieka uchodził i giętkością umysłu się nie odznaczał, ale gdy mu potrzeba było się wykręcić, miał szczęśliwe instynkta.
Wojniłłowicza, gdy o straży wspomniał, wyrozumiawszy, iż dla niej przychodził, zagadał zaraz jego własnemi interesami, o których wiedział, że one go obchodziły gorąco. Poczęli więc o nich rozmowę i straż Trybunalska na boku została, bo później więcej osób nadeszło.
Książe nic się nie dowiedział, ale tegoż dnia Sapieha do żony przyszedł, jak był zwykł, poufnie chcąc się naradzić.
Hetmanowa miała sposoby różne rządzenia mężem. Pierwszy był, iż mu insynuowała, to czego sobie życzyła, tak iż sądził, że czynił wedle własnego natchnienia to, co ona mu podyktowała.
Często nawet dla niepoznaki udawała, że jest przeciwnego zdania, i że się poddaje posłusznie woli męża.
Ale, gdy nie miała czasu, a niecierpliwiła się, pilno jej było, wówczas wprost wstępnym bojem brała męża, i dysputowała jak ma postąpić.
W razie oporu i scysji napadały ją wapory, mdłości, serdeczny śmiech, a wówczas wojewoda hetman na klęczkach całując nóżki, przepraszał i rozkazom czynił zadosyć.
Nad położeniem męża w tej sprawie Radziwiłłowskiej, medytowała hetmanowa długo.
Hetman był związany pokrewieństwem z wojewodą i nie rad był go sobie narazić, ale z drugiej strony ścisłe stosunki łączyły go z rozmaitemi osobami przeciwnego obozu. Niewypadało mu więc ani dla jednej, ani dla drugiej strony okazać się powolnym, musiał zostać neutralnym, a winę składać na ludzi i okoliczności, które go zmuszały powstrzymać się od czynnego udziału w tym sporze.
Może za skłonnością swą idąc, byłby popierał Radziwiłła, ale wiedział, że żona nie pozwoli na to. Należało się z nią rozmówić poufnie w tym przedmiocie. Wojewodzina też upewnić się pragnęła, że mąż jej nie da się skłonić do wyraźnego poparcia wojewody.
Gdy hetman wszedł do pokoju żony, która jeszcze okryta pudermantlem odpoczywała, zastał ją chmurną i smutną. Pocałował ją w czoło, w rękę i usiadł przy niej zapytując o zdrowie.
— Niepodobna być zdrową — odparła hetmanowa. — Lubię życie, ruch, wesołość, nie cierpię nudów i milczenia, mam ich dosyć w Wysokiem, ale tu znowu wrzawa, prawdziwe piekło. Po ulicach strzelają, biją się, ścigają i coraz o jakiejś nowej dowiadujemy się awanturze.
Hetman odparł.
— A potrzebaż ci było, duszko moja, do Wilna się wybierać! Mówiłem i przestrzegałem, że tu spoczynku ci nie dadzą.
— Obawiałam się cię samego puścić — dodała piękna pani, patrząc we zwierciadło. — Masz nadto dobre serce, ludzie z tobą robią co chcą, a ty potem za cudze błędy pokutować musisz.
Sapieha słuchał znajomych już sobie zdawna wyrzutów tych.
— Nie jestem tak dobroduszny i powolny jak sądzisz — odparł hetman — a tu właśnie casus taki, że potrzeba energji. Radziwiłł wiele wymaga, a nie wszystko po jego woli pójść może.
— O cóż to chodzi? — spytała księżna.
— O bardzo wiele rzeczy — mówił hetman. — Wiesz jak blizkie nas łączy pokrewieństwo, chce tedy, abym ja z nim szedł, gdziekolwiek on pójść zamarzy.
— Spodziewam się, iż sam widzisz jakiem to jest niepodobieństwem — przerwała hetmanowa. — Książe Karol, dzięki ludziom, co mu bębenka podbijają, głowę sobie zalewa, szaleje, unosi się, naraża całemu światu, ale on zawsze sobie da radę w końcu, ma czem sypnąć i usta zamknąć, a ci co mu pomagają, padają ofiarą.
— Słowo w słowo to mówiłem wczoraj — rzekł Sapieha. Zdaje się, że trybunał, mimo Czartoryskich będzie ufundowany, choćby przyszło do krwi rozlewu, ale zamiast krwi — poleje się atrament. Wiadoma rzecz, że trybunałowi należy się warta honorowa, którą hetmanowie dostarczyć powinni. Hetman Massalski wprost oświadcza, że jej nie da. Cóż tedy? obrócą się do mnie, abym ja ją przysłał. Nie mam żadnego pozoru dlaczego bym jej miał odmówić.
Hetmanowej usta się ścięły mimowolnie z gniewu wyprostowała się dumnie.
— Jakto! myślisz mu wartę postawić?
— Przepraszam cię, myślę jak nie postawić, ale dajże mi na to sposób — odparł Sapieha.
Księżna wsparła się na łokciu i dumała.
— Narażę sobie Radziwiłła, to nieunikniona, ale się później da przejednać, o to mniejsza, rzecz główna dlaczego ja mam mu tego odmówić co się każdemu Trybunałowi należy? Dlaczego?
Zadawszy to pytanie, na które w istocie odpowiedź była trudna, hetman wstał i poszedł drażnić ulubioną żony papugę, którą zawsze przyprowadzał do złości.
Księżna zadzwoniła i kazała nakryć klatkę. Nie odpowiadała nic.
— Jesteś pewny, że trybunał stanie? — zapytała męża.
— Tak się zdaje nie mnie samemu, ale wszystkim — mówił Sapieha. — Czartoryscy sił do postawienia przeciwko wojewodzie nie mają, primo, zresztą sami nie chcą na żadną zgodę i pojednanie przystać, rezerwując sobie przyszłość.
— Krasiński ma nadzieję ich pojednać.
— Nie zna ani Radziwiłła ani Czartoryskich.
— Sądzisz więc?
— Trybunał stanie — zaśmiał się hetman — i warta będzie potrzebna. Poślą do Massalskiego, który naturalnie odmówi. Przyjdzie kolej na mnie. Dlaczego bym ja miał nie dać warty honorowej, nie wiem.
— Rzecz bardzo prosta — żywo poczęła wojewodzina — nie dasz dla tego, że hetman wielki jej nie dał... Wprost jego przykładem się zasłonisz. Honor ten nie należy ci, nie chcesz go uzurpować, ani sobie przywilejów nienależnych przywłaszczać.
— Hm — rzekł zadumany Sapieha — słaby to argument.
— Owszem, najmocniejszy.
— A co gorzej — dodał Sapieha — że wnosząc z tego potem, możnaby sądzić, iż hetman polny podległy jest hetmanowi wielkiemu i od niego zależy. Spostponują moję buławę.
— To w istocie na konsyderację zasługuje — odpowiedziała hetmanowa — a bądź co bądź, ja nie jestem za tem, ażebyś mu dawał wartę i okazał się też sługą Radziwiłłów. Buława na tem nie zyszcze, a ty stracisz. Winieneś okazać się niezależnym od nich. Radziwiłł ma więcej pieniędzy, ale Sapieha taki dobry jak on.
— To nie ulega wątpliwości — potwierdził książe prostując się i dumniejąc.
— Argumentów znajdzie się na obronę dosyć — dodała księżna — ale z góry to sobie powiedz, iż warty dać nie możesz.
— Tak, ja to widzę, iż nie mogę — szepnął Sapieha — ale potrzebuję czegoś na czem bym się oparł. Zerwać z Radziwiłłem groźna rzecz, naprzód wiesz, że on na wszystko gotów, nawet i do szabli, gdy sobie podpije, a teraz pije, jak nigdy. Powtóre z Radziwiłłem się podrapać to nic, ale on, to połowa Litwy. Kto nie z nim, ten jest przeciw niego, na każdym kroku grozić coś będzie.
— Pytam się co zyskałeś na jego pokrewieństwie i przyjaźni? — zawołała księżna — ani nawet antałka wina.
Pomilczała chwilę księżna dając się wysapać mężowi, chodził i on zadumany głęboko.
— Czekajmy jaki obrót wezmą sprawy — odezwała się głos zniżywszy. — Ja ci nic nie chcę narzucać i dyktować, postąpisz jak ci własne przekonanie doradzi, ale nie trzeba się z deklaracją żadną śpieszyć, a księcia unikać, ażeby się nie związać lada pół-słowem.
Widać było, że powolności tej małżonka hetmanowa była bardzo rada, spodziewała się, począwszy tak zręcznie, poprowadzić sprawę warty do pożądanego końca. Nie potrzebowała nawet gwałtownie występować przeciwko panu wojewodzie, co zawsze potem na Sapieże przykre zostawiało wrażenie. Znał go bardzo dobrze i wszystkie jego przywary, ale zarazem kochał i nie rad był z nim zrywać.
Wyprosiwszy męża, gdyż czas ubierania się nadchodził i godzina, w której przyjmowała wizyty, księżna pospieszyła z tualetą i zaledwie rogówkę wdziała posłała po Tołoczkę, któremu nowe chciała dać instrukcje i dowiedzieć się czegoś od niego. Dwa razy na dzień co najmniej, rotmistrz musiał się stawić do niej, a pilno spełniał swą służbę, bo mu panna Aniela codzień więcej przypadała do smaku i na interwencji protektorki największe pokładał nadzieje.
Tołoczko już był w mieście i pozbierał plotki.
— Jak stoją układy z Czartoryskimi? — spytała go niecierpliwie.
— Wczoraj nie doszły — odparł Tołoczko — a książe pił potem do rana ze swemi. Dziś Czartoryscy podadzą swe żądania.
— Nie wiesz jakie? — ciągnęła dalej.
— Wiem tylko, iż niepomiernie będą wymagające — rzekł Tołoczko. — Ponieważ na księcia hałas jest wielki, że siłą i gwałtem wszystko chce poczynać, więc Radziwiłł coś może ustąpi, aby dać dowód królowi, iż mu był posłusznym i zgody życzył, ale wszystkich warunków nie przyjmie.
Zbliżyła się do rotmistrza.
— Pamiętajcie przy każdej zręczności hetmanowi to wpajać, że warty do Trybunału dać nie powinien. Pomyśleli by ludzie, że jest sługą księcia wojewody. Nie chce dać Massalski, nie powinien dawać Sapieha.
Tołoczko się skłonił.
— Wczoraj, zdaje się dla wietrzenia tu przyjeżdżał Wojniłłowicz, chcąc wyrozumieć hetmana, ale pono mowy nawet o tem nie było.
Książe jest ostrożny.
Rozśmiała się żona i ramionami poruszyła.
— A! gdyby nad nim nie czuwano — rzekła — co chwila by nam figle płatał. Dobry jest i łagodny do zbytku, a tego nieznośnego wojewodę weneruje choć on sobie drwi z niego.
— Mój rotmistrzu — dokończyła śpiesząc się hetmanowa — biegnij proszę, abyśmy wiedzieli jak stoją układy.
Tołoczko nizko się skłonił i zniknął.
Przyczyna, dla której pani hetmanowa tak się na pokoje spieszyła było, iż się pożądanego bardzo gościa spodziewała. Płocha i zalotna, a od dzieciństwa nawykła co najmniej jedną jakąś miłostką zabawiać się, hetmanowa nie miała serca, nie kochała męża, nikogo z tych, którym zawracała głowy, ale sama głową i fantazją roznamiętniała się czasami. Naówczas potrzeba było cudu, ażeby się nie naraziła na złe języki, na zazdrość męża, na potwarze i tysiączne nieprzyjemności.
Wszystko to gotowa była znieść, byle postawić na swojem i tego kogo zamierzyła mieć u stóp swoich, zmusić do zdania się na łaskę. Serce w tem najmniej miało udziału, ale miłość własna nabawiała ją szałem niemal, gdy spotykała trudności.
Płoche te miłostki, które zwykle nie trwały długo, nie wyprowadzały jej nigdy z tego świata arystokratycznego, w którym żyła. Ci ulubieńcy, którymi się chlubiła, należeli wszyscy do największych rodzin, do najwytworniejszego świata, do młodych gwiazd dworu i stolicy. Byli to zwykle ci ulubieńcy mody, którymi zajmowali się wszyscy, o których serca dobijały się wszystkie piękne panie. Pokonanie trudności, odebranie rywalce, grało tu także wielką rolę.
Do tych najświetniejszych zjawisk owego czasu należał głośny już z miłostek wysoko sięgających, siostrzeniec Czartoryskich, stolnik litewski Poniatowski. Wracał on właśnie z Petersburga i znajdował się w Wilnie.
Oczy wszystkich kobiet zwracały się ku niemu. Piękny, miły, dowcipny, francuz wychowaniem, sukcesami w sercach niewieścich słynął już od Paryża począwszy do północnej stolicy. Wróżono mu wielką i świetną przyszłość.
Opiekowała się nim oprócz wujów, przywiązana do niego wielce ciotka hetmanowa Branicka — i co tylko z kanclerzem i Czartoryskiemi było w stosunkach.
Sapieżynie dosyć go było spotkać parę razy, aby wielkim płomieniem rozmiłować się w ślicznym młodzieńcu i zaprzysiądz, że go zdobyć musi. Szło jej o to tembardziej, że fama głosiła jakoby się kochał już w wojewodzinie Mścisławskiej Sapieżynie, siostrze młodego Branickiego starosty.
Z panią wojewodzicową, hetmanowa była w stosunkach najnieprzyjaźniejszych, nie nawidziła jej, nie cierpiała.
Wyrwać jej stolnika litewskiego było teraz najgłówniejszem zadaniem, dla którego gotową była wszystko poświęcić. Ku temu celowi zmierzało co tylko czyniła.
Stolnik dawniejszą mając znajomość z wojewodzicową, dotąd jeszcze zdawał się bardziej ku niej skłaniać, ale hetmanowa już umiała go podrażnić, przyciągnąć, zająć tak, iż zaczynał jej szukać i gonić za nią.
Wojewodzina pięknością nie mogła się mierzyć z rywalką, ale temperamentem, śmiałością, namiętnością ją przechodziła.
Na przeszkodzie hetmanowej było to, iż w kołach, w których się stolnik obracał, ona na pół była obcą. Ale kobiety niezbyt się pilnowały polityki mężów i rodziny i nie gardziły hołdami z nieprzyjacielskiego pochodzącemi obozu.
Dla spotkania się z stolnikiem, hetmanowa kilka wizyt oddała, nie zważając na to, iż je fałszywie tłumaczyć było można.
I teraz też spodziewała się u siebie osób, z któremi Sapieha stosunków unikał. Głosiła salon swój neutralnym, z którego wszelkie intrygi były wygnane, a wesołość i zabawa w nim królować miały.
Stolnik już raz przechodził się tu nieznacznie, a zastał takie przyjęcie, iż sama wdzięczność do powrotu go zmuszała.
