Przejdź do zawartości

Sam jeden

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sam jeden
Pochodzenie I tacy bywają...
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SAM JEDEN.


„Ach! Najszczęśliwsi na świecie nie wiedzą,
Gdzie duchy skrzydła na ramiona kładną“.

Służący podniósł storę i smuga jasnego światła wpłynęła do pokoju. Lecz światło to pochwycone i niejako wessane zostało w ciemność, zalegającą mieszkanie. Ciemno tu było dookoła — ciemne tapety zdobiły ściany, ciemne draperje portjer zwieszały się żałobnie z czarnych strzał, ozdobionych oksydowanemi kółkami, ciemne ramy okalały przygasłe zwierciadła, a niemal czarny plusz okrywał fotele i otomany.
Wszędzie cień, dookoła cień!...
W ponurych kątach czerniały jakieś masy, stare meble, biurka o dziwnych kształtach, etażerki w formie lir o połamanych trzcinowych strunach. Na ścianach rozpinały się gobeliny o ciemnych barwach, zniszczone, z piętnem wielkiej starości na szarem ciele kobiet, które gdzie niegdzie wysuwały się z pośród czarnych plam, mających przedstawiać krzaki. Ponad drzwiami umieszczono kilka zczerniałych płócien, bardzo cennych zapewne, ale niezmiernie tajemniczych co do przedmiotów, jakie przedstawiać miały.
Było to królestwo ciemności, jakaś trupia alkowa, grób za życia, kaplica cmentarna...
Wesoły promień słońca wpadł tam nagle, jak gwiżdżący ulicznik na próg domu, z którego wynoszą właśnie trumnę. Promień zatrzymał się zalękniony i nieśmiały, pokornie rozłożył się na ciemnym dywanie, pokrywającym posadzkę. Do zczerniałych przedmiotów zbliżyć się nie śmiał.
W pokoju nie było nikogo.
Cisza solenna zapanowała po wyjściu służącego, którego ciemnej barwy liberja nie różniła się od ogólnego, przeważającego tonu.
Po chwili przecież otworzyły się drzwi, prowadzące do dalszych pokoi, i siwowłosy starzec ukazał się na progu.
Stał chwilę nieruchomy, mrużąc oczy, jakby rażony tą odrobiną światła, która się przez szyby przedzierała.
Powoli przecież postąpił naprzód.
Był to wysoki, atletycznej niemal budowy mężczyzna.
Miał w sobie to „coś“, które imponuje tłumom.
Wysoki wzrost pozwalał mu patrzeć na wszystkich z góry.
Znać w tem było pewną egzagerację wielkiego pana, który życie swe całe patrzył z pogardą na motłoch, uwijający się u stóp jego.
Małe siwe oczy miały w sobie wyraz dziwnie ostry, przejmujący — błyskały jak ostrze sztyletu.
Nos krogulczy, usta wąskie, zaciśnięte, wyrażały opuszczeniem kącików bezmierne lekceważenie całego świata.
Czaszka, zaledwie pokryła siwemi włosami, miała uparty rysunek, ludziom silnej woli właściwy.
Ręce pokurczone reumatyzmem i pokryte guzami, były małe i silnie rasowe, tak jak i nogi wsunięte w ciepłe, futrem wybite pantofle.
Słowem był to człowiek, od którego biła zdaleka rasa, arystokratyczne pochodzenie, dobre urodzenie. Tego piętna nic już odebrać nie może. Przebije się zawsze i wszędzie.
Był to... wielki pan.
Wielki pan, może zrujnowany moralnie, fizycznie i malerjalnie, ale „pańskość“ istniała w dumnem podniesieniu głowy, w zmrużeniu oczu, w podaniu oszpeconej reumatyzmem ręki.
Powoli przesunął się po pokoju i usiadł opodal okna na wielkim, ciemną skórą obitym fotelu.
Promień słońca osłonił małe, kształtne nogi starca, obute w czarne, ciepłe pończochy, i wsunął się w puszysty włos miękkiego futerka, wyścielającego pantofle.
Starzec pochylił głowę na piersi i zamyślił się głęboko.
Cała twarz, pokryta siecią zmarszczek, występowała teraz w świetle i, wykazując piękność rysów, świadczyła zarazem o burzliwej przeszłości, jaką bezwątpienia ten starzec przejść musiał.
Bolesna bruzda przecinała mu czoło.
Nic dziwnego.
Był sam!
Sam jeden, ostatni z rodu, ostatni po śmierci syna, którego zabalsamowane zwłoki złożył przed pięciu laty do grobu.
Zabił niemal syna, którego dziś żałował, wypędzając z domu i skazując na poniewierkę pomiędzy ludźmi.
Zbrodnią, jaką mu miał do zarzucenia, było potajemne zaślubienie biednej lecz uczciwej panienki. Gdy chłopiec, nieprzyzwyczajony i nienauczony żadnej pracy, służył za ekonoma lat kilka, nie dowiadywał się nigdy, co robi jedyne jego dziecię.
— Skanaljował się! — odpowiadał, gdy go pytano o syna.
Lecz gdy młody człowiek umarł na suchoty płucne, zwalczony pracą i niedostatkiem, kazał balsamować ciało i włożyć we wspaniałą srebrną trumnę. Herby po czterech rogach świeciły zdaleka, a szklane wieko dozwalało widzieć wynędzniałą, piękną twarz młodzieńca, któremu nędza zamknęła oczy na wieczny sen. Ojciec tymczasem, niezmiernie correct, w żałobnym stroju, łamał ręce, powtarzając:
— Wygasł ród!
I płakał jak Zamoyski — nie syna, lecz króla.
W starcu tym była dziwna mięszanina złego i dobrego. Chwilami miał jakieś dziecięce porywy, zajmował się światem i przerażał nowym, zdrowszym prądem, który bił od młodszego pokolenia. On jeszcze podawał dwa palce lub całą rękę ludziom, dzieląc ich na źle lub dobrze urodzonych.
Z dziwną ciekawością przyglądał się ludziom pracy, otwierając szeroko bezzębne usta; nie uniżał się wszelako nigdy przed wyższymi od siebie, dla tej przyczyny, że nie uznawał niczyjej wyższości.
Każdemu mówił „panie“! — akcentując tylko ten wyraz w sobie właściwy sposób.
Nie kochał nic i nikogo, prócz siebie samego i swego nazwiska. Żonę pojął dla posagu i hrabiowskiej mitry, ale traktował ją jak niewolnicę swych kaprysów i namiętności.
Odetchnęła dopiero przy skonie.
Wielkie jego majątki topniały mu w rękach, płynąc jak i życie jego — na marne!
Sumy całe ulatniały się, nie pozostawiając po sobie śladu.
On nie rachował nigdy — dziwił się tylko, gdy skrytka w biurku okazała się pusta.
Mruczał tylko i wydawał rozporządzenie, aby las wyciąć, lub jedną z wiosek sprzedać.
W jedną tylko potęgę wierzył ten człowiek — w potęgę pieniędzy.
Sądził, że pieniędzmi wszystko opłacić i okupić można. Każdy żal, każdy zawód serdeczny miał, wedle niego, swą cenę.
Nawet życie ludzkie chciał kupić i dziwił się, że go nabyć nie można.
Gdy mu dano znać o śmiertelnej chorobie syna, posłał znaczną sumę pieniężną z lakonicznem rozporządzeniem:
— Za te pieniądze wyleczyć go! Chcę tego.
Więcej nic.
Według niego, było to dostateczne do wlania życia w kostniejące już ciało.
Gdy otrzymał telegram, donoszący mu o skonie syna, pierwsze jego słowa były:
— Chyba nie otrzymali pieniędzy!
Nie on był winien wszakże tej strasznej niemoralności pojęć, — wychowanie spaczone, wychowanie magnackiego dziecka, samowolnego, gwałtownego, pełnego dumy i nieukróconego zuchwalstwa, było tu głównym czynnikiem, popychającym go do tworzenia przez całe życie czynów napozór potwornych, przerażających samolubstwem, a według jego pojęć — zupełnie nienagannych.
Gdy w przystępie szału odgryzł leśniczemu ucho za spłoszenie zwierzyny, do której celował, wynagrodził go przecież, dając mu chatę i grunt, a nawet niezłą sumę na zagospodarowanie.
Leśniczy dziękował jasnemu panu i w zasadzie zdawał się nawet zadowolniony.
Dziś jednak pan się nudził.
Oczekiwał wizyty doktora, któremu płacił dukatami w złocie i zanudzał opowiadaniem swych dolegliwości.
Nie miał nawet sprzętu jakiegokolwiek, do któregoby się przywiązał. Żadnej pamiątki do przejrzenia, żadnego listu do przeczytania, listu, którego zżółkłe kartki nosiłyby ślady łez lub pocałunków gorących.
Nic, nic!
Nawet psa wiernego, ciągnącego nogi ze starości, grzejącego się w tej wąskiej strudze światła, które majowe słonko do tej ciemnicy wlewało.
Z ulicy przez szczelnie zamknięte okno wdzierał się gwar tysiąca głosów, pomięszanych w cieple wiosennem razem z całym chórem zapachów wonnych, dobywających się ze świeżej zieleni.
Od łąk, do pól niósł wiatr całe fale ciepłych zapachów, całą gamę aromatycznych ziół, począwszy od kluczyków, aż do macierzanki. I kłęby tej woni owijały wysokie szczyty domów, wpadały do otwartych okien, poza któremi widać było jasne ściany mieszkań i ożywione, uśmiechnięte twarze dzieci, śmiejących się w świetle majowem.