Oczekiwano go z niecierpliwością na Antokolu. Tymczasem zajeżdżały powozy jedne po drugich, a ani młody Branicki starosta halicki, ani on się nie pokazali. Wieczorem zaś przyjmowała u siebie wojewodzicowa — i tam, tam stolnik niechybnie się musiał znajdować.
Hetmanowa zapomnieniem dotknięta do żywego, myślała teraz czy na wieczór do znienawidzonej rywalki pojedzie. Wzdrygała się na tę myśl, ale nigdzie prędzej i pewniej stolnika napotkać nie mogła, gdy tak bardzo widzieć go i mówić z nim potrzebowała. Z poddaniem się losowi swemu, postanowiła przezwyciężyć się, jechać, a potem pomścić okrutnie. Stolnika się wyrzec było dla niej tem, czem wyrzec się życia. Nim teraz żyła tylko!..
Panie, co ją tego ranka odwiedzały, mogły poznać po twarzy, wejrzeniu, głosie, że coś ją do najwyższego stopnia wzburzyło, lecz tyle mieć mogła powodów niepokojenia się! Nikt nie odgadł tajemnicy.
Dla stolnika Poniatowskiego, który całą swą młodość niemal spędził z cudzoziemcami, zagranicą, we Francji, Anglji, Dreźnie i Petersburgu, kraj własny był ciekawą i nową kartą. Słyszał o nim wiele, widział go bardzo mało.
Burzliwe to fundowanie Trybunału było dla niego pierwszem praktycznem studjum obyczajów i ludzi. Z niezmierną ciekawością jechał do Wilna, a że się tu spodziewano i lękano nawet walki i krwi przelewu, pani hetmanowa Branicka łapała wszystkich z Litwy do Białegostoku przybywających, dowiadując się, czy ukochanemu siostrzeńcowi się co nie stało.
Stolnik, jakkolwiek mocno zajęty tym dramatem, zdaje się, że nie miał najmniejszej ochoty grać w nim czynnej roli. Francuz strojem, szablą nie władał i w zajścia kontuszowe wdawać się nie myślał. Ale z młodzieńczą ciekawością patrzał na ten świat znany sobie tylko z opisów i tego co się czasem pokazywało w Wołczynie.
Nie dziw też, iż w dniu, w którym wszyscy podglądali i nasłuchiwali co się dzieje i transpiruje od księdza biskupa Krasińskiego, on ze starostą halickim objeżdżał piękne panie i domy, w których młodych spodziewali się twarzyczek.
Po drodze stolnik napomknął o Antokolu, ale starosta miał od siostry instrukcje: „Gdzie zechcesz, tylko nie wieź go do hetmanowej. Ta niepoczciwa zalotnica poprzysięgła mi go odebrać.“ Pomiędzy siostrą a bratem związek był jaknajczulszy, jaknajściślejszy. Wojewodzicowa ratowała go, gdy się zgrał w karty, on służył jej za posła do tych, z któremi potrzebowała, a nie mogła się zbliżyć. Rozkaz jej był dla starosty ważniejszym nad wszelkie inne względy.
— Na Antokol — podchwycił — zmiłuj się, wszak to za światem, a hetmanowa już dziś po tylu przebytych przygodach, nie może być tak ponętną, aby dla niej odbywać podróż. Uwolń mnie i siebie od Antokolu.
— Nie mogę, kochany starosto — odparł stolnik — winienem hetmanowi odwiedziny, które mi dziś wuj przypomniał, nie do niej jadę, ale do niego.
— Nie zastaniemy go — odparł Branicki.
— To właśnie pobudka, ażeby jechać teraz i wpisać mu się tylko, nie narażając na nudną z nim rozmowę.
Zamyślił się Branicki.
— Więc u hetmanowej nie będziemy — zapytał.
— Zapiszemy się u niej i u niego — powtórzył Poniatowski.
— Zdaje się, że nas nie zje! — rzekł śmiejąc się stolnik.
Godzina wizyty była spóźniona i dla tego już się przestała spodziewać hetmanowa upragnionego gościa, gdy powóz się przed ganek zatoczył. Hetmana nie było w domu, ale usłużny kamerdyner oświadczył głośno, iż księżna pani jest w domu i przyjmuje.
Branicki skrzywił się, pewien, że go spotka ostra od siostry wymówka, lecz nie było sposobu zapobieżenia. Weszli do salonu...
Potrzeba było widzieć uszczęśliwioną hetmanowę, która wybiegła na spotkanie stolnika, zaledwie spojrzała na starostę, pochwyciła Poniatowskiego i porzucając Branickiego samego, zdobycz uniosła z sobą do gabinetu.
Zły i kwaśny ciągnął za niemi Branicki.
— Cóż to za szczęście — szczebiotała paląc go oczyma księżna — iż pan stolnik raczyłeś nas sobie przypomnieć. Doprawdy! nie wiem jak mu dziękować... i gdzie ten dzień zapisać.
— Ja wiem, że go na wdzięcznem sercu zapiszę — odparł Poniatowski. — Jestem tak nieświadomy obyczaju, godzin, iż nie śmiałem pochlebić sobie, abym miał szczęście zastać panią hetmanowę. Sprzeczałem się o to ze starostą.
— Który utrzymywał, że mnie niema? nieprawdaż — śmiejąc się złośliwie, zawołała księżna. — Ale co innego u pani wojewodzicowej, która jest przesycona towarzystwem i może sobie pozwolić nie przyjmować, gdy ją kto odwiedzić raczy. Ja jestem tak spragniona żyjąc na pustyni...
— Pustyni! — podchwycił starosta — ale sąsiedztwo liczne mają państwo i bardzo dystyngowane.
Na tę uwagę nie odpowiedziała hetmanowa, zalotnym uśmiechem wabiąc Poniatowskiego, któremu żywo coś szeptać zaczęła.
Stolnik też się zapomniał. Oboje wdawszy się w cichą, poufną rozmowę, oddalili się od niego i pozostawili go w pustym salonie na pokucie.
Musiał więc starosta przypatrywać się ogromnemu portretowi Lwa Sapiehy, w karmazynowej delji stojącego u stołu, na którym leżał przywilej z przywiesistą pieczęcią.
Mało go to bawić musiało, gdyż odchrząkiwał ciągle, dając znać o sobie, nie mogąc jednak odwrócić uwagi towarzysza ani pięknej hetmanowej.
Ulitowała się wkońcu nad nim księżna i zwróciła ku niemu.
— Przebaczysz mi, panie starosto — rzekła — że sobie przywłaszczam gościa, którego widuję tak rzadko, a wy go macie codziennie. Mieliśmy ważną sprawę, bo ja się, wyznaję otwarcie, mięszam do polityki i intryguję okrutnie.
Branicki nie mógł się powstrzymać od złośliwego żartu, którym chciał za lekceważenie zapłacić.
— Za kim-że i dla kogo, pani hetmanowa może intrygować — zawołał — bo pan hetman spodziewam się starczy sam sobie, a Brühla niema w Wilnie.
Zarumieniła się od gniewu hetmanowa.
— Odgadłeś pan — odparła dumnie — mam w istocie polecenie ministra, aby poruszyć do zgody i intryguję z całych sił za nią.
— A ja jestem za wojną — rzekł Branicki — bo moje powołanie żołnierskie, a wszystkim nam tu tak się sprzykrzyło wojować słowami, że radzibyśmy, aby raz szable rozstrzygały.
— Wracaj pan do Austrji — zawołała księżna — gdzie pierwsze zbierałeś laury.
Stolnik widząc, że obrót rozmowy mógł być niebezpieczny, pospieszył wmięszać się do niej.
— Ja z panią hetmanową głosuję za pokojem i gotówem wpisać się do jej pomocników.
Księżna usiłowała powstrzymać swych gości, lecz starosta dobył zegarka i nielitościwie przypominał znowu godzinę.
— Moja siostra czeka na nas — rzekł — wiedząc, iż tem wspomnieniem dokuczy księżnie, bo był we wszystko wtajemniczony.
— Nie śmiem zatrzymywać panów — odparła hetmanowa — tembardziej, że ich jeszcze dziś spodziewam się widzieć, wybieram się wieczorem do księżnej wojewodzicowej, za którą mi tęskno, tak dawno jej nie widziałam.
Wypłaciwszy się tak staroście, hetmanowa pożegnała gości, a stolnik ucałowawszy białą jej rączkę, rozmarzony siadł do powozu z Branickim.
— Zestarzała bardzo! — odezwał się starosta szydersko, odjeżdżając od ganku. — Nic dziwnego, prowadzi życie bardzo pracowite. Hetmani za męża, mówią, że zastępuje w Warszawie młodego Brühla, w Wysokiem gospodaruje, w Wilnie zasiada w Trybunale, sejmikuje w Wyłkowysku i Słonimie.
Stolnik się uśmiechnął słuchając.
— Ja znajduję, że wygląda na wdowę bardzo młodo — odezwał się. — Praca ją widać nie męczy, bo szczęśliwie jest obdarzoną.
— Nie chwal jej tylko przed moją siostrą, bo choć obiedwie Sapieżyne, zdaję mi się, że nie bardzo się kochają.
Stolnik i sam się tego domyślać musiał.
Zwrócili rozmowę i drogę, gdyż zamiast wojewodzicową odwiedzić, Poniatowski zażądał wrócić do księcia kanclerza, a starosta musiał się zgodzić na to. Sam jednak nie wstąpił do niego i wysadziwszy tu stolnika, pojechał do siostry.
U księcia kanclerza choć na pozór spokój panował, ciche szepty i rozmowy obracały się wszystkie około toczących układów. Oczekiwano ztamtąd wiadomości, która nie nadchodziła. Dziwił się temu książe kanclerz, który znał Radziwiłła i sądził, że odrazu warunki zgody przeczytawszy, zerwie traktowanie o nią.
Były one daleko sięgające i obrachowane na to, ażeby odstręczały. Musiano je wszakże wziąść na uwagę, gdy nie wracali ani ci co z niemi pojechali, ani one.
— Słabszym więc jest książe wojewoda — rzekł — aniżeliśmy go sobie wyobrażali, jeżeli nasze kondycje przyjmuje. Ale co zrobimy, jeżeli się zgodzi na nie? Nie będziemy mieli czem się przed Puczkowem pochwalić.
— Tak — odparł wojewoda — ale zapominacie, że to są nasze warunki, niekoniecznie wszystkie...
Znajdą się dodatkowe.
Księciu kanclerzowi zaczynało być markotno. Chociaż pełnomocnicy jego mieli instrukcje jeszcze i wiedzieli o co chodziło, lękał się, aby nie zrobić fałszywego kroku. Niepokój taki nim owładnął, że spojrzawszy na siostrzeńca, powziął myśl wysłania go do Krasińskiego. Nim jednak usta otworzył, karetka wioząca jednego z pełnomocników stanęła przed domem i on wszedł do pokoju.
Książe zwykle poważny bardzo i panujący nad sobą, tym razem podszedł kilka kroków i z oznaką zniecierpliwienia zawołał po francuzku:
— Ale cóżeście mogli robić tak długo? Chybaście mnie nie zrozumieli? Warunków moich juścić przyjąć nie mogą i przyjaciół swych poświęcić, pocóż było daremnie dyskutować. Posłałem je im, nie żebym się spodziewał przyjęcia, ale dla tego tylko aby były odrzucone.
— Tak — odparł młody starosta, który okazywał po sobie jak był nie rad z obrotu rzeczy. — Tak, myśmy rachowali na to, że nie przyjmą naszych postulatów, a oni wzięli ich pod rozwagę i jeżeli się nie mylę, zgodzą się na wszystko.
Kanclerz, aż wykrzyknął oburzony.
— Ale to zdrada, wpadliśmy w łapkę. Waćpan wiesz, panie starosto, jaki był plan mój, zerwać, pokazać przed Puczkowem, że tu ich przemoc wszystkiem włada i że my pomocy Cesarzowej potrzebujemy. To być nie może aby przyjęli.
— Owszem, bardzo być może. Chcą tylko w spisaniu układów położyć, że się sakryfikują dla spokoju publicznego, że składają broń przed groźbą wojny.
Rzucił się kanclerz i wojewoda.
— To nie może być — zawołał — żądamy od nich zbyt wielkich ofiar. Sejmik kowieński pacifice się zakończył wyborem Bohusza i Łopacińskiego, a my go za niedoszły mieć chcemy. Na słonimskim obrano księcia Hieronima, który był designatur na marszałka trybunalskiego przez nich. Nie może książe brata obrazić.
— I jam tak sądził — odparł przybyły — a jednak wzięto na deliberację... i widzę, przeczuwam, że gotowi są do zgody.
Czartoryscy spojrzeli po sobie. Kanclerz wstał z krzesła, na które tylko co się rzucił.
— Ha! jeżeli im tego mało — odezwał się — wymyślimy im coś takiego na co się bez zupełnego zaparcia zgodzić nie będą mogli. Nie kończcie w żadnym razie, dawajcie do zrozumienia, iż mogą być dodatkowe żądania uzupełniające. Nie chcę zgody i nawet takiego kulawego pokoju z niemi. Nie mogę paktyzować z warchołami.
— Jakże wam szło? — wtrącił wojewoda.
— Zbyt dobrze jak się okazuje — rzekł starosta. — Książe sam nie występuje, ale skryty gdzieś słucha i wszystkiem kieruje.
— To się rozumie! — szepnął Czartoryski. — Im ta zgoda potrzebna, czyni ich wspaniałomyślnymi... mnie ona szkodliwa, bo się okaże, iż malowałem tego djabła czarniejszym, niż jest w istocie.
— Wiedzą, żeś pojechał do mnie? — zapytał w końcu.
— Mogą się domyślać, chociażem inny wynalazł pretekst — odparł starosta.
— Powracaj że. Jeżeli będą skłonni do zgody, przywoź mi spisane jej warunki. Potrzeba tam coś wtrącić takiego, aby się wszystko rozbiło. Rozumiesz mnie.
Drzwi się zaledwie zamknęły za starostą, gdy Czartoryscy pocichu z sobą żywo zaczęli coś roztrząsać. Stolnik pozostawiony na stronie, przypatrywał się atlasowi, który leżał na stronie rozłożony.
— Lękam się, ażeby mnie nie dosyć zrozumiano. Sprowadziłem pułkownika, aby mu pokazać anarchję naszą, a pokażę mu zgodę i sam sobie kłam zadam!!
— Nie rozgrzewaj się tak — wtrącił wojewoda — ugoda nie podpisana. Łatwo ją uczynić niemożebną.
— Ale chyba pokoju chcą a tout prix! — zawołał kanclerz — kiedy nawet księcia Hieronima, przyszłego swojego marszałka, chcą mi poświęcić.
— Jeszcze go nie zarżnęli — rozśmiał się wojewoda — czekajmy.
— Lękam się przyjaciół więcej jeszcze, niż wrogów — odparł kanclerz — gotowi mi się przysłużyć taką zgodą, która cały mój plan zrujnuje.