Pan hrabia nudził się piekielnie.
Miał umysł zmienny i wrażliwy.
Opłakał już wygaśnięcie rodu, pragnął jakiegoś innego zajęcia.
Obejrzał się rozpaczliwie po pokoju. Ciemno i smutno było dookoła.
Zaczął się przyglądać gobelinom, ale wprędce odwrócił oczy.
Te szare kobiety nużyły go — zresztą przyglądał się im od lat tylu.
Zapragnął czegoś żywego, czegoś, coby się poruszać mogło i ruchem tym zajmować go choć przez chwilę.
Znużone jego oczy zaczęły szukać bodaj jakiej muszki, pajączka...
Ale wszystko dookoła niego było czyste, okurzone, lśniące od porządku jak nowa trumna.
Starzec poprawił się niecierpliwie.
Stanowczo nudzi się zanadto — musi sobie wynaleźć jaką rozrywkę, przed przybyciem lekarza, który przyjedzie za godzinę, może za półtorej.
Nagle, tuż przed samem oknem, ozwały się tony jakiejś dziwacznej piszczałki i brzęk małych dzwoneczków.
Urabia powoli podniósł się i stanął przy oknie.
Z wysokości pierwszopiętrowej dostrzegł łatwo, co się na ulicy dzieje.
Pośród zgrai uliczników szedł środkiem ulicy mały chłopczyk, odziany w jaskrawe łachmany. Grał na małej piszczałce i od czasu do czasu wstrząsał główką, przyozdobioną w rodzaj metalowej korony, poobwieszanej dzwoneczkami. Na prawem ramieniu chłopca siedziała małpa, brzydka, ruda, z wytartą sierścią, niemal łysym łbem, przystrojona w czerwoną kaszmirową sukienkę.
Małpa ta wzbudzała entuzjazm w tłumie, otaczającym chłopczynę. Cała gromada dzieci biegła za nią, wykrzykując radośnie. Ona zaś siedziała na ramieniu swego pana z miną wielkiej damy, przyjmującej obojętnie należne jej hołdy.
Tylko chwilami z jakąś dziwną inteligencją spoglądała na małego chłopca, który, nie przestając grać na piszczałce, zwracał na małpę swe wielkie czarne oczy, w których przebijał się smutek i tęsknota iście sieroca.
Twarzyczka chłopca zachwycała na pierwszy rzut oka. Śniada, o rysach drobnych, okolona gęstwiną czarnych włosów, ożywiona wielkiemi czarnemi oczyma, była typem twarzyczek, zrodzonych w południowej Francji, gdzie gorące tchnienie Włoch i Hiszpanji mięsza się z krwią galijską. Chłopak miał na sobie ponsową kurtkę, zrobioną z tegoż materjału co sukienka małpy, a na nogach sandały. Szedł raźno pośród otaczającego go tłumu, potrząsając głową, strojną w dzwoneczki, uderzając w małe tamburino i... spoglądając ciągle na małpkę.
Pomiędzy tym dwojgiem istot, wyrzuconych na bruk obcy, istniało jakieś porozumienie, sympatja, nieledwie miłość.
Te dwie pary oczu spotykały się ze sobą co chwila i obie zdawały się wzajemnie przesyłać sobie zachętę, cień nadziei i zapewnienie wzajemnego uczucia.
I cóż dziwnego! Przyniósł ją z tak daleka, ciągle uczepioną jego ramienia, ciągle skrzeczącą mu nad uchem i patrzącą łzawemi oczyma w twarz jego. Kochał ją — tę biedną, pomarszczoną istotkę, która mu przypominała wspaniałe góry jego i słońce południa, oblewające go codziennie potokami światła i woni.
Kochał ją, bo ona była tym ostatnim węzłem, jaki wiązał go z ojczyzną, z tą słoneczną ojczyzną, gdzie włoska canzonetta tańczy i drga w powietrzu, łącząc się z hiszpańską serenadą.
Matka mu dała ją, kupiwszy od przechodzącego przez wieś człowieka, który nadto wiózł z sobą dwa uczone psy i kilka świstaków, śpiących na dnie koszyka.
Tiens, v‘la ta fortune! — mówiła stara, podając mu małpę.
A chłopak porwał inteligentne stworzonko i śmiał się z radości, że to własność jego.
I pokochało się bardzo tych dwoje istot, jednako wesołych, jednako słońca potrzebujących; a nawet później, gdy chciwa matka pchnęła w świat syna, oddając go przedsiębiorcy razem z wytresowaną już małpą, kochali się jeszcze więcej, jeszcze silniej, złączeni wspólną niedolą, smutkiem i tęsknotą za włoską canzoną, drgającą w słonecznych promieniach południa.
Gdy było zimno, w krajach, przez które gnała ich chciwość przedsiębiorcy, chłopak zdejmował kurtkę i otulał małpę, drżącą od mrozu, iskrzącego się w powietrzu. Początkowo małpa i chłopiec chcieli chwytać te migotliwe brylanty, które słały im się pod nogi, ale wyciągnięte łapki opadały, zmrożone lodowałem tchnieniem zimy.
Przytuleni więc do siebie, szli cicho i smutno coraz dalej, rozgrzewając się na dziedzińcach, gdzie małpka przewracała koziołki, sztywniejąc w powietrzu jak kawałek drzewa, a chłopak tańczył rodzaj tarantelli i bolera, drepcząc po śniegu odmrożonemi i poranionemi nogami. Potem chwytali się znów w objęcia i szli dalej przez zaśnieżone ulice, otoczeni tłumem zmarzniętych wyrostków, dopóki nastający zmrok nie zapędził ich do wspólnej nory, służącej im za rodzaj pomieszkania.
I tam jeszcze nie rozłączało się ich dwoje. Chłopak siedział, grzejąc się przy piecu, a na ramieniu jego uczepiona siedziała małpa, gryząc stare skórki chleba i zaglądając figlarnie raz po raz w oczy chłopcu. On oddawał jej część pożywienia, dzieląc się z nią każdą lepszą kruszyną, kładąc jej drobne kawałki cukru w pociesznie wykrzywioną mordeczkę.
Dla dziecka tego to brzydkie, kosmate stworzenie, ohydnie pomarszczone, miało urok wielki, bo mu niosło wspomnienie rodzinnego kraju, lat wolności, śmiechu, słońca i woni kwiatów.
Więc kochał ją, kochał Toto swą Ninę, tuląc ją do piersi z tęsknotą najwyższą; a gdy wszystko ucichło i czarne oczy chłopca senne powieki pokryły, widać było u wezgłowia nędznego posłania skurczoną, maluchną postać małpki, czuwającej nad snem dziecka z jakąś macierzyńską pieczołowitością.
I ona go kochała, tak jak zwierzęta tylko kochać umieją. Pod stopy mu się kładła, figlując, gdy smutny był i znękany; długiemi rękami wydzierała sierść ze łba w przystępie rozpaczy, gdy nic chmury z czoła chłopca rozegnać nie mogło.
Miała w sobie wiele z kochanki, która własną wielkość poniża i drobną, nędzną się czyni, aby uśmiech na usta koniecznie wywołać.
Toto brał ją wtedy na ręce i całował długo jej sierść rudą i wytartą. Rzec można, iż koił w tym pocałunku bezbrzeżną tęsknotę, jaka mu duszę rwała na strzępki i łzy do oczu cisnęła. Poczem wychodzili razem przy odgłosie dzwonków dreptać po śniegu... a chłopiec wołał przenikliwym głosem:
Chariti! chariti! mon beau monsieur!
Hrabia, stojąc przy oknie, otworzył szeroko bezzębne usta.
Małpa wyprawiała tak ucieszne skoki, że aż wielki pan w swej próżniaczej nudzie uczuł się ożywionym. Pokurczone palce wpił w ciemno-brązowy wałek, leżący na oknie, i podniósł się, aby lepiej zobaczyć wesołe zwierzątko.
Tłum dzieciaków, otaczających Tota, tworzył rodzaj amfiteatru; klaskano, śmiano się i bawiono. Czarne kędziory chłopca rozsypywały się dookoła jego śniadej twarzyczki, ożywionej w tej chwili rumieńcem. To wiosenne słonko rumieniec ten wywołało. Dziecko wciągało ciepłe powietrze całemi piersiami, koszulka ponsowa na zapadłej piersi wznosiła się przyśpieszonem tempem. Drobne nóżki, obute w podarte sandały, deptały zżółkłe gałązki mchu, wyrzuconego przed chwilą przez okno; oczy błyszczały weselej, pogodniej jakoś.
I Nina dziś była weselsza, a grymasy jej i skoki rzeczywiście zdawały się wypływać z dobrego jej wewnętrznego usposobienia. Łysego czoła nie przecinały zmarszczki, a ruchy pełne zaniedbania miały w sobie jakąś radość dziecinną, coś zapożyczonego ze słońca, z wiosny, z radosnych głosów, drgających w powietrzu.
Hrabia uśmiechnął się w dziwacznem skrzywieniu. Małpa zaczęła go interesować potrosze. Jej figle i skoki przejmowały go podziwem. Kiedyniekiedy mruczał: „kanalja“! i otwierał potem coraz szerzej usta.
Radby przyjrzał się jej bliżej.