I książe chodził po pokoju niespokojny taki, popijał wodę, zamyślał się, zżymał, patrzył na zegarek, iż żal go było bratu.
Zamiast się tak niepokoić, proszę cię — odezwał się — poślij lepiej kogo z kartką do nich, aby na żaden sposób do zgody nie zbliżali się, niech plączą, niech nas bodaj skompromitują, ale niech nas nie wiążą.
Nawzajem książęta się uspakajać zaczęli i doszli do tego, że przecież nic złego się stać nie może.



Stronnictwo Radziwiłłowskie z porywczością swą, butą, ostentacją potęgi i popularności, uchodziło w kraju za daleko mniej zręczne i w polityce nie mogące się mierzyć ze stronnictwem Familji. Wszystko to byli w opinji ogółu ludzie zacofani, wieku przeszłego i przepowiadano im klęskę.
Z tem wszystkiem w traktowaniu o zgodę, niewiadomo kto był doradcą księcia wojewody, ale mu dał radę, która choć chwilowo pomięszała wszystkie osnute plany przeciwnego obozu.
Doradzono księciu pomawianemu o gwałty, najazdy, o przemoc wywieraną na wszystkich co mu posłusznymi być nie chcieli, ażeby tym razem powolnym się okazał, posłusznym życzeniom króla, gotowym do ustępstwa.
Czartoryscy się tego tak mało spodziewali, iż z początku sami nie wiedzieli co począć. Zgoda nie była w ich programie już gotowym.
Chciano doprowadzić do tego wojewodę, aby zawichrzył, dopuścił się gwałtu i usprawiedliwić manifest, który prowadził do konfederacji.
Ta, gdyby raz przyszła do skutku, Czartoryscy by w niej mieli broń przeciwko Radziwiłłowi, zarówno i królowi.
Gdy dnia naznaczonego, pełnomocnicy księcia kanclerza przybyli do biskupa, ciekawość warunków podbudzona była do najwyższego stopnia. Cisnęli się ciekawi, aby posłyszeć kondycje.
Odczytanie ich powitano milczeniem. Wymagania były niemal upokarzające.
Żądali Czartoryscy, aby sejmik kowieński, który zszedł zupełnie spokojnie, a obrano na nim bez kontradykcji Bohusza i Łopacińskiego ogłoszony został pro vacanti. Powtóre, aby sejmik słonimski, gdzie wybrano księcia podkomorzego litewskiego Hieronima Radziwiłła, jawnego i jedynego kandydata do laski marszałkowskiej, przeciw któremu Czartoryscy nie stawili nikogo, również pro vacanti został ogłoszony.
Tych dwu punktów, a szczególniej ostatniego, zdawało się Czartoryskim dosyć, aby zerwać układy, nie przypuszczali, aby pro honore domus nie ujął się wojewoda i nie uparł przy słonimskim.
Tymczasem rzecz była przewidziana i pełnomocnicy księcia prosili, aby to wziąść mogli ad deliberandum. Jeden z nich pojechał zaraz do kardynalji, obiecując powrócić wkrótce. Biskup Krasiński, który słuchał czytania desperując, wielce się zdziwił, ale duch w niego wstąpił.
Obawiał się nagłego zerwania.
Począł tylko posłanym przez kanclerza czynić wymówki, że z tak nadzwyczaj uciążliwemi występowali kondycjami.
Kardynalja nie była zbyt odległą, wymknął się i pojechał sam błagać wojewodę, aby miał wyrozumiałość i cierpliwość, dwie cnoty, na które mu się najtrudniej zdobyć było.
Księcia zastał przy śniadaniu, w humorze doskonałym, śmiejącego się i opowiadającego niebywałe dzieje.
Obok niego gromadka doradców roztrząsała sejmikowe sprawy kowieńskie i słonimskie. Dziwnie to wyglądało, iż właśnie te sejmiki, za niedoszłe mieć chciano, na których spokojnie, bez sprzeciwienia się żadnego, posłów jednozgodnie obrano.
Biskup zaklinał wojewodę, aby dla spokoju, propter bonum pacis, wspaniałomyślnie, dając przykład obywatelskiego heroizmu, przyjął te nietrafne warunki.
Ucierano się na wpół serjo, pół żartem, jak gdyby to wszystko było jakąś igraszką tylko. Wojewoda w końcu kielich sobie nalać kazał i wychylił duszkiem zdrowie medjatora, oświadczając, że się zdaje na niego i honor mu swój powierza, gotów nawet na ofiarę brata.
Krasiński z tem, nie czekając już aby odmienny wiatr nie zawiał, popędził do domu.
Tymczasem pełnomocnicy kanclerza pojechali do niego, i przywieźli wiadomą instrukcję, niewiedząc jak ją spełnić potrafią.
Nadjechał biskup Krasiński, i przemawiając do posłów kanclerza, zaklinał ich, aby ze swej strony okazali równą powolność, jakiej dał dowód książe wojewoda, który pomimo tak dla niego obciążających kondycji, gotów w ostatku oba sejmiki ogłosić za niedoszłe.
Umocowani wysłuchawszy tego tak dla nich niespodziewanego zakończenia, zmięszali się mocno, potrzeba było o tem donieść księciu kanclerzowi, który ostatecznie miał rozstrzygnąć i t. p.
— Ale ja nie widzę aby tu co było do rozstrzygania — zawołał biskup. — Podane zostały warunki, i mimo, że ograniczają stronę przeciwną, przyjęła je. Rzecz jest zatem skończona. Idzie o spisanie jej tylko.
Posłowie uparcie się odwoływali do kanclerza. Biskup obawiając się, aby mu nie uszli, aby się przez to koniec nie odroczył, ofiarował się jechać sam.
Wszystko tedy zdawało się iść nadzwyczaj pomyślnie, chociaż bardzo posępne twarze pełnomocników, były złą wróżbą. Krasiński jak piorun wpadł do księcia kanclerza, z radością na twarzy, zwiastując mu nowinę pomyślną, że kondycje jego przyjęte zostały.
Spodziewał się, jeżeli nie podziękowania i wdzięczności, to przynajmniej, zaspokojenia. Zdumiał się niezmiernie, gdy książe kanclerz odparł:
Bardzo się cieszę, że raz w życiu wojewoda trochę zdrowego okazał rozsądku, ależ to nie wszystkie są kondycje moje.
Z kolei biskup pobladł zdziwiony.
— Więcej nam nie przedstawiono!!
— Ja nie mogę nie zabezpieczywszy się, wyrzec tego, co mi zapewnia spokój i należny położeniu memu wpływ na wymiar sprawiedliwości.
To mówiąc, książe od niechcenia sięgnął po papier zapisany świeżo własną jego ręką.
— Chciej mnie posłuchać, księże biskupie. Dwa te warunki za preliminarja tylko uważać się mogą. Sejmiki wołkowyski i grodzieński, gdzie do poselstwa szli przyjaciele domu naszego, zostały przemocą, siłą, szablami, strachem zerwane i rozpędzone. Nie mogę na to dozwolić i żądam aby moi posłowie się utrzymali. Jest to warunek, sine qua non.
Na twarzy pośrednika malowało się zwątpienie.
— Za pozwoleniem, mości książe, ale ze swej strony jakież uczynisz wojewodzie ustępstwo?
— Ja? — odparł Czartoryski — zdaje mi się, że czynię największe nie ogłaszając go urbi et orbi tym czem jest, to jest gwałtownikiem, zbójem, opressorem swobód naszych i ludzi. Że go nie pozywam przed sąd świata jako godnego banicji.
Kanclerz unosił się tak mówiąc, że biskup na wystąpienie to, odpowiedzieć nie umiał.
— Z mojej strony — dodał książe — ustępstwo jest ogromne, gdy się kontentuję takim składem Trybunału, ażeby w nim paritas głosów była, połowa moich, a połowa jego, co mi sprawiedliwość zabezpieczy.
Przyjmijcie te warunki, gotówem ustąpić i milczeć, aby królowi może ostatnich chwil nie zatruwać, jeżeli Radziwiłł je odrzuci, zaniesiemy do akt manifest, w którym go oszczędzać nie będziemy.
Długi czas po tych słowach biskup, który zrazu stracił odwagę i otuchę traktowania, na nowo począł zaklinać, przekonywać, tłumaczyć, chcąc kanclerza skłonić do tego aby złagodniał.
Wszystko było próżnem i im natarczywiej nastawał biskup, tem się gwałtowniej rzucał Czartoryski. Nie było sposobu na nim nic wymódz.
Ponieważ przy całej tej rozmowie Fleminga nie było, Krasiński cokolwiek na niego rachując, wymknął się, aby go szukać.
Znalazł go zamkniętym w domu i zajętym czytaniem listów, które właśnie nadeszły z Warszawy.
Ledwie nie ledwie po długiem traktowaniu wpuszczono Krasińskiego, ale Fleming mu kwaśno oznajmił, że wszystko zdał na kanclerza, i że się do niczego nie mięsza.
Nie dał się tem odstraszyć, dając dowody istotnego poświęcenia się biskup i począł wmawiać we Fleminga, aby się przyczynił pośrednictwem swem do układów, które mogły spokój, tak wszystkim potrzebny, zapewnić.
Był to głos wołającego na puszczy. Fleming, który kilka razy wdaniem się swoim niezręcznem zniecierpliwił kanclerza, a teraz mu dał słowo, iż się do niczego mięszać nie będzie, odpowiadał na wszystkie argumenta.
— Nie mogę! nie mogę.
Straciwszy wiele czasu napróżno, wprost ztąd udał się biskup do wojewody, przygotowany z góry do tego, iż po uczynionych ustępstwach znajdzie tu oburzenie, gniew i wymówki tylko za to, że do próżnego upokorzenia prowadził.
Po drodze spotkał Wojniłłowicza, wysłanego aby dostał języka.
Ten zasłyszawszy zaledwie na co się zanosiło, zakrzyknął i wyprzedzając Krasińskiego, poleciał do kardynalji.
Znękany, bezsilny, zachrypły przybył za nim w kilka minut do sali w której książe wojewoda teraz jadł znowu, ale był tu już obiad, który miał się zakończyć, bo podawano pieczyste.
Słudzy z półmiskami szli, czekając, aż je roznosić będą mogli, bo w tej chwili przybycie Wojniłłowicza, który w krótkich słowach oznajmił z czem wystąpili Czartoryscy, wywołał taką wrzawę, rozruch, roznamiętnienie we wszystkich, iż nikt o jedzeniu nie myślał.
Książe z okrutnem przekleństwem, uderzywszy pięścią o stół, poprzysiągł, iż więcej na włos jeden nie ustąpi. Przyjaciele jego odgrażali się, że na szablach przeciwników rozniosą.
Tumult, wrzawa, krzyki dochodziły do szału. Niektórzy porwali się od stołu, gromadzili w kupki, mając jeszcze serwety pod brodą, i pięści ogromne podnosili do góry. Zabierano głosy aby łajać i grozić, książe cały czerwony pił, kazał nalewać, zżymał się i wołał coś niezrozumiałego, kończąc jednem.
— Kamień na kamieniu nie zostanie!
O zgodzie, o komplanacji, o traktowaniu jakiemś mowy nawet być nie mogło. Biskup stanął zmięszany, aby być świadkiem tego wybuchu, którego uśmierzyć żadna siła nie mogła.
Słudzy z półmiskami musieli odejść do kuchni, nikt nie myślał kończyć obiadu, ale za to wino pokutowało, bo je nalewano, rozlewano i wypijano z jakąś wściekłością, jakby gniew żarem swym wywołał nienasycone pragnienie.
Głowy już wprzódy podchmielone, teraz całkiem się pozamraczały. Młodzież odgrażała się do wojsk iść na Snipiszki i gotować je do boju.
Najdziwniejszym sposobem Sapieha hetman, który był tu przyszedł na chwilę, został przez wojewodę pochwycony, wyściskany i posadzony przy sobie, jako brat najukochańszy.
Napróżno mu się chciał wyrwać.
— Daj pokój, panie kochanku — mówił całując go — ja cię znam, ty się żony boisz, ale ty ją powinieneś trzymać ostro, bo to baba chytra jak wąż. Ona trzyma z Czartoryskimi, i w błoto cię wciągnie. Zostań ze mną.
Hetman tak się zląkł głośnych wynurzeń o żonie, że aby ich uniknąć wolał zostać przy wojewodzie.
Pić on pił, jak naówczas wszyscy, ale głowę miał słabą i zaraz w początku obiadu sobie dobrze podchmielił. Raz poczuwszy, iż mu zaszumiało, bez pamięci wypróżniał kieliszki starego wina, i coraz się więcej dla brata wojewody rozczulił. Niewiele zważano na niego, ale gdyby go słuchano, wnosić by wszyscy mogli, że ciałem i duszą do Radziwiłłowskiego obozu należy.
W istocie postanowionem było, żeby się trzymał neutralnie.
Dla wielu jego przytomność tutaj znaczyła, że warta honorowa dla Trybunału była zapewnioną, a hetman wcale jej dać nie myślał. Szło mu o to jak się od tego uwolnić.
Wszystkie te jednak na cichej naradzie z żoną uczynione postanowienia, wino węgierskie z sobą uniosło. Hetman był tak przejęty, iż sam gotów był z szablą na nieprzyjaciół brata.
Wrzawa nie rychło się ukołysać dała. Biskupowi podano krzesło, posadzono go, sprobował jeszcze przemawiać za pokojem, ale go wnet zakrzyczano, że Czartoryscy drwią sobie, domagając się takiego upokorzenia, jakiegoby nietylko Radziwiłł, ale najostateczniejszy szlachciura z ujmą honoru nie dopuścił.
Co tam się wysypało i wylało na Familję, jak ją z błotem mięszano, a za nieprzyjaciół ogłoszono, wśród szczęku i brzęku talerzy i kielichów opisać trudno. Kilka razy zaczynał coś biskup, niedano mu dokończyć, i widząc wreszcie, że więcej swą przytomnością drażni tu umysły, niż łagodzi wzburzenie, dobrawszy chwilę gdy na niego nie zważano, wymknął się do domu.
Nie zastał już tu nikogo, bo też nic nie miał do czynienia. Pod szczęśliwą wróżbą rozpoczęte układy zwiększyły tylko rozdrażnienie, dowiodły, że pacyfikacja była zupełnem niepodobieństwem.
Odpoczywającego smutnie nawiedził kasztelan Brzostowski, który zrana robił co mógł aby mu być pomocą, i dopiero gdy się wszystko rozchwiało, plac opuścił.
— Nie mamy tu już nic do czynienia — odezwał się siadając przy nim.
Nie miałem nigdy nadziei, aby istotne przejednanie nastąpić mogło, dziś się przekonywam, że to inaczej jak katastrofą jakąś zakończyć się nie może.
— Nie ludzie tu występują przeciwko sobie, ale siły jakieś tajemnicze, któremi fatalność włada.