Co tam było pod jej skórą, że łamała się tak dziwacznie, jakby kości nie miała?... I zapragnął nagle dotknąć się tego brzydkiego stworzenia, spojrzeć mu lepiej w mordkę pomarszczoną, mieć je tuż przy sobie, zwinięte w kłębek na ciemnem tle dywanu. Byłaby to rozrywka, zanim doktor nadejdzie. To coś żyjące i drgające koło niego rozweseliłoby go choć na chwil kilka.
Przywołany służący wprowadził do salonu dziecko wraz z małpą.
Toto trzymał się u progu, jakby przerażony ciemnem wnętrzem żałobnej komnaty. Nina, uczepiona u jego ramienia, spochmurniała nagle. Jej ponsowa sukienka krwawą plamą zaświeciła na ciemnem tle portjery.
Hrabia postąpił kilka kroków i wyciągnął rękę. Małpa cofnęła się i wyszczerzyła żółte zęby.
Hrabia był zachwycony. Ta kanalja nie lubi go widocznie, ale on sobie z nią poradzi.
Toto chmurny i nieufny spoglądał na przymilanie się tego starca do swej ulubienicy.
Nie pomogły cukierki. Nina wciąż siedziała na ramieniu chłopca, zanurzywszy swą kosmatą łapkę w jego kędzierzawą czuprynę.
Hrabia zniecierpliwił się wreszcie. Gdyby małpa pozostała z nim sama, udobruchałby ją z pewnością. Zaproponował więc chłopcu znaczną sumę, aby mu pozostawił Ninę na małą godzinkę.
Toto zawahał się — po chwili wszakże nadzieja sutego zysku przemogła. Wszak Nina pozostanie w dobrych rękach, a za te pieniądze kupi dla niej i dla siebie dużo... owsianego cukru.
Toto lubił cukier owsiany, a nie jadł go już tak dawno! Nina lubiła także bardzo ten przysmaczek.
Hrabia wsypał w dłoń chłopca garstkę srebrnej monety. Toto odpiął łańcuszek, ucałował małpę i posadził ją na ziemi.
Restey petiote j‘ reviens d‘suite — tłumaczył zaniepokojonemu zwierzątku i pobrzękiwał wesoło pieniądzmi.
Za chwilę ponsowa koszulka i kędzierzawa główka chłopca zniknęły za portjerą.
Hrabia pozostał sam z Niną.
Czas jakiś przypatrywał się jej, jakby obawiając się, czy żółte zęby zwierzęcia nie dotkną się jego skóry, — powoli przecież się ośmielił i począł jej końcem buta podsuwać porzuconą na dywanie poduszkę. Nina oparła się na czterech łapach i, wpatrzona uważnie w oczy hrabiego, zdawała się chcieć wybadać, jakie ten człowiek ma względem niej zamiary. Długo tak siedziała nieruchoma, jak brzydki potwór z bronzu, a tylko pulsowanie żył na czole dawało do poznania, iż żyje i rozmyśla. Nagle jednym susem rzuciła się ku poduszce — spadła na sam środek i szybko wywróciła zręcznego młynka, migając przytem ponsową spódniczką.
Hrabia zachwycony aż przysiadł na ziemi, dusząc się w napadzie astmatycznego kaszlu, przerywanego śmiechem.
W głębi, przez uchylone drzwi, służący przyglądał się tej rozrywce swego chlebodawcy z jakimś wpół litośnym, wpół drwiącym uśmiechem.
I bardzo szybko ten bezmyślny starzec i to sprytne zwierzę porozumieli się z sobą.
Nina, poczuwszy dobry grunt pod stopami, rozwinęła cały zasób zręczności i szalonemi skokami wprowadzała w entuzjazm hrabiego. Szybko, jak wiewiórka, czepiała się portjer, spadała zwiniętym kłębkiem na fotele, czerniała brudną plamą na szarem ciele gobelinowych kobiet, brzęczała kółkami oksydowanych łańcuchów. Wszędzie jej było pełno, a w półzmroku, zalegającym pokój, błyskały tylko jej wyszczerzone zęby. Te fałdy aksamitne podobały się jej bardzo — owijała się niemi, wysuwając swą kosmatą mordkę, a rzeźby ram zwierciadlanych służyły jej za szczeble drabiny. Z niezmierną łatwością umiała obracać się wśród przepychu i komfortu, w którym znalazła się poraz pierwszy.
Miała w sobie coś z natury pięknej kobiety.
I ją wziąć z nędzy i wprowadzić na dywanami wysłane pokoje, a patrz!... Stąpa po nich tak, jakby nigdy nie chodziła bosą nogą.