— Nie zapominaj o Bogu, panie kasztelanie — odparł biskup. — Nie fatalność, ale wyroki Jego spełniają się na nas.
— Nam już nic do czynienia nie pozostało — dodał Brzostowski.
— Przepraszam was — przerwał biskup — dziś mamy sobotę. Niedziela cała nam pozostała, abyśmy probowali spełnić nasz obowiązek, choć nie mamy wiary w to, abyśmy mu podołali.
Brzostowski się skłonił i dodał.
— Admiruję.
— Bądź co bądź potrzeba na stanowisku dotrwać do ostatka. Żołnierz nie schodzi z placu choć niema już nadziei zwycięztwa.
Z obiadu Radziwiłłowskiego podchmieleni goście rozchodząc się po mieście roznieśli wprędce wiadomość, iż wszelkie usiłowania pojednania o opór i nadzwyczajne wymagania kanclerza się rozbiły. Znający Radziwiłła wiedzieli, że raz doprowadzony do ostateczności, miary w niczem znać nie będzie. Ludzie też jego z umiarkowania nie słynęli. Popłoch straszliwy poszedł po mieście. Wiele osób przelękłych pakować się i wyjeżdżać natychmiast postanowiło.
W obozie też przeciwnym u Massalskich panowało nie mniejsze rozdrażnienie i niepokój. Siły ich wcale sprostać nie mogły czterotysięcznemu wojsku nadwornemu wojewody, musieli się więc mieć na wielkiej baczności, aby się nie dać pochwycić i nie wywołać tumultu, któryby w bój się mógł przemienić.
Książe kanclerz, który się spodziewał poparcia od hetmana Massalskiego, znalazł tu tylko grzeczne tłumaczenie się, iż hetman wielki do tej sprawy wcale się mięszać nie chce czynnie, odmawia straży honorowej Radziwiłłowi, ale w niczem więcej nie może pójść za żadną stroną. Zapewniał tylko o swej neutralności. Tak samo tłumaczyli się inni, a niektórzy dodawali, że Czartoryscy pewni będąc poparcia przez wojska Imperatorowej, której pułkownik już się znajdował w Wilnie, nie mogli się łączyć z obcą potencją przeciwko swoim.
Można sobie wyobrazić, jak namiętna pani hetmanowa, która czynną odegrać chciała rolę w tem zajściu, nie występując na widownię, spędziła chwile te rozstrzygające, poruszona i niespokojna. Tołoczko musiał jej służyć ciągle, biegać, jeździć, zwozić wiadomości i spełniać poselstwa.
Miała oprócz niego agentów swoich w robronach, ale rotmistrz był ze wszystkich najczynniejszym.
U księżnej wojewodzicowej wieczorem, przyjęta została nadzwyczaj uprzejmie, ale gospodyni, jej brat i kilka zamówionych osób, tak ją otaczali ciągle, zabawiali rozmową, nie dali odetchnąć, że to, po co tu przybyła głównie, widzenie się i poufna rozmowa ze stolnikiem, w oczach rywalki, zupełnie było chybione. Ani Poniatowski do niej, ani ona do Poniatowskiego przybliżyć się nie mogła. Znalazł się zawsze ktoś na drodze, który przeszkadzał zagadał, odciągał.
Rozpaczliwie rzucała się coraz zuchwalej hetmanowa, ale wojewodzicowa tak pilnowała, iż czujności jej nie było można w błąd wprowadzić. Bawiła tu do bardzo późna, ciągle się spodziewając pochwycić stolnika i odjechała w końcu wściekła na gospodynię, poprzysięgając, że jej tego nie daruje.
Starosta halicki zastępujący tu gospodarza, przeprowadził ją do karety, grzeczny, złośliwy i szyderski. W pałacu u siebie znalazła Tołoczkę, który na nią oczekiwał i siadłszy przy stoliku w salonie, usnął snem tak twardym ze znużenia, iż hetmanowa przyjechała, przeszła mimo niego, miała czas zrzucić rogówkę i wrócić do salonu, a Tołoczko spał jeszcze i zbudzić go musiała.
— Zmiłuj się rotmistrzu, co się dzieje, jestem niespokojna o męża. Nie wiem co się stanie z Trybunałem, kto tu zwycięży? Mąż mój gotów temu wiecznie napiłemu bratu dopomagać i nas wciągnąć w ten los, który go czeka. Myśmy się powinni trzymać na boku i pozostać spektatorami. Mój mąż jak pojechał do miasta, tak ani wiedzieć o nim.
— Książe udał się ztąd wprost do Kardynalji — rzekł rotmistrz Buńczuczny. Książe Radziwiłł już się zaczynał tem obrażać, że go zaniedbał. Musiał pojechać.
— Ja to wiem, ale musiał być potem u Massalskiego hetmana, dla porozumienia się z nim, bo my w obu obozach powinniśmy mieć stosunki.
— Wiedziałem też ja o tem — odparł Tołoczko — i dla tego opóźniwszy się, szukałem go u Massalskiego i nie znalazłem. Musiałem więc do kardynalji i tam księcia trafiłem, ale byli właśnie przy śniadaniu.
— A! przy śniadaniu! — zawołała hetmanowa. — No! to już nie masz mi co więcej mówić, upoili go, został do obiadu, przy obiedzie poprawili jeszcze i już go się teraz spodziewać takim, że pójdzie wprost do łóżka, a mówić z nim nie będzie można.
— Mościa księżno — przerwał Tołoczko — nie trzeba tych rzeczy brać tak tragicznie. Po kielichach co się robi, o tem można zapomnieć, a nawet się zaprzeć. Gdyby był trzeźwym, gorzejby było.
Hetmanowa zamilczała.
— Spodziewano się przez cały dzień, że układy jakiś owoc wydadzą — mówił dalej pan Buńczuczny — ale Czartoryscy sobie zażartowali z króla i jego posłów. Biskup Krasiński latał przez cały dzień. Wyrobił to na Radziwille, iż pierwsze warunki Czartoryskich przyjął, ale gdy się to stało, wzięli na kieł i chcieli, aby się książe sam zabił własną ręką. Więc zerwano traktowanie.
— I cóż, wojna? — podchwyciła księżna z wyrazem, w którym rozpoznać było trudno, czy była jej rada, czy przestraszona.
— Tołoczko ruszył ramionami.
— Gdzie zaś wojna! Książe ma dobrze wyćwiczonego żołnierza do czterech tysięcy, a oni pułkownika Puczkowa bez pułku i milicje dworskie po kilka dziesiątków ludzi. Biskup Massalski, który oficerów francuzów do formowania swego pułku sprowadził, na sztych go nie wystawi. Hetman Massalski wojska nie da, więc Radziwiłł górą.
Księżna ręce załamała.
— Toż dopiero w butę wzrośnie — zawołała.
— Czartoryscy gotują przeciwko niemu manifest straszny — mówił ciągle Tołoczko. — Trybunał się ufunduje, ale to dopiero początek, a kto zwycięży w końcu, ten się będzie mógł pochwalić.
— Myślicie, że Radziwiłł? — zapytała hetmanowa.
— Nie jestem prorokiem — rzekł rotmistrz — póki króla Augusta i Brühla, póty książe wojewoda na Litwie wyprawiał nam sceny i nikt go nie pohamuje, ale przy małej zmianie, gdy się wszyscy nieprzyjaciele tego królika do kupy zbiorą, a protekcji królewskiej nie stanie, nie chciałbym być w jego skórze.
Oczki księżnej zaśmiały się.
— Sam sobie winien — rzekła — dziwuję się, że Panu Bogu cześć oddaje, bo zresztą nikogo w świecie szanować nie chce, a i z Panem Bogiem za pan brat.
Tołoczko potem odebrał instrukcje na dzień następny, i gdy już dla późnej pory miał się żegnać, przystąpił do hetmanowej całując ją w rękę.
— Mam obietnicę pani — rzekł.
— A! wiem już! wpadła ci pono w oko Koiszewska strażnikówna, nieprawdaż?
— W oko to nie, ale w serce — westchnął Tołoczko — czuję, że od tego moje szczęście zawisło.
Błagające zwrócił na nią wejrzenie.
— Czekajże aż wrócimy do Wysokiego.
— Aleby pani hetmanowa mogła tu, przez łaskę swą, wcale o mnie nie czyniąc żadnej wzmianki, trochę zjednać sobie panią strażnikową, a pod pozorem że u niej dom weselszy, uczęszczany, dla panienki przyjemniejszy, mogłaby do siebie wziąść na czas jakiś pannę Anielę.
— A waćpan byś ją tu wygodniej niż u matki mógł widywać! — rozśmiała się hetmanowa. Bardzo to mądry plan, choć boję się, czy go matka nie odgadnie. Jakże ona patrzy na waćpana?
— Niewiem, nie powinnaby być przeciwną — mówił skromnie rotmistrz — mam sytuację niezłą, fortunkę szlachecką, ale nie zgorszą, imię poczciwe. Nie jestem pierwszej młodości, to pewna, alem nie tak znowu stary, aby śmieszno mi się żenić było.
Hetmanowa słuchała zdejmując rękawiczki.
— Zobaczymy co się da zrobić — odparła. — To waćpanu przyrzekam, że się postaram strażnikową pozyskać, ale nie przyjdzie to łatwo. Kobieta prosta bez wychowania, pełna staroświeckich przesądów.
Tołoczko raz jeszcze pocałował w rękę i już szedł do drzwi, gdy go zawróciła hetmanowa.
— Mówiąc z mężem moim — szepnęła — staraj się go nakłonić, ażeby pozostał neutralnym i z nikim się nie wiązał, a szczególniej z Radziwiłłem.
Na tem się skończyło, a było już po północy. Hetman odpoczywał dawno w objęciach Morfeusza.
Następny dzień zrana, zdawał się spokojniejszym, jak gdyby wszyscy już, pewni tego co czynić mieli, nie mając na myśli zmieniać nic, ani się targować, gotowali się tylko do odegrania roli, jaka im z losu wypadała.
Mianowicie Radziwiłł i jego obóz z pewną ostentacją, usiłował się okazać spokojnym, pewnym siebie i najmniejszej obawy nie mającym o dzień jutrzejszy. W obozie na Sznipiszkach, jeżeli co widać było, to chyba przygotowania do parady. Dobywano i czyszczono najlepsze zbroje, trzepano mundury, myto konie, wojsko sposobiło się do wystąpienia, ale jak na okaz tylko i paradę.
Dowódzcy przechodzili się flegmatycznie, wydając rozkazy, niektóre oddziały w mundurach odświętnych jechały do miasta, zaciągać warty u księcia. Przyjaciele Radziwiłłowscy unikali nawet rozmów o tem, co nazajutrz się odbywać miało, jakby o to najmniejszej nie mieli troski.
Książe w poszóstnej karecie, otoczony świetnym dworem, oddawał wizyty niektórym osobom, wcale nie zważając na to, iż go w wielu miejscach nie przyjmowano.
W ulicy się zjechawszy z biskupem Krasińskim, gdy ten zbliżył się ze swą karetką pod okno powozu książęcego i zagadnął o zgodzie, odparł śmiejąc się.
— Zgoda pojechała od nas, że jej nagonić nie mogliśmy, dajmy pokój pogoni, aż sama powróci. A uczyńcie mi ten zaszczyt żebyście u mnie dziś chlebem się przełamali. Będziemy mieli podgarle z dzika, któremu warto dać gęby.
I z tem go opuścił. Biskup pojechał smutny do kanclerza jeszcze, który go przeprosić kazał, iż przyjąć nie może.
Po mieście rozchodzić się zaczynała pogłoska, iż po nieszporach w kościele katedralnym, coś gotowano, jakąś przeciwko Radziwiłłowi manifestacją, na którą biskup Massalski zapraszał tajemniczo.
Tołoczko, który już zrana o tem odebrał wiadomość a przewidując, że hetmanowa, choć incognito, zechce się tam pewnie znajdować, pobiegł do niej z oznajmieniem.
Pomimo największego starania, aby dostać języka, co to się odbywać miało w kościele po nieszporach, nie mógł się nic dowiedzieć, oprócz, iż miała być manifestacja.
Zawczasu już gotowano się na nią tłumnie.
Księżna nim przybiegł Tołoczko, wiedziała że dzwoniono, ale nie wiedziała w jakim kościele.
— Ale cóż to ma być? — poczęła nastawać.
— Nikt nic nie wie, oprócz, że przeciwko Radziwiłłowi wystąpią.
— Juścić w katedrze jest jakiś kątek, gdzieby niepostrzeżonej można się dostać, aby widzieć i słyszeć własnemi uszami. Rób sobie waćpan co chcesz, a miejsce mi znaleźć powinieneś.
Tołoczko nieszczęśliwy musiał tedy natychmiast biedz do katedralnego kościoła i starać się o miejsce dla księżnej.
Nadchodziła pora obiadowa, a że to była Niedziela, zjazd na Trybunał bardzo znaczny, ciekawość rozbudzona, w kardynalji więc, gdzie się większość gości cisnęła, przysposabiano miejsce na parę set osób, wiedząc, że te natłokowi nie starczą.
Było to obyczajem książęcego domu, iż przyjmowano znajomych i nieznajomych, a wchodził tu komu się zamarzyło, proszony i nieproszony. W głównej sali przy księciu gromadzili się znaczniejsi, a dalej u szarego końca, goście ewangeliczni. Wszystkim nalewano zarówno, z tą jednak różnicą, że dla drugich stołów był tak zwany kapuśniaczek, kwaskowate wino węgierskie, które obfitością, dobroć zastępowało.
Nim zwyczajna obiadu uderzała godzina, pokoje były u księcia nabite ludźmi, a twarze tak wesołe, jakby najmniejszej o przebieg sprawy trybunalskiej wątpliwości nie było.
Książe Hieronim obchodził wszystkich i jedno prawie powtarzał.
— Hasło nasze jest, że dziś na nieszpory do katedry nikt z nas nie pójdzie!!
Wojniłłowicz, Rdułtowski, Rzewuski toż samo powtarzali. Sam panie kochanku niektórych ściskał i szeptał — Kto mnie kocha, od katedry wara!!
Zrana manifestu przeciwko księciu wymierzonemu tenoru nikt nie znał, przy obiedzie już kopię jego przyniesiono i sekretnie ją odczytywano, oburzając się przeciwko gwałtowności.
Ponieważ, w nim grożono Imperatorową, której pułkownik Puczkow miał zdać sprawę z gwałtów popełnionych przez Radziwiłła, radzili przyjaciele ażeby książe z memorjałem wyjaśniającym sytuację od siebie także wysłał do Petersburga.
Książe od rana aż do pierwszych libacij trzymał się z takiem umiarkowaniem i krwią zimną, jakby w sercu gniewu nie miał, chociaż kipiało w nim i po kielichach już się utrzymać nie mógł. Ale zagłuszono go i dalej u stołów, nikt nie słyszał ani łajania, ani pogróżek, które się tu aż do wieczora rosnąc i potęgując na dzień następny, burzą okrutną zapowiadały.



Przy ogromnym natłoku nie pobożnych, ale zaciekawionych zapowiedzią jakiegoś niebywałego skandalu — rozpoczęły się sobotnie w kościele katedralnym nieszpory.
Stara świątynia, której wieża jakoby z czasów pogańskich i świątyni Perkuna była pozostałością, nie tylko we wnętrzu przepełnioną była zawczasu, ale plac przed nią aż do zamku gęsto zajmowały tłumy. Stały tu powozy z pocztami dygnitarzy, czeladzi państwa i lud.
Do kościoła już nie wpuszczano. Tu obrócić się było trudno.
Tron biskupi na nowo odświeżony, obwieszony karmazynowemi aksamitnemi ścianami z fręzlą złotą, uderzał oczy naprzód, a obok niego na podwyższeniu znacznem przygotowane było siedzenie, wspaniałe krzesło, wprawdzie bez baldachymu, ale miejscem, które obok tronu zajmowało, odznaczające się.
Zagadką było kto je zajmie, dopóki z zakrystji w towarzystwie kanonika czyniącego mu honory, nie wyszedł mężczyzna w pełnym mundurze wojsk russkich cały orderami obwieszony. Poznano w nim pułkownika Puczkowa, którego Czartoryscy sprowadzili, aby był świadkiem tego co się tu działo.
W kościele pomimo ścisku uroczyste panowało milczenie.
Poniżej tronu i siedzenia pułkownika, na kilku stopniach w presbiterjum widać było liczny dosyć zbiór osób, ze strojów, elegancji, powierzchowności pańskiej, na dygnitarzy wyglądających.
Pomiędzy niemi lepiej oświadomieni pokazywali sobie Fleminga, słynnego naówczas z bogactw, Czartoryskich, ich adherentów, przyjaciół, pomocników, kilku cudzoziemców, i młodego, z Petersburga niedawno powróconego, stolnika Poniatowskiego.
Stał tu na widoku bardzo hetman Massalski, usiłujący sobie nadać powagę wielką, wysokiemu swemu dostojeństwu odpowiadającą. W twarzach tego zgromadzenia, które nie okazywało się wcale pobożnem i dosyć swobodnie prowadziło rozmowę, jakby w teatrze lub na balu, postrzegać się dawało pewne rozdrażnienie i niepokój. Oglądano się bojaźliwie niemal, szukając oczyma w tłumach twarzy znajomych. Bardzo mało kobiet w samej nawie kościelnej gdzieniegdzie rozsianych było, więcej ich widać na chórze i w kilku ciemnych lożach ponad bocznemi nawami. A że katedra ówczesna obfitowała w kapliczki różnemi czasy przybudowane, do których wnijścia tworzyły wgłębienia, w nich też stroje jaśniejsze kobiece, zdradzały, że się tu mieściły. Osobliwie naprzeciw i około tronu biskupiego ścisk osób dystyngowańszych był wielki, a ku drzwiom tu i owdzie widać było żołnierzy pułku Massalskich utrzymujących rodzaj straży i pilnujących porządku.
Sam biskup in pontificatibus przytomnym był nabożeństwu, a ci co go we fraku i przy szpadzie widywać byli przywykli, znajdowali, że nie umiał nosić infuły i kapa mu ciągle z niespokojnych ramion spadała. Ruchy też miał, na tym tronie biskupim, który majestatem pokoju zwykł być otoczony, zbyt żywe i gwałtowne, a oczy biegały po przytomnych i po kościele, wcale świętością miejsca i chwili nie namaszczone.
Ktoś właśnie uczynił złośliwą uwagę, że Jego Pasterska Mość we fraku się lepiej wydawał, niż w ornacie biskupim, i że pastorałem wywijał jakby nim bić, nie błogosławić się gotował.
Prawda, że pomimo tylu oczów zwróconych na siebie, nie umiał się powstrzymywać, i co moment albo którego z kleryków stojących przy tronie mustrował, albo rozkazy jakieś wydawał i cicho ale żywo sypał coś do ucha tych co koło niego się mieścili.
Stosunek też pasterza do duchowieństwa nie był zwykłym, nie okazywano mu należnego poszanowania, ale rodzaj lekceważenia i zbytniej poufałości.
Nabożeństwo zwyczajne miało się ku końcowi, niecierpliwa ciekawość przytomnych rosła, cisnęli się coraz natarczywiej ku tronowi biskupiemu. Milczenie po odśpiewaniu ostatniej modlitwy trwało krótko, biskup został i pastorałem uderzył o stopnie.
Podniósł głos i mówić począł, ale zrazu tak mało słychać go było, iż całych sił musiał dobyć, ażeby nawet bliżej stojący coś mogli zrozumieć.
Mowa była może przygotowaną, ale żywy temperament i chęć wyrazistego oświadczenia się przeciwko zamachom wojewody, nie dała mu się starać o retorykę.
Krzycząc więcej, niż mówiąc napadł księcia wojewodę, jako opressora praw wszelkich, mącącego spokój publiczny, który z wojskiem, z działami wtargnął do Wilna, aby gwałtownie fundować Trybunał. Niema na niego innego sposobu, tylko uniwersalne, jednozgodne przeciwko gwałtownikowi powstanie przez zawiązanie konfederacji.
Najwięksi przyjaciele biskupa nie mogli mu powinszować tego wystąpienia, w którem więcej było animozyi, gniewu, niż argumentów. Sam też ksiądz biskup czuł, że potrzebował poparcia i do tego dobrany był Narbutt, marszałek lidzki, który wbrew innym Narbuttom szedł sam z Massalskim przeciwko wojewodzie.
Narbutt był sejmikowym mówcą, którego nic nie kosztowało słów nagromadzić siła dźwięcznych, posypanych łaciną, tak jak ciasto się cukrem po wierzchu posypuje. Z tego więc samego tematu przeciwko opressyi wydeklamował orację, kończąc ją tylko śmielszem oddaniem się pod protekcję Imperatorowej.
Ostatnie słowa naturalnie wypowiedział zwróciwszy się do pułkownika, który nie wiedząc co zrobić z sobą, wąsa pokręcał.
Z gromadki, która bliżej tronu była, nasadzeni poczęli wołać o manifest, żądając aby go zaraz spisano, a że gotowy już był od dni trzech, sekretarz Fleminga przybliżywszy się do świecy, którą w pobliżu kleryk trzymał, donośnym głosem czytać począł.
W ogólnych wyrazach malował im smutny stan kraju, zostającego pod opressją, do której znoszenia cierpliwości się przebrało... Nie zbywało na komplemencie dla Króla J. M. i łaskawego jego pieczołowania (sic) nad dobrem publicznem, naostatek mówił manifest.

„Kiedy Książe jegomość wojewoda wileński, sprowadziwszy liczne rozmaitego zaciągu żołnierstwo, trzyma dotąd w tem mieście i po przedmieściach z podniesioną bronią i armatami, jakoby przeciwko nieprzyjacielowi wiary świętej, lub ojczyzny uzbrojone — izbą sądową, żołnierstwem nadwornem i armatami osadzili, tedy nie mogąc znieść ucisku wszyscy się muszą związać w konfederację, dla obrony honoru, życia i substancji.“

Po odczytaniu manifestu, głosy się słyszeć dały o podpisywanie go. Pierwsze tedy podpisy zaraz tamże w zakrystji położyli przewodniczący konfederacji, a tegoż wieczora, w nocy i nazajutrz kopje roznoszono po mieście, wożono po domach, zbierając podpisy, od których jednakże wielu się cofało.
Kościół, natychmiast po tej scenie dramatycznej, która się w nim odegrała, wypróżniać się zaczął, ale naprzód pańskie powozy i poczty pozabierały dostojników, których odjazdowi lud się przypatrywał ciekawie, potem dopiero mieszczanie i szlachta gromadami ku bramie zamkowej popłynęli. W tłumach tych słychać było rozprawianie, śmiechy, wykrzykiwania, z których trudno było wnieść za kim była większość, czy za wojewodą wileńskim, czy za księciem biskupem i Czartoryskiemi, których tu mało znano, gdy Radziwiłł ze złej i z dobrej strony dał się poznać i był przez jednego czczony, przez drugich nienawidzony.
Przez cały czas nieszporów i manifestacji, pani hetmanowa, której miejsce zapewnił Tołoczko i sam jej towarzyszył, przypatrywała się z górnej loży wprost całemu widowisku, gdyż miała miejsce naprzeciw tronu biskupiego, tak dobrze wybrane, iż jej wcale widać nie było, a ona doskonale ztąd przypatrywać się mogła i słuchać.
Tołoczko wymógł na niej, że z sobą do towarzystwa zaprosiła strażnikowę z córką. Ta odmówiła zrazu i nie chciała jechać, ale gdy hetmanowa na nią nastała, aby choć córce z nią zabrać się dozwoliła dla rozrywki, zezwoliła aby Aniela towarzyszyła księżnie Sapieżynie.
Rotmistrz nasz był tem uszczęśliwiony, bo mu nic nie przeszkadzało zbliżyć się do panny Anieli i po raz pierwszy dłuższą z nią rozmowę prowadzić. Hetmanowa była tak zatopiona cała w tem, co miała przed oczyma, iż na pannę wcale nie zwracała uwagi, Tołoczko więc bawił ją, naprzód jej tłumacząc i mianując osoby prywatne, potem wogóle o Wilnie i o pobycie w niem teraźniejszym zagadując.
Rotmistrz, chociaż ogłady francuskiej nie miał, nadto długo się obracał około panów, ażeby to na niego nie wpłynęło i nie odjęło mu nieco rubaszności żołnierskiej. A że grzeczny był, usłużny i około panny biegał, przyszło do tego, że się jej wydawał znośnym.
Zagadnął naprzód rotmistrz strażnikównę, jak się jej w Wilnie podobało i odebrał obojętną odpowiedź, że mało co wychodząc, mało też kogo widując, więcej się nudziła, niż poznała przyjemności.
— Naturalna to rzecz — odparł Buńczuczny — gdy szanowna pani strażnikowa, zajęta swym procesem mało się w świecie pokazuje, ale pani nie masz powodu zawsze być u jej boku, a księżna hetmanowa lubiąca towarzystwo z przyjemnością by ją w domu swym nietylko w odwiedzinach widywała, ale jako przyjaciółkę, przynajmniej na ten czas, gdy pani strażnikowa w Wilnie pozostaje, u boku swego mieć by sobie życzyła.
Panna Aniela, której pragnieniom nic więcej odpowiadać nie mogło, zarumieniła się mocno, nie wiedząc co odpowiedzieć, aż nareszcie szepnęła cicho.
— Odemnie to nie zależy i co się mnie tyczy, jabym z wielką przyjemnością księżnie się ofiarowała, ale...
— Niech-że mi pani da umocowanie abym ja się mógł starać o to, a ręczę, że się to wyrobi — odparł rotmistrz.
— Moja matka ma pewne uprzedzenia — mówiła Aniela.
— Ja to wszystko mniej więcej wiem, ale są środki, z pomocą których da się pani strażnikowa skłonić. Nie godzi się, aby panią zamykano w domu, w którym mało kto oprócz prawników bywa, gdy przyjaźń księżnej świat jej otwiera.
— Pan rotmistrz zrozumiesz to — odezwała się panna Aniela, że ja nie mogę być czynną, ani się wyrywać od matki, ani okazywać, że się nudzę, choćbym w istocie się nie bawiła.
— Bądź pani spokojną — rzekł Tołoczko, uszczęśliwiony tem, że mu się powiodło panny pozwolenie otrzymać, zawiązać z nią małą intryżkę — ja pani nie wydam i nie skompromituję, wszystko będzie wypływało od hetmanowej.
Skłonieniem głowy milczącem i półuśmiechem podziękowała panna Aniela. Tołoczko był w uniesieniu, bo mu się zdawało, że ją już sobie całkiem pozyskał.
Wstęp ten zrobił większą z obu stron poufałość i lepsze porozumienie, Tołoczko przestał się lękać, ażeby nie został odepchnięty, pannie zaś zdało się, iż wszystko to ją do niczego nie obowiązuje, że może się starym wdowcem posługiwać, nie będąc mu żadną ofiarą wywdzięczać się zmuszoną.
Panna strażnikówna korzystała z towarzystwa rotmistrza, rozpytując go o osoby i stosunki wielkiego świata, których nie znała a niezmiernie była ciekawą.
Tołoczko tak był usposobiony, żeby się był jej z grzechów śmiertelnych swoich i cudzych spowiadał.
Rozmowie ich cichej, hetmanowa niesłychanie zajęta tem na co patrzyła, wcale nie zawadzała, nie odwróciła się nawet, nie spojrzała na nich i parę tylko razy nie odwracając się przywołała do siebie rotmistrza, zadając mu pytania.
Cały przebieg rzeczy tego wieczora, jakie uczynił na niej wrażenie, ona sama może nie umiałaby powiedzieć. Były chwile, iż się cieszyła tem, gdy jej niechętnego gbura wojewodę, obelżywie traktowano, ale zwycięstwo Czartoryskich i jej obozu, czasem też ją oburzało. Czuła, że całem sercem ani po jednej, ani po drugiej stronie stanąć nie mogła.
Manifestacja w kościele, choć pozornie była tryumfem, w istocie szerzyła klęskę i gdy ku końcowi zapytał jej pocichu Tołoczko:
— Cóż pani hetmanowa na to?
Odparła żywo:
— A cóż, przyznali się, że mu rady dać nie mogą. Manifestu nawet wątpię, aby do Akt wnieść dopuszczono, Radziwiłł z niego śmiać się będzie. Jest to więc na gwałt wołanie: gwałt, gwałt, ratujcie. A, co gorzej, pokazują, że w kraju nie mają się do kogo odezwać o ratunek, kiedy im protekcja Imperatorowej potrzebna. Wszystko to — żal się Boże rozumnych ludzi, dosyć nieroztropnie prowadzone. To tylko dobre — dodała w końcu, że bitwy ani krwi przelewu nie mamy się co lękać, kto tak krzyczy żałośliwie, ten bić się nie myśli.
Szukała oczyma po kościele hetmanowa męża, bojąc się, aby nie wystąpił niepotrzebnie, ale go nigdzie nie dopatrzyła.
Radziwiłł trzymał wszystkich około siebie. Pito, wyśmiewano się na całe gardło. Nie przeszkadzało to, ażeby jakichś nie wydawano rozkazów, nie odbierano raportów i nie sposobiono się na wszelką ewentualność dnia następnego.
Ponieważ hetman wielki Massalski, wojska na straże na presidium zamkowe dać odmówił, zatem z wieczora już dnia tego, milicja nadworna wojewody, wszystkie posterunki pozajmowała na zamku, w gmachu Trybunału i w mieście, gdziekolwiek się obawiano jakiego sporu, lub zawady.