Hrabia, przyczajony na środku pokoju, śledził każdy ruch małpy z gorączkową ciekawością. Dawno nie czuł się tak „zaanimowanym“. To rude, małe stworzonko, migające przed oczyma z szaloną szybkością, imponowało mu zwinnością dziką... jemu, pokurczonemu starcowi, który z wielkim wysiłkiem mógł podnieść się z klęczek, lub schylić do ziemi.
Na rozkaz pana służący przyniósł cukru i bakalij.
Nina, kołysząc się na poręczy fotelu, z wielką kokieterją chwytała kosmatą łapką podawane jej przysmaki, zaciskając przytem silnie pazurki.
Hrabia pił tymczasem kieliszek starego tokaju, który wzmacniał jego siły i stanowił rodzaj jedynego lekarstwa. Bo też to był stary, prawdziwy tokaj, ten, co z ciemno-brunatnemi swemi kroplami, jak ogniem rozpłomienionemi i jak cukier słodkiemi, żar w żyły przelewa. Zastygła krew starca wskutek tego żaru krążyć żywiej poczynała, — ale mimo to hrabia do kieliszka swego mięszał wino lżejsze, obawiając się zbyt silnej dozy wzmacniającego napoju.
Nina powoli podsunęła się ku hrabiemu. Z najwyższą ciekawością patrzyła na omszałe butelki, na gałki z surowego mięsa podane na talerzu, na srebrne widelce i maszynkę z zapalonym spirytusem do przypiekania mięsa. Obeszła dookoła zastawiony stolik i szybko wskoczyła na stojące obok krzesło, poczem bardzo zręcznie sięgnęła po cieniuchny kieliszek, napełniony do połowy dopiero tokajem, i, podtrzymując go obiema łapkami, zaczęła wolno wysączać ciemny płyn, rozlewając go po swej szkarłatnej sukience.
Hrabia nie posiadał się z radości.
Nina w jego oczach urosła do rzędu istot nadzwyczajnych. Jakto, więc ona pije? Pije sama, jak człowiek, i, choć się wstrząsa chwilami, ale wysącza swój kieliszek do dna? Nina tymczasem z brzękiem rzuciła pusty kieliszek na ziemię — wypiła wino i domagała się więcej... Hrabia podsunął jej szybko szklankę, w którą nalał tokaju. Słabe łapki nie mogły utrzymać ciężkiej szklanki. Pan dopomagał zwierzęciu, ciesząc się już naprzód z wybornego widoku, jaki przedstawi mu Nina pijana, Nina nieprzytomna.
I zwierzę piło, a pan się bawił.
Spirytus w maszynce wygasł, wino z butelki znikało. Nina piła ciągle, już teraz opuściwszy łapki i położywszy się prawie na fotelu; hrabia śmiał się, powtarzając:
— Kanalja! Kanalja!
Nagle zwierzę wyprostowało się, potem skurczyło konwulsyjnie, oczy zaszły bielmem, a wyciągnięte łapki zesztywniały w powietrzu. Jakiś przyciszony jęk wydarł się z piersi małpy, a przerywane dreszcze wstrząsnęły całem ciałem.
Hrabia upuścił szklankę i przerażony wpatrzył się w sztywniejące zwierzę.
Resztka tokaju spłynęła po ciemnym dywanie.
— Panie doktorze, proszę do pacjenta!
Hrabia odsunął portjerę i z wyniosłą grzecznością wielkiego pana wpuścił do swej sypialni siwowłosego lekarza.
Ten ostatni przybył na zwykłą codzienną wizytę i zdziwiony śpieszył za hrabią, pragnąc nieść pomoc i poradę jakiejś tajemniczej istocie, ukrytej za kotarą wspaniałego łoża, przystrojonego hrabiowską koroną.
Na ciemno-bronzowej jedwabnej kołdrze bielała jakaś drobna, skurczona masa, drgająca konwulsyjnie i wydająca chrapliwe, stłumione jęki.
Ruda sierść zwierzęcia zlewała się w jeden ton z ciemną barwą kołdry i trudno byłoby lekarzowi odróżnić cokolwiek, gdyby nie ten jęk przenikliwy i bielmem zaszłe oczy, które łyskały od czasu do czasu białością oczów trupa.
— Oto pacjent! — przemówił hrabia, wskazując na pokurczoną Ninę — wypiła za dużo tokaju i chora, trzeba ją wyleczyć!
Mówił „trzeba ją wyleczyć“! a w palcach ściskał codziennego dukata, którego zawsze nosił w kieszonce od kamizelki.
Ale lekarz porwał się nagle od łóżka, nad którem się nachylił.
— Małpa?... ja mam leczyć małpę? i po to mnie pan tu wprowadziłeś? — wołał drżącym z oburzenia głosem, a wysoka postać jego stawała się jeszcze większą, jeszcze wspanialszą.
Postąpił ku drzwiom wyniośle, majestatycznie, piorunując hrabiego wzgardliwem spojrzeniem.