Partja księcia kanclerza, hucznie od kościoła wyruszyła do domów, oprócz tych, których biskup Massalski do siebie zaprosił. Tu się wrzekomo cieszono tem, co było uczynionem, ale w istocie na twarzach więcej troski widać było, niż zaspokojenia.
Czuli wszyscy, że mimo protestacji Trybunał się utrzyma, otworzy i sprawy bieżące sądzić będzie.
Pożałowano może zerwania układów, któreby dozwoliły ciężką chwilę przebrnąć, dopóki by inny obrót nie wzięły sprawy krajowe. Ci mianowicie widzieli się tem położeniem zagrożonymi, którzy mieli procesa w Trybunale, będące na wokandzie. Musiały one przyjść na stół, a jeśli sędziowie obozu przeciwnego rozstrzygać je mieli, pewni byli przegranej.
W tym przypadku była i pani strażnikowa trocka, potrzebując protekcji Radziwiłłowskiej, którą tylko przez hetmanową zapewnić sobie mogła. Dla świata nie było wiadomem, jakie hetmanowa miała w sercu sentymenta dla wojewody, a cały świat znał to tylko, że Sapieha i on byli ciotecznemi braćmi.
Zmuszoną więc była Koiszewska, chociaż sfrancuziałej księżnej nie cierpiała, akomodować się jej, aby przez nią najpewniej męża pozyskać..
Dawał jej to do zrozumienia Tołoczko. On zaś sam na tem fundował przyszłe swe nadzieje, że księżna pannę Anielę, wziąwszy do siebie, ułatwi mu zbliżenie się do niej i pozyskanie serca, a potem i samo małżeństwo skleić potrafi.
Nie bardzo rachował na to, aby się pannie mógł podobać, bo się codzień w zwierciadle goląc, znał swą podstarzałą twarz, na gacha nie wyglądającą, ale mówił sobie, że gdy na kobiercu połączeni zostaną, serca do niego nabierze i będzie mu dobrą żoną.
Dnia tego hetmanowa jeszcze powracając na Antokol, pannę Anielę do matki odwiozła, ale w drodze się z nią umówiła, iż temi dniami weźmie ją na czas pobytu w Wilnie, od matki do siebie. W milczeniu panna Aniela za to ręce jej ucałowała.
U pani strażnikowej trockiej dnia tego, wieczerza była dla znajomych i przyjaciół, na którą właśnie panna Aniela powracająca z kościoła trafiła.
Tu szlachecki był świat. Kontusze i żupany ze starych kufrów podobywane, a i ludzie jakby z przeszłego wieku i obyczaj nie dzisiejszy. Wieczerza nie wytworna, ale obfita, wino dobre i nie żałując dolewane, wesołość szczera i prosta.
Pannie Anieli rozkochanej w innych obyczajach i elegancji wyszukanej, a sentymentalizmie kłamliwym, ludzie, mowa i obejście się ich, były wstrętliwe.
Z tem uczuciem znalazła się teraz wprost z pod skrzydeł hetmanowej, której dowcip i szczebiotanie ją zachwycały; rzucona w towarzystwo rubaszne, nie wykwintnej wcale powierzchowności, krzykliwe, serdeczne, ale aż do grubijaństwa poufałe, szczególniej po kieliszkach.
W progu powracającą witał mocno już ożywiony węgrzynem pan Alojzy Bujwid, na klęczkach proszący o rękę do pocałowania.
Z drugiej strony rzuciła się jej na szyję Szklarska, ściskając i ciągnąc do stołu.
— U hetmanowej cię pewnie nie nakarmili, bo tam po pańsku, porcelana saska, ale potrawy mało na niej, siadaj i jedz.
Matka też miejsce jej robiła u stołu, choć napróżno się wymawiała, iż jeść nie potrzebuje i nie chce.
Posypały się pytania. Goście byli ożywieni wszyscy bardzo, bo Bujwid uproszony o to przez strażnikową, węgrzyna jej nie żałował, a poczciwi ludziska za kołnierz sobie lać nie dawali.
Musiała panna Aniela, o której wiedziano, iż na nieszporach była w katedrze, opowiadać co się tam działo. Okazało się jednak z jej powieści, że tak ją mało sprawy krajowe obchodziły, iż osób i partji wyobrażenia nie mając, mięszała z sobą ludzi.
Śmiano się z tego, potrosze ją tłumacząc, choć Koiszewska oświadczyła, że ona w tym wieku będąc co córka, sejmik by była mogła poprowadzić.
Rada była panna Aniela skryć się i stać niewidoczną, tak ją męczyli ci ludzie, pytania, dowcipy grube i komplementa przestarzałe, a zawsze tak oklaskami przyjmowane.
Opiekująca się nią Szklarska, zalecający się jak niedźwiedź Bujwid, goście wszyscy obsypujący ją grzecznościami tak często dobitnemi, iż się rumienić musiała, większy niż kiedykolwiek wstręt i obrzydzenie w niej obudzili.
Powiedziała sobie:
— A! choćby już ze starym Tołoczko, byle się raz wydobyć z tego piekła.
Tołoczko więc tego wieczora ogromny uczynił postęp, nie w sercu, bo te nie zabiło dla niego, ale w rachubach panny strażnikównej. Okazało się, iż panna Aniela, która na miejscu w katedrze naocznym była świadkiem manifestacji, połowy tych rzeczy nie wiedziała, nie słyszała, o których tu już przy stole rozpowiadano.
Towarzystwo było dosyć zmięszane, znaleźli się więc i partyzanie Radziwiłłowscy i obrońcy Czartoryskich.
Zaczęto rozprawiać żywo i panna Aniela chwilę upatrzywszy mogła się wymknąć od stołu, usiadłszy w kątku dla spoczynku. Tu czatujący na nią, spragniony widzenia i rozmowy Bujwid, który się dla niej w nowiuteńki kontusz ustroił, w barwach województwa wileńskiego, natychmiast pośpieszył zabawiać.
Zniecierpliwiona tą natrętnością byłaby może uciekła od niego, gdyby wzrok matki surowy jej nie wstrzymał.
Siadł więc pan starosta pogorzelski i począł od ubolewania, iż panna strażnikówna tak się zmęczyć musiała, dotrzymując towarzystwa hetmanowej.
— Niech mi pan wierzy — odparła z cicha, obawiając się, aby jej matka nie posłyszała — że mniej się zmęczyłam przez cały ten czas, gdym z panią hetmanową była, niż tu od wnijścia mego do domu.
Bujwid nie zrozumiał. Zamyślił się, umilkł. Długiego potrzebował czasu nim mu się wyrwało:
— Niech-że mnie panna strażnikówna raczy objaśnić, jak ja to mam rozumieć?
— Jak pan starosta chce.
— Więc to ja zapewne tak panią męczę i nudzę? — zapytał.
— A gdyby tak było — odparła.
— Czy pani strażnikówna myśli, że mnie tem odpędzi od siebie? — począł Bujwid nie zmięszany wcale bynajmniej. — Ja się nie daję tak łatwo zrazić, bo miłość prawdziwa, jest bardzo cierpliwa. Im mniej dotąd miałem szczęścia się podobać jej, tem muszę więcej szukać wszelkiej okazji pozyskania jej faworów.
Panna ramionami poruszyła.
— Wiem ja to, że panna strażnikówna — mówił dalej — woli towarzystwo wysokie, paryżanów naszych i fircyków modnych, ja jestem prosty starego autoramentu szlachcic, ale na mnie i serce moje liczyć można, gdy na tych co w perukach chodzą z rożenkami u boku, wcale rachować niebezpiecznie, bo są wyrodki.
Panna spojrzała złośliwie i szydersko, Bujwid wytrzymał ten wzrok i nieustąpił. Owszem, siadł w blizkości aby dowieść, że się odpędzić nie da. Szczęściem Szklarska była też niedaleko i zrozpaczona Aniela dać jej znak musiała, aby na pomoc przybyła.
— Waćpan tu panie starosto — odezwała się zrozumiawszy położenie — trzymasz w oblężeniu strażnikównę. Daj że jej spocząć.
Wstał nareszcie starosta.
— Dwie na jednego, siła złego! — odezwał się — muszę zrejterować, ale pani tego nie daruję, że mi najpiękniejszy owoc tego wieczora wyrwałaś. Gdyby się choć na mnie pogniewała, i to bym wolał, niż taką lodowatą obojętność.
— Jeżeli panu o gniew chodzi tylko — przerwała panna Szklarska — uspokój się. Miarkuję z oczów Anielki, iż celu waćpan dopiąłeś.
— A zatem — zawołał starosta — padając na kolana, obowiązkiem jest moim stopy ucałować i o przebaczenie prosić.
To mówiąc pochylił się zręcznie i tak niespodzianie pannie Anieli haftowany jej na korku trzewiczek z nogi zdjął, iż krzyknęła oburzona nie mogąc go już obronić.
W górę podniósł rękę z nim i począł wołać na głos.
— Pani strażnikowa dobrodziejka pozwoli. Skutkiem zajścia z winy mojej, dla przebłagania panny Anieli piję zdrowie jej z tego trzewiczka. A kto niechce mieć do czynienia ze mną, ten go spełni jak ja.
Strażnikowa chciała się opierać, ale ta staropolska fantazja Bujwida przypominała jej dawne czasy, było w tym wybryku tyle wesołości i fantazji, że zabraniając śmiać się zaczęła. Goście zaś wszyscy wstali podnosząc ręce i wołając.
— Toast z trzewiczka! z trzewiczka!
Najstarszy pan wojski trocki Glinka zaprotestował tylko, że on sam to zdrowie wniesie i trzewiczek odebrawszy Bujwidowi, wstawił w niego kielich.
— Kwiatka naszego, różyczki naszej, panny strażnikównej zdrowie i abyśmy wkrótce na weselu jej powtórzyli.
Hałaśliwie toast przyjęto. Kielich z trzewikiem poszedł z ręki do ręki, a każdy silił się na jakieś słówko. Panna Aniela gniewna, zapłoniona, stała w kąciku nie dziękując nawet. Szklarska ją całując pocieszała.
Bujwid sobie wymówił, że ostatni pić będzie. Kielich nareszcie przyszedł do niego, lecz gdy go brał, strącony zręcznie upadł na ziemię i rozbił się na drobne kawałki. Starosta wąsa pokręcając rozśmiał się.
— Nie tak się pije z trzewiczka — zawołał — już niech będzie co chce, ja piję z niego, bez szkła i całuję tę nóżkę, która go dotykała. To mówiąc nalał szybko wina do trzewika, napełnił go po brzegi i bardzo zręcznie duszkiem wychylił wśród gromu oklasków.
Z trzewika spadały jeszcze krople na ziemię, a starosta go skrzętnie składając i zawijając w serwetkę pochwyconą ze stołu, złożył pod kontuszem na sercu.
— Wyrządziłem pannie strażnikównie szkodę, ale mi pani matka dobrodziejka dozwoli abym jutro inną parą starał się je zastąpić — zawołał — niesłuchając i nieczekając odpowiedzi.
To mówiąc zbliżył się do pani Koiszewskiej rękę jej całując z przyklęknieniem. Strażnikowa wcale się gniewać nie myślała. Wszystko to jej, nawykłej w młodości do daleko śmielszych wybryków wydawało się miłem wspomnieniem, echem własnej młodości.
Ale panna Aniela, którą te zaloty rubasznie prowadzone do najwyższego stopnia oburzały, płonęła z gniewu. Szklarska jej uspokoić nie mogła, uciekła kulejąc do swojego pokoju.
Chociaż pora była spóźniona, goście rozochoceni siedzieli jeszcze i humory się coraz stawały weselsze;, a strażnikowa rada u siebie, coraz wino świeże przynosić kazała, i wziąwszy się w bok, po za stołem chodziła animując i Bujwida karcąc, że nie dość troskliwie pilnował sumiennego spełnienia kielichów.
Już się wcale nikogo więcej niespodziewano do tej kompanji, gdy dyskretnie się drzwi otworzyły i wsunął się, nie bardzo chcąc być postrzeżonym, Tołoczko.
Strażnikowa nie bardzo go lubiła, bo już tego zacięcia staropolskiego mu brakło, i choć Buńczucznego miał tytuł, buńczuczno nie wyglądał, ani się znajdował.
Ale każdemu gościowi gospodyni musiała być rada, przyjęła go więc u drzwi i zaraz kielich przynieść kazała, który ust prawie nie otworzywszy spełnić musiał. Kilku dobrych znajomych przyszło go powitać, inni badali czy nie wiedział co o dniu jutrzejszym.
— Dajcie mi pokój, ja się noszeniem nowinek nie bawię i jestem jak w rogu. Mój pan hetman na stronie stoi i stać będzie, do niczego się nie mięszając. Radziwiłł nas nie potrzebuje.
Pani Koiszewska przeczuła, że tak późno do niej nie przyszedł bez celu, i ustąpiła z nim na stronę.
— Choć nie w porę, ale chciałem dziś jeszcze rozmówić się z panią dobrodziejką w jej własnym interesie.
— Bardzo panu rotmistrzowi jestem wdzięczną, ale cóż to tam takiego? — odparła Koiszewska.
— Jeżeli pani strażnikowej, szczęśliwe rozwiązanie procesu na sercu leży — rzekł Tołoczko — przynoszę przyjacielską radę. Pani hetmanowa nudzi się, niemając towarzystwa w domu, a lubi bardzo pannę Anielę. Chce panią prosić abyś córce dozwoliła u niej przebywać, póki jest w Wilnie. Panienka się zabawi, rozerwie, a hetmanowa wdzięcznem sercem przyłoży się przez męża do tego, aby proces został wygrany. Mogę za to ręczyć.
Pochwycona tak strażnikowa, z początku mruczeniem niewyraźnem odpowiedziała, niespokojna, oglądając się, na wpół zakłopotana, w pół ucieszona. Widać było jednak, że nawet nadzieja wygrania procesu nie mogła jej odjąć troski o córkę, dla której towarzystwo hetmanowej uważała za zgubne.
Ale jak tu było przed domownikiem Sapiehów, tłómaczyć się z tego.
— Prawdziwie — odezwała się — wdzięczna jestem panu rotmistrzowi za radę, chociaż... wolałabym protekcję hetmanowej nie taką okupić ofiarą. Widzisz pan, Anielka młoda... pod okiem matki zawsze bezpieczniejsza.
— Ależ pani hetmanowa!! — zawołał Tołoczko — na chwilę jej z oka nie spuści, bo ją dla swego towarzystwa bierze. Dom senatorski, książęcy.
— Wielki zaszczyt dla dziecka mojego — odparła strażnikowa — ale panie rotmistrzu, nie bardzo to zdrowo do pańskiego życia nawykać, kto panem nie jest.
— Panna Aniela przez krótki czas nie nawyknie, ale pozna tylko, a znać i widzieć wszystko potrzeba — dodał Tołoczko. — Zresztą... ja przychodzę z radą a nie z namową. Wiem tylko, że hetmanowa zostanie ujętą tem i może być pani użyteczną.
Strażnikowa poprawiła czepka machinalnie.
— Jeżeli hetmanowa zażąda Anielki, rozumie się, ja nie odmówię. — Ostatnim wyrazem zadławiła się prawie, i w duchu dokończyła, stary lis.... wszystko to jego sprawa!!



Dzień był chłodny wiosenny, pogoda niestateczna, jak u nas zwykle w kwietniu bywa, ale wszystkim tym co dnia tego czynnemi być musieli u boku księcia wojewody, przy kanclerzu i biskupie Massalskim, gorąco dokuczało, tak biegali i niepokoili się, aby w czem nie zawinili.

Z rana już piechoty wojewódzkiej dwieście głów, bez armat zaciągnęło do Trybunału i warty swe w cichości porozstawiali. A że im zalecano się znajdować bardzo skromnie i cicho, więc bez huczków i ostentacji, bo też i bez oporu pozajmowali stanowiska.
Na zamku książe mający juryzdykcję grodzką jako wojewoda, wprowadził też swoich ludzi, nie znalazłszy ze strony przeciwnej nikogo, bo ani Fleming, ani kanclerz, swojej milicji na pewne posiekanie narażać nie chcieli.
Tymczasem biskup Krasiński, który pośrednictwo swe gorąco brał do serca i nie chciał się wyrzec nadziei, że coś może da się jeszcze ułożyć, jak dnia wczorajszego, tak i tego, od rana biegał, zaklinał, prosił o komplanację.
Książe kanclerz Czartoryski, który wszystkiem kierował, z góry już mając plan osnuty, w który wchodziło, aby do walki nie wyzywać, a księcia szkalować i dokuczać mu pismami i jątrzyć go a miłość własną jego drażniąc, do passji przyprowadzać, nie dawał się niczem skłonić do najmniejszego ustępstwa.
Poparcie Rossji, które miał sobie zaręczone, dawało mu siłę wielką. Z dumą przyjmował ks. Krasińskiego chociaż grzecznie, o królu Auguście wyrażał się z jakąś rewerencją szyderską, lecz ani króla, ani księcia wojewody znać nie chciał już prawie, gdzieindziej mając zwrócone oczy. Ile razy biskup żądania królewskie powtarzając wdzięczność obiecywał, uśmiechał się książe kanclerz.
— Nie żądamy żadnych łask tylko sprawiedliwości. Król J. Mość, extra szlachetnego charakteru, dobroci wielkiej, najmniejszej siły niema. Oszukiwany jest. Brühl robi co chce. Zgody z nim być nie może. Krajowe sprawy nie poprawią się. Popuszczamy pasa, zalewamy głowy, bezład i anarchja się szerzą jak zaraza. Trzeba temu koniec położyć.
Krasiński napróżno bronił króla i Brühla, zaklinał aby się nie rozdwajać, starać zbliżyć i t. p.
Powtarzane argumenta, prośby obietnice o postanowienie niewzruszone kanclerza się rozbijały.
Czartoryscy ani osobami swemi, ani przyjaciołmi nie chcieli uczestniczyć w Trybunale, pod pozorem, że gdzie był żołnierz Radziwiłłowski, tam żaden z nich życia pewien nie był.
— Pan wojewoda zaleje pałkę — mówił otwarcie kanclerz, a wówczas na wszystko gotów, i ludzi ma przy sobie, którzy się przed morderstwem ani gwałtem nie cofną. Od pierwszych czasów gdy Trybunały zostały postanowione przez Batorego, obyczajem było narodu pobożnego iż czynności każdego, rozpoczynały się od kościoła i modlitwy.
Katedralny kościół zwykle od rana do południa otwarty dla nabożeństwa, gromadził deputatów, palestrę, wszystkich w mieście będących na solenną wotywę o „Duchu Świętym“, przy której miewał kazanie, w ostatnich czasach zwykle Pijar, i od 1750 roku też przysięga deputatów w kościele uroczyście się odbywała.
Do godziny dziesiątej ksiądz Krasiński uprosił sobie u księcia, iż czekać będzie, bo jeszcze sobie pochlebiał, że Czartoryskich do porozumienia nakłoni.
W kardynalji tymczasem podawano śniadanie, a książe z podkomorzym, ze swymi przyjaciółmi i hetmanem Sapiehą, w pogotowiu był do wyjazdu.
Fantazja tego dnia skłoniła go do włożenia na uroczystość tę, nie paradnego stroju, ale starego ubioru województwa wileńskiego, który oznaczać miał, iż długie pokolenia Radziwiłłów w województwie tem przodowały na krześle wojewodzińskiem.
Delję tylko miał nową, rysiami podbitą z karbunkułem pod szyją, djamentami gorejącym, takąż drugą spinkę, jakoby dziesięć tysięcy czerwonych złotych wartującą u kity na czapce.
Twarz przybrał wesołą niby, ale pod tą maską, widać było gorycz, gniew i wzburzoną dumę.
Wyrazy manifestu odczytanego w kościele, chodziły mu po głowie i powtarzały się dokuczliwie.
Dziesiąta biła, gdy na znak dany, wszyscy otaczający księcia, ruszyli na konie i do powozów.
Sam wojewoda jechał konno, mając za sobą paradną sześciokonną karetę złocistą, otoczony dworem, wojskiem, służbą najrozmaitszej broni i barwy.
Kawalkata była ogromna, ludzi mnóstwo, wojska na kupki podzielonego mnogość wielka. Ponieważ się spodziewano czegoś i obawiano, gawiedź niezmiernie liczna zalegała ulice, place, podwórza i okna domostw.
Niektóre kamienice, w których stali przyjaciele i adherenci znani Czartoryskich, bramy miały pozamykane, okiennice pozaciągane i wyglądały jak wymarłe. Ale wewnątrz pełno było ludu zbrojnego z ponabijanemi muszkietami, gotowego bronić się do ostatka, gdyby był napastowany. Rozkazy wojewody najsurowsze wydane były do wojska, aby nikt się nie ważył waśni rozpoczynać, wyzywać i obelżywemi słowami zaczepiać.
Cały więc ogromny orszak księcia wojewody, który plac pomiędzy kardynalją, kościołem Św. Jana, dzwonnicą zajmował i ledwie się mógł tu pomieścić, gdy książe ku katedrze ruszył, pociągnął w pewnym porządku za nim.
Nie potrzebujemy mówić, że to, co do dworu wojewody należało, choć on sam występował w starym mundurze, błyskało od świetnych strojów i wytwornych zbroi. Twarze też godziły się z niemi, bo na nich malowała się śmiałość i duma, jakby zdobywców i zwycięzców całego świata. Nikt już nawet w tej rannej godzinie zupełnie trzeźwym nie był, co dodawało animuszu.
Pieśni tylko i chorągwi było brak, aby to na wojenne ciągnienie wyglądało.
Pochód wolnym krokiem skierował się ku kościołowi katedralnemu, aż pod same wielkie drzwi jego, które zastali zamknięte. Stukano i dobijano się chwilę, ale książe natychmiast dał znak do odwrotu. Uchylił sam kołpaka przed kościołem i w tym samym porządku milczący orszak jechał do izby sądowej.
Wszystko co się tu odbywać miało, zawczasu było przewidziane.
Wiadomem było, że książe biskup Massalski, duchowieństwu zakaże mieć udział najmniejszy w fundowaniu Trybunału, ale tam gdzie kapłanów potrzeba było do słuchania przysiąg, znaleźli się opatrzeni wcześnie księża ze Żmudzkiej diecezji.
Z sądownictwa dawnego, książe nie znalazł nikogo, oprócz starego podsędka wileńskiego Mańkiewicza, któremu zwierzył zaraz, aby porządkiem zwykłym przystąpił do ufundowania, zapraszając deputatów do przysięgi.
Wiedziano już ilu ich przytomnych było i gotowych do zajęcia miejsca na krzesłach.
Mańkiewicz tedy powołał do przysięgi.
Przez poszanowanie stanu duchownego na pierwszem miejscu szło tu duchowieństwo, deputaci kapituły wileńskiej, żmudzkiej i innych.
Wileńscy, którym przed ekskomuniką Massalski zakazał się stawić — nie stanęli. Znalazło się jednak choć dwu, dających przykład dobry, deputat duchowny kapituły żmudzkiej i kapituły smoleńskiej.
Kolej przychodziła na deputatów świeckich, których wielu należało do partji Czartoryskich. Ci chociaż zostali wybrani zgodnie, bez opozycji i nie podpadał wybór ich najmniejszej wątpliwości, wszyscy byli nieprzytomni. Można się było obawiać, iż Trybunał dla braku sędziów niemożliwym się stanie.
Z obliczenia jednak przyjaciół Radziwiłła i hetmana Sapiehy wypadało, że Trybunał mógł być ukonstytuowany. Z tych ani jednego nie zabrakło, a przeciw żadnemu z nich nie objawiła się opozycja.
Wszystko to szczęściem jakiemś, pomimo wielce wzburzonych umysłów, mimo namiętności grających silnie, szło tak spokojnie i gładko, że książe podkomorzy wydziwić się nie mógł i powtarzał ciągle: „jak z partesów, jak z partesów!!“
Na twarzy księcia wojewody, malowało się wielkie ukontentowanie.
Poważny był i spokojny.
Deputaci złożywszy przysięgi, nie bawiąc, na ustęp szli dla wyborów z pomiędzy siebie marszałków, vice-marszałków i innych trybunalskich urzędników.
Jak to poprzednio już postanowionem było książe Hieronym Radziwiłł podkomorzy litewski unanimitate wybranym został marszałkiem wielkim. Bohusz, książęcy sługa — vice-marszałkiem, Łopaciński przyjaciel i wierny domu adherent marszałkiem trybunału skarbowego i t. p.
Do koła duchownego z należnych mu ośmiu deputatów świeckich, marszałek obrany stante pede wyznaczył tylko dwu, dopókiby deputaci kapituły wileńskiej przysięgi nie złożyli.
Wszystko to wedle dawnego obyczaju w niczem mu nie chybiając, nie zmieniając z osobliwym pośpiechem, a jeszcze osobliwszym spokojem, niezakłóconym niczem, odbyło się, jak gdyby już opozycja zwyciężona dała za wygranę.
Książe dotrwawszy tu decenter i z wielką powagą do końca samego, po zaproszeniu Trybunału całego do siebie, nazad z tą samą pompą i orszakiem przez ulice, jeszcze ducha pełne pociągnął do kardynalji.
Lecz w tym powrocie, chociaż się ludzie książęcy wstrzymywali od wszelkiej manifestacji tryumfu i rankoru do nieprzyjaciela, nie obeszło się tu i owdzie bez zaczepki i napaści, bez słów obelżywych i odgróżek.
Gdzie się ludziom wojewody niepodobała jaka fizys skrzywiona, oddawano jej za kwaśne oblicze ruchami wyrazistemi, a niejeden przechodzień podejrzany po plecach oberwał. Wszelako komendanci umieli tak jakoś hamować swoich podwładnych, że do żadnego znaczniejszego tumultu nie przyszło, a gdy przed kamienicami ciągnięto, w których gniazda były kanclerskich przyjaciół, tam baczność podwajano. Z tego jednak co utrzymanie wojska w karności dnia tego kosztowało, wnosić było można, iż jeśli się kanclerscy przyjaciele prędko nie wyniosą z Wilna, na sucho im nie ujdzie.
Wszyscy bowiem o manifeście wczorajszym wiedzieli już, chodził on z rąk do rąk, czytano go z oburzeniem, a gdy ludzie od pióra odpowiedzi się dopominali, zagłuszano ich tem, że na pisma podobne kijem tylko odpowiadać się godzi.
Wzburzenie przeciwko kanclerzowi i biskupowi Massalskiemu po przyjęciu i pijatyce w kardynalji urosło jeszcze, gdy się dowiedziano co tymczasem zaszło od strony przeciwnej.
Biesiadowano tu ochoczo i wesoło, gdy Tołoczko, który był ciągle na koniu lub na wózku nadbiegł do hetmana Sapiehy z wiadomością, że Massalski w katedrze nowy manifest się czytać i podpisywać zabiera.
— Płakać i manifestować się każdemu wolno! — zawołał Bohusz vice-marszałek — niech im przez to ulży na wątrobie!
Ponieważ Tołoczko sam się ofiarował jechać do katedry na zwiady, dano mu benedykcję na drogę wielkim kielichem, który i on spełnić musiał, bo książe wojewoda wymówki żadnej słuchać nie chciał.
Chociaż kościół katedralny zrana zamknięty, teraz dla wszystkich był otwartym, miano jednak baczenie u drzwi, aby się nie wcisnęło nadto Radziwiłłowskich przyjaciół, którzyby tumult wywołać, lub protest publiczny mogli uczynić. I Tołoczko dostawszy się do drzwi parlamentować musiał ze stojącą u nich strażą, póki go wpuszczono. Ale, że sam jeden był i kilku tynfami poparł prawo swe wnijścia do kościoła i dano mu ingres bez przeszkody.
Katedra w tej porze dnia niezwykłej do nabożeństwa, niezbyt była przepełnioną, tak że część publiki posądzić było można o to, iż z rozkazu biskupa tu się znajdowała.
Dostojniejsi tylko, ciż co wczora, nie wyjmując pułkownika Puczkowa znowu w presbiterjum swoje zajęli miejsca.
Biskup fioletach tylko w komży i stule, ale z koronkowemi mankietami i koronkowemi obszyciami bogatemi, na tronie swym zasiadał. I tak samo jak wczora, zabrał głos namiętny przeciwko opresyi i dokonanemu już gwałtowi, który poparł tenże sam Narbutt, a po nim kilku innych stellae minores. Dopominano się iterum manifestu, który gotowym się znalazł i natychmiast odczytanym.
W tych wszystkich czynnościach, jedno się najwyraziściej czuć dawało, to pośpiech gorączkowy jakiś, jak gdyby się obawiano, aby gwałtownik ów, przeciwko któremu się porywano, nie najechał kościoła i protestujących nie rozpędził.
W manifeście nie pominięto pośrednictwa przez króla zesłanych rozjemców — księdza biskupa kamienieckiego i kasztelana połockiego, wystawując Czartoryskich jako do ustępstw skłonnych, a wojewodę jako głuchego na wszelkie namowy i rady.

J. O. Książe Radziwiłł — mówił dalej manifest — nietylko żołnierzy swoich nadwornych do izby sądowej zbrojnie przystawionych i armat pod zamek sprowadzonych odciągnąć nie chciał, ale jeszcze większą ich przymnożywszy liczbę, przystęp szlachcie z manifestami i dekretami przeciwko deputowanym, a nawet niektórym sędziom zatamował. Także duchowieństwo ob metum sprofanowania diluvis sanguinis kościoła, nabożeństwa zwykłego odprawować bezpieczeństwa nie miało i duchowni deputaci do przysięgi accedere nie ważyli się.“

Cały manifest równie zręcznie tłumaczył to na korzyść Czartoryskich co było ich winą, jak zasługą wojewody w pohamowaniu się od gwałtów i naruszenia pokoju, zaprzeczał, a wymyślone opresje mu wyrzucał.