— Zapłacę! — zabrzmiało z ust zdumionego magnata i złoty dukat zabłysnął w zgrubiałych od reumatyzmu palcach.
Lekarz nie odrzekł ani słowa.
Szybko podniósł portjerę i zniknął za drzwiami.
Po chwili słychać było turkot odjeżdżającej karety.
Hrabia pozostał sam z jęczącą Niną.
Wesoła zabawka niewesoło się kończyła.
Małpa zdychała w ciężkich męczarniach, oblana pianą, bezprzytomna.
Zamiast uciesznych skoków miał hrabia przed oczyma widok męczącego się zwierzęcia.
Stanął przed łóżkiem i, skrzywiwszy się nerwowo wpatrzył się w śmiertelne drgania biednej Niny.
Nagle przyszedł mu na myśl Toto.
Co zrobi z tym chłopcem, gdy nadejdzie? Gdy zacznie się domagać swej małpki, którą tu zostawił zdrową, wesołą?...
— Bah! zapłacę!
Ale jakieś zwątpienie go ogarnęło nagle.
Pamiętał dobrze wzgardliwe spojrzenie doktora — nie za wszystko przecież zapłacić można.
Dzwonek zadźwięczał w przedpokoju.
To Toto powraca — Toto, obładowany cukrem owsianym, migdałami smażonemi, a nawet czekoladą w tabliczkach.
Uśmiechnięty, zaróżowiony od tej swobodnej przechadzki po mieście, trzyma w jednej ręce swą koronę z dzwonkami, a w drugiej dźwiga kilka paczek, zawiniętych w ciemny papier.
Dawno już nie był tak szczęśliwym, tak swobodnym, wesołym.
Nina mieć będzie wielką niespodziankę — spożyje dziś tyle słodyczy, ile sama zechce.
Toto jej odda wszystko, wszystko — dla siebie nie zostawi nic — niech ona sama mu wydzieli kilka migdałków, Toto się na wszystko zgodzi.
Ale gdzież ona jest? Służący gestami dał mu poznać, że małpa i ten wysoki dobry starzec są w sypialni.
Wchodzi więc tam szybko, cały skąpany w świeżem wiosennem powietrzu i, wyciągając ręce, woła swym srebrnym, dziecięcym głosem:
— Nina! Ninetta!
W cieniu firanek porusza się coś niespokojnie.
To zdychające zwierzę posłyszało wołanie swego właściciela i z wysiłkiem szalonym rozprostowuje pokurczone członki, otwiera szeroko paszczę, a oczy przebłyskują przytomniej — kosmate łapki wyciągają się w stronę Tota; poznała go! pragnie podnieść się ze swego jedwabnego posłania. Staje na czterech łapach — nagle pada, zwijając się w kłębek, bezsilna, drżąca, nawpół martwa.
Chłopak stał przez chwilę nieruchomy, wpatrzony szeroko rozwartemi oczami w swe ukochane zwierzę, i nagle rzuca się do łóżka, a upadłszy na klęczki, chwyta Ninę w swe ręce. Korona z dzwonkami toczy się z brzękiem po dywanie — paczki ze stukiem padają, a przez rozdarty papier wysypują się zawarte w nich łakocie.
Toto nic nie słyszy oprócz jęku swej Niny, nic nie widzi oprócz niej samej, konwulsjami zmęczonej, bezsilnej, pianą okrytej.
Pocałunkami okrywa te biedne, wynędzniałe członki istotki, która była połową jego samego, wszystkiem, co go z przeszłością łączyło.
Strumienie łez płyną mu z oczów — urywane słowa wydzierają się na usta.
Nina z wysiłkiem otwiera oczy.
W spojrzeniu tem mieści się prośba o ratunek, smutek jakiś wielki — ten łzawy smutek, który mieści się w oku zdychającego zwierzęcia i zdradzonej kobiety.
Toto na wzrok ten odpowiada szalonym krzykiem — on instynktownie poczuł, że to „pożegnanie“, że za chwilę nawet rozpaczy nie wyczyta w oczach swej Niny — że do swej ciemnej nory powróci... sam jeden.
Nina! Ninetta! — jęczał wśród łez — que qui tu fais? r‘viens a té!... per mé! per mé!...
Wśród ciszy tej pańskiej sypialni dziwnie rozlegał się ten głos, pełen tak wielkiej, serdecznej boleści.
W cieniu tych firanek nie płakał nikt łzami tak gorącemi, — nigdy tu serce nie wołało: per mé! per mé!
Stojący opodal hrabia przechylił głowę i patrzył w milczeniu na chłopca.
Rozpacz Tota poruszyła mu w głębi duszy jakąś strunę ukrytą.
Więc on naprawdę kochał to biedne zwierzę, skoro płakał tak rzewnemi łzami?