Protestował w ostatku, ale i tonem i obelżywemi wyrazami nie tak już raził jak pierwszy.
Czuć w nim było niezmierny ból, iż stronnictwo, które się za silne dosyć uważało, by wojnę wypowiedzieć Radziwiłłowskiej potędze, zostało zwyciężone, pokonane i Trybunał de facto ufundowany istniał.
Dla zerwania go potrzeba było absencji kilku deputatów przeciwnego obozu i kilku duchownych, ale zupełnego cofnięcia się większości i opatrzenia wojewody.
Tymczasem jawnem było po ukonstytuowaniu wedle obyczaju i dopełnionych przysiąg, iż Trybunał istniał i sądzić miał jak poprzednie, a legalność przynajmniej co do form, zachowaną została.
Tołoczce zdawało się, że widział na twarzach, że czuł w głosie protestujących zniżenie jakieś i zniechęcenie. W tej grupie, która otaczała tron biskupi żywe prowadzono rozmowy, które zdala wydawać się mogły sporami i wymówkami. Twarze były posępne, a ks. biskup Massalski miotał się namiętniej niż kiedy, na wielki ołtarz nie zważając ani na świętość miejsca.
Jeden tylko świadek bierny pułkownik Puczkow, znudzony poziewał pokryjomu ręką się zasłaniając, i okiem ciekawem, znużonem toczył po starych poczerniałych murach kościoła, okrytych nagrobkami.
Po odczytaniu nowego manifestu, który jak się później okazało, równie z pierwszym do akt wniesionym nie został, biskup, hetman wielki, kanclerz, pułkownik, wszystko razem z pośpiechem wielkim wyniosło się, powsiadało do powozów i rozproszyło po kwaterach.
Tołoczko wyszedł niepostrzeżony przez nikogo, a że hetman na niego czekać miał w kardynalji, pojechał z raportem do niego. Zastał tam to czego się spodziewał, pijatykę rozpasaną, hałaśliwą a księcia wojewodę przodującego. Winszowano mu tryumfu, co ów z uśmiechem przyjmował.
Gdy Tołoczko się pokazał, zwrócił się do niego, i ante omnia, dla odwilżenia gardła kazał mu spełnić jednego z apostołów.
Apostołami zwano dwanaście kieliszków, tak wymierzonych, iż każdy z nich we dwójnasób tyle wina w sobie mieścił co poprzednik. Szczęściem dla niezbyt tęgiej głowy pana Buńczucznego dostał mu się jeden z początkowych, a wojewoda o dalszy ciąg nie nastawał.
Rotmistrz potwierdził, że manifestacja dzisiejsza daleko była umiarkowańszą od swej poprzedniczki, i że ichmość protestujący przeciwko gwałtom mieli smutne twarze, zniechęcone oblicza...
Pito tedy zdrowie księcia podkomorzego, nowego marszałka, Bohusza, deputatów, urzędników i t. p.
Zanosiło się na jedną z tych hulanek nocnych księcia wojewody, które czasy miecznika przypominały. Tołoczko nie miał ochoty brać udziału w tem rozpasaniu, któremu rzadko kto mógł wydołać, i wymknął się nie czekając na hetmana, który wygodnie się rozsiadłszy drzemać się zabierał. Służba powoływała go na Antokol, gdzie już pannę Anielę installowaną się znaleźć spodziewał.
Nie był Tołoczko jeszcze tak dalece wtajemniczony w sympatje i antypatje hetmanowej, ażeby zawsze mógł odgadnąć, co ją pocieszy, a co ją zasmuci, i dziwował się, gdy czasem przyniesiona plotka, która mu się wydawała smaczną, znalazła się dla niej wstrętliwą.
Zręczna pani umiała mu potem to wytłómaczyć, ale w taki sposób, że zwykle jej nie odgadł. Pan Buńczuczny wprost tylko po szlachecku wnosił, że cioteczni bracia z sobą musieli się kochać, i że hetman a zatem i hetmanowa z sukcessów Radziwiłłowskich cieszyć się musiała.
Po drodze na Antokol mógł się przekonać, że Radziwiłłowscy, dwornia, rozpuszczona na dziadowski bicz, tryumfem pańskim i winem do szału była doprowadzoną. Spotkał kilkudziesięciu młodzieży konno z pistoletami przebiegających ulice i szukających tylko sług Fleminga lub Czartoryskich, aby na nich wywrzeć pomstę za manifesta księcia infamujące.
Napadli oni nawet Tołoczkę po ciemku, którego poznawszy, gdy ich zgromił a zapowiedział, że o tem doniesie księciu puścili nietkniętego. Słychać było po zaułkach krzyki i strzały, niespokojny zapowiadał się Trybunał. Postanowił mówić o tem hetmanowi, aby nie dopuścił rozpasania i gwałtów, któreby i nieprzyjaciela niepotrzebnie drażniły i Radziwiłła jako gwałtownika okrzyczanego, mogły w istocie uczynić w oczach wszystkich niepoprawnym, a do miecznika litewskiego podobnym.
W pałacu na Antokolu tego wieczoru hetmanowa nie miała nikogo, oprócz panny Anieli i przyjaciółki swej z lat dziecinnych wojewodzicowej, z którą żyła jak z siostrą.
Wojewodzina wówczas na wielkim świecie znana pod imieniem Sylfidy była blizką krewną Lubomirskich, a charakterem i temperamentem zbliżała się wielce do hetmanowej. Tyle tylko, że jej piękności nie miała, ale za to z wielką sztuką malować się, stroić, i czynić umiała ponętną, bo figurę, rączkę i nóżkę miała zachwycającą.
Panna Aniela, która zdala się musiała trzymać, bo dwie przyjaciółki szeptały coś cicho, nudziła by się może, ale mogła swobodnie przez ten czas czytać romans francuzki, niezmiernie sentymentalny, który ją do najwyższego stopnia zajmował. Dwie przyjaciółki zwierzały się sobie wzajemnie i zdaje się, że Sylfida miała posłannictwo pośredniczenia, aby stolnika przyciągnąć do hetmanowej.
Dwie panie tak były przejęte rozmową, która już trwała przeszło godzinę, iż nie posłyszały jak Tołoczko się zjawił w salonie. Ale za to się on nie gniewał, bo po drodze mógł naprzód powitać pannę Anielę, pocałować jej rączkę i przypomnieć, że on na to dzwonił kazanie.
— Widzi pani — szepnął jej po drodze — że się moje przepowiednie ziściły. Szelest i szept zwrócił hetmanowej uwagę i nareszcie postrzegła Tołoczkę. On zdumiał się złemu humorowi, który na jej twarzy był widocznym, a wywołała go w części obojętność stolnika, intrygi wojewodzicowej mścisławskiej, w ostatku, i tryumf Radziwiłła, którego właśnie Tołoczko przyjechał winszować.
— Nie spodziewam się, żebym pierwszy tu przyniósł pani hetmanowej wiadomość, żeśmy świetne odnieśli zwycięztwo.
Sapieżyna przerwała niecierpliwie.
— Zmiłuj się, któż to — my? my? ale ja ani dla męża ani dla siebie z tego tryumfu nic nie myślę rewendykować.
— Jakto? — zawołał zdumiony rotmistrz, a po której-że my stronie stoimy?
— My... — odparła księżna — a przynajmniej ja, nie chcę stać po żadnej stronie. Czartoryskich nie mam ochoty kochać, a księcia Radziwiłła, choć to brat cioteczny, jegomości księcia — nie cierpię.
— Cóż to znaczy? jak Boga kocham, nie rozumiem! — zawołał Tołoczko.
— No, to już nie będziesz chyba tego nigdy rozumiał — wołała księżna — że książe z tą swoją pijatyką, którą mi męża do choroby zamęcza, stał mi się nieznośny. A gbur i impetyk, jakiego drugiego nie znaleźć.
Tym wybuchem szczerości, rotmistrz stał skonfudowany mocno.
— Księżna pani pozwoli, ażebym ja o tem nie wiedział — odezwał się zmięszany. Ja z obowiązku sługi pana hetmana i pani mej, którą weneruję, przyjeżdżam oznajmić, iż Trybunał feliciter ukonstytuowany, ale to tak świetnie i szczęśliwie...
— Wiesz waćpan wszystko? — przerwała mu księżna.
— Zdaję się, że chyba nie wiele kto więcej czem się pochwali — rzekł Tołoczko.
— Znajdujesz wszystko dobrem co książe zrobił — mówiła zaanimowana wielce hetmanowa — a cóż powiesz na to i co powiedzą nieprzyjaciele jego gdy się okaże, że książe na deputatów do przysięgi dopuścić kazał takich, których nigdy nikomu ani się śniło wybierać.
— Jezus! Marja! — zawołał Tołoczko — któż to hetmanowej doniósł... kogoż się to tyczy?
— A pan sędzia Aleksandrowicz — mówiła hetmanowa — a Romanowicz, a Gutowski??
Tołoczko, który szczegółów się nie dowiadywał, stał niemy. Bolało go i to, że księżna była tak informowaną doskonale i że zdawała się nie sprzyjać Radziwiłłowi.
Zafrasował się tem szczególniej, że o tych posłach nie wiedział.
— Ha! — odparł — pokornie — ja się chyba do dymissji podać muszę, kiedy jestem tak źle informowany.
Księżna widząc jego minę skrzywioną i upokorzenie, nagle, jak to się jej trafiało często, ze smutku przeszła do śmiechu.
— Nie frasuj że się — rzekła — bo ja te wiadomości przecież winnam wam — zawołała. — Przejęłam liścik do was pisany.
— Ale mnie konfuzja spotyka wielka — rzekł Tołoczko — widzę, żem się nie zdał do niczego — nie wiedziałem o tych deputatach.
— Będą niemi księciu w oczy rzucali — wtrąciła hetmanowa. — Wiem, że on sobie nic z tego nie czyni, ale ci, co z nim trzymają, radziby go widzieć czystym no i rozumnym... a on robi co może od rana do nocy, aby się pozbyć odrobiny rozumu, której go miecznik nie pozbawił.
Tołoczko miał czas się rozmyślić, a że nigdy księżnie się nie sprzeciwiał, zamilkł i teraz. Nie rozumiał jej, a urazę jakąś do księcia miał za przemijającą. Wysłuchawszy wielu przycinków dawanych Radziwiłłowi, zabrał głos i co wiedział o fundacji Trybunału, o nowym manifeście Czartoryskich, o ceremonii powtórzonej w kościele, opowiedział żartobliwie.
— Będziemy się wszyscy starali — dodał — księcia niedopuścić do wybryków żadnych i on teraz do nich ochoty niema. Co wojewoda, to nie miecznik, co się młodemu miecznikowi tolerowało, nie przystało poważnemu wojewodzie. Bieda tylko będzie z młodym dworem księcia jegomości, który za manifest pomsty szuka.
Hetmanowa pomiarkowała snać, że zaszła zadaleko, wynurzając się przed Tołoczką i zamilkła.
Rotmistrz był zasmucony, choć mu w końcu za jego informacje podziękowała.
— Idź waćpan zabawiaj pannę Anielę — szepnęła mu, chcąc się go pozbyć — bo my jeszcze mamy małą konferencję z panią wojewodziną.
Uradowany rotmistrz odszedł do strażnikównej, którą znalazł w dosyć dobrym humorze. Obdarzyła go wejrzeniem łaskawszem, wywdzięczając mu się za wyratowanie z tego towarzystwa gburów, które matkę otaczało.
U hetmanowej była w tem świecie, do którego wzdychała. Wczorajszy trzewiczek Bujwida nie mógł jej wyjść z pamięci. Rumieniła się myśląc o nim. I miała może słuszność, bo niekoniecznie rada była, że miarę nóżki jej wzięto, która choć pięknych kształtów, niekoniecznie drobnemi się odznaczała rozmiarami.
Tołoczce, chociaż był rozkochany, na sentymentalną rozmowę w tym tonie, jaki by się mógł podobać pannie Anieli zdobyć się było trudno; ograniczył się więc zabawianiem jej rozmaitemi szczegółami tyczącemi hetmanowej, jej gustów i usposobień, aby zastosowaniem się do nich mogła sobie jej względy zaskarbić.
Umiała to ocenić panna Aniela.
— Nie miej pan o mnie złej opinji — rzekła w końcu — iż od matki rodzonej uciekam i innego szukam towarzystwa. Z panią matką było by mi najlepiej i najmilej, gdyby żyła z ludźmi, jakich ja lubię.
— Bardzo bym jej wdzięcznym był — przerwał Tołoczko — gdybyś mnie nauczyć raczyła, czem się jej podobać można?
— Mnie? — odpowiedziała strażnikówna. — Ja się wychowywałam więcej przy ciotce, niż w macierzyńskim domu. Nawykłam do ludzi i obyczaju większego świata, a tej poufałości, rubaszności i grubjaństwa jakie matka moja znosi, bo się z niemi oswoiła, nie cierpię. Wczoraj o małom się nie spaliła ze wstydu i gniewu gdy mi starosta Pogorzelski trzewik zdjął, aby z niego zdrowie pić! Niewiem jaki to obyczaj, ale pewnie w Paryżu o nim nie wiedzą. Ja lubię ludzi łagodnych, grzecznych, miłych i szlachetne mających sentymenta, a nie sejmikowiczów i palestrantów.
Panna mówiła śmiało — Tołoczko dumał.
— U pani hetmanowej — rzekł — sądzę, że panna strażnikówna będziesz w swoim żywiole. Postaram się o to ażeby ona zatrzymała ją przy sobie. Zabawić tylko potrzeba i smutnej nie okazywać twarzy, a pokocha i nie puści od siebie.
— A! ten Bujwid — odezwała się po chwili — dla niego jednego radabym uszła, bo mnie prześladuje swojemi konkurami, a ma protekcję matki. Cała moja nadzieja w pani hetmanowej.
— I ja ręczę, że ta nadzieja nie zawiedzie — dodał Tołoczko, a na Bujwida, który tu się dostać nie będzie mógł, sposób znajdziemy.
— O! bardzo panu wdzięczną będę — wtrąciła ożywiając się strażnikówna. — Wolałabym do klasztoru niż wyjść za człowieka, który nigdy sentymentu dla nikogo mieć nie może, bo jest nieokrzesanym gburem.
— Ja tu u pani hetmanowej innem oddycham powietrzem!!
Tołoczce to poufne zwierzenie się bardzo smakowało, ale mimowolnie myśl mu przyszła i wątpliwość czy on też był dosyć okrzesany dla strażnikównej.
— Ha! — rzekł sobie w duchu — dziej się wola Boża, ostatnia to miłość moja, albo ta — albo żadna!!


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



San Remo 1886.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinna być kropka, albo następny wyraz no z małej litery.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.