Hrabia chciał wmówić w siebie, że to boleść udana.
I z małej kasetki wyjął garść pomiętych banknotów, a zbliżywszy się do chłopca, zaczął mu wciskać pieniądze na piersi poza odchyloną koszulkę.
Lecz Toto porwał się jak pod dotknięciem rozpalonego żelaza.
Faut pas!... faut pas!... — i szybkim ruchem odrzucał precz pomięte banknoty, a chwytając konwulsyjnie sztywniejącą już małpę, powtarzał znów strasznym, przenikającym serce jękiem:
— Per mé!... Nina!... per mé!...
Hrabia stanął zdumiony.
Ten obdarty żebrak odrzucał tyle pieniędzy?
Włóczęga bezdomny nie chciał przyjąć wynagrodzenia królewskiego za to nędzne, brzydkie zwierzę?
I na dnie tej ślimaczej zaskorupiałej duszy zaczęło powoli poruszać się coś — pukać — drżeć nawet.
Hrabia przycisnął dłoń do piersi.
Każdy krzyk chłopca sprawiał mu dziwne, niepojęte wstrząśnienie, jego łzami zalane oczy budziły w nim wspomnienia oczów syna, gdy z rozpaczą tarzał mu się u nóg błagając o litość, o trochę miłości.
Lód otaczający go dookoła zaczął go ziębić nagle — uczucie serdeczne Tota było promieniem słonecznym, za którym hrabia począł bezwiednie tęsknić — zazdrościć Ninie tych łez, tej boleści, jaką po sobie zostawia.
Działo się to w nim wszystko bezwiednie, lecz czuł, że ogarnia go nieznane mu wzruszenie, pragnienie, aby przy jego skonie klęczał tak ktoś przy łóżku i wołał:
Per mé! — Per mé!
Tymczasem Nina powoli przestawała oddychać.
Żółte zęby zacięła, jakby w wielkim gniewie, a łapkę jedną zanurzywszy w gęstwinę włosów Tota, pozostawiła już tak sztywniejącą, zimną.
Pazurki zaplątały się w jedwabiste kędziory dziecka i trup zwierzęcia odłączyć się nie chciał od swego ukochania, — ten biedny, zimny trupek, z wyrazem wielkiej boleści w zastygłych już źrenicach.
Toto własnym oddechem, pragnął jeszcze ożywić martwe zwierzę — pocałunkami okrywa mordkę, cukier i migdały do zaciętych zębów przykłada...
I nagle, jak szalony, rzuca się ku hrabiemu, a podnosząc w górę martwą pokurczoną Ninę, pada u stóp jego, wołając przerywanym od łkania głosem:
Brigand!... bri... gand!...
Hrabia cofnął się aż przed tym krzykiem, który rozległ się z zuchwałością tak straszną pod cichem sklepieniem jego sypialni. Czarne oczy chłopca cisnęły nań tak wielką wzgardą i nienawiścią, że przeląkł się dumny pan tego obdartego włóczęgi i zdumiał nad wielką głębią uczucia, do jakiego serce tego dziecka zdolne być musi.
I nagle zapragnął mieć dla siebie wyłącznie to serce, zdolne kochać i nienawidzieć tak bardzo — zapragnął na stare lata mieć ciągle tuż przy sobie te wielkie ciemne oczy, tryskające życiem i dumą, — zapragnął krzykiem tym ożywić swe serce i ciszę grobową, otaczającą go dookoła.
I jakimś nieśmiałym, urywanym głosem proponuje chłopcu pozostanie na zawsze, pozostanie przy nim aż do śmierci. Co mu to szkodzi? Mieć będzie, co zapragnie, a w zamian da mu tylko obecność swą słoneczną, uśmiech dziecinny i... serca trochę.
Ale Toto potrząsa głową.
Non! non! — woła energicznie, powstając z klęczek i tuląc trupa Niny do swej piersi — j‘veux point! t‘as joué avec ma béte... la v’la morte!... j‘y mourrai par té aussi!
I jak szalony wybiegł z sypialni, depcząc rozrzucone banknoty, unosząc ze sobą tylko martwe zwierzę i ponsową sukienkę, oblaną całą strumieniem tokaju.

∗                    ∗

Hrabia pozostał... sam jeden.
Stał teraz na środku sypialni, pogrążony w myślach, ze schyloną na piersi głową.
Więc nie wszystko na świecie kupić można? Nie za wszystko zapłacić pieniędzmi?
To nędzne zwierzę, które nikomu grosza nie dało, oblano łzami, uśpiono pocałunkami... A on? A on?
Nikt nie zapłacze w chwili jego skonu — nikt nie zawoła: per mé! per mé!
Zejdzie do grobu... sam jeden!
Sam jeden!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.