Salamandra (Grabiński, 1924)/Sabat

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Salamandra
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Poznań – Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sabat.

Żyję jak w śnie od paru miesięcy. Nibyto spełniam zawodowe obowiązki i oddaję się codziennym zajęciom, lecz właściwie przebywam ciągle w innym świecie. Ten inny świat, cudowny, czasem groźnie piękny, przestał mnie już nawet dziwić; zżyłem się z nim na dobre i zda je mi się, że tak już być musi, że inaczej już być nie może...
U Grodzieńskich bywam jak dawniej. Kocham Halszkę, lecz nie mogę równocześnie wyrzec się rozkoszy, którą mi daje Kama. Nieraz wśród miłosnej ekstazy budzi się we mnie nagle chęć zabicia jej, usunięcia raz na zawsze z mej drogi. Ona zdaje się to przeczuwać bo patrzy na mnie w takich chwilach wzrokiem bezsilnego gołębia:
— Uderz, uderz w pierś moją, jeżeli potrafisz!
I rozbraja mnie odrazu...
Rzecz dziwna! Ona ma czasem w spojrzeniu coś z Halszki. To też nieraz zdaje mi się, że poprzez nią kocham właściwie tamtą. Halszka jest czemś świętem — nie śmiem myśleć o rozkoszy fizycznej, jaką daćby mi mogło jej ciało. I może właśnie dlatego Kama stała się dla mnie jej uzupełnieniem? Może dlatego w niej szukam swej antytezy płciowej, której znaleźć u Halszki nie mam odwagi?...
Kama jest ciągle inną; niby ta sama, a jednak inna. Stąd rozkoszne złudzenie nowości, iluzja czegoś jeszcze niedoznanego. Co za mistrzowska taktyka! Jest wyuzdana do ostatecznych granic; jej wyrafinowanie erotyczne przechodzi moją najśmielszą fantazję. A przecież jest jeszcze tak młodą! Tego się widocznie nie można nauczyć — z tem się przychodzi na świat. Idę za nią bez oporu, bo mnie pociąga jej demonizm. Życie jest tak ubożuchne w zdarzenia niezwykłe, w tak skąpych dawkach rozdziela wyjątkowe wzruszenia...
Z niecierpliwością oczekuję przyszłego poniedziałku. Przygotowuje mi na ten dzień jakąś nową niespodziankę. Mam czekać na nią rano na rogu ul. Św.-Jańskiej, tam, gdzie się kończy pierzeja ostatnich już domów...

O dziewiątej byłem już na miejscu. Szary, chłodny poranek otulał jeszcze ziemię zwojami mgieł; czołgały się leniwo po ugorach, rozdzierając się na mleczne strzępy po krzakach przydrożnej tarniny. Tu i tam wysiąkała od czasu do czasu z chaosu oparów sylweta starej gruszy lub wyciągał nieruchome skrzydła wiatrak. Gdzieś, daleko, na moczarach klekotał bocian...
Ktoś dotknął lekko mego ramienia.
— No, cóż, idziemy?
Z pod bobrowego kołpaczka patrzyła na mnie, para szatańsko pięknych oczu.
— Prowadź, Kamo!
I poszliśmy w mgłę polną ścieżyną. Przepojony wilgocią grunt oślizgiwał się pod nogami i przywierał do trzewików. Co krok chlupotały przedwiosenne bajury, powleczone delikatnym jak przędza pajęcza skrzepem. Po miedzach dumały szkielety zeszłorocznych ostów — żebracze resztki jesieni. Raz, na jakimś wydmuchu przesunął się wyolbrzymiony mgłą kontur konia orzącego przy pługu i rozwiał się w mrace...
Po lewej, nad brzegiem urwiska zamajaczył dom — chata.
— Jesteśmy na miejscu.
Podeszliśmy gliniastem wydrożem pod próg. Było cicho i samotnie. Ze zbutwiałego okapu sączyły się łzy szronu, uderzały w szyby okienek nagie pręty leszczyny.
Kama pchnęła przed siebie drzwi. Weszliśmy przez sień do izby na prawo. Była nieduża. kwadratowa, czysto wybielona. Jakiś stół, ława, dwa zydle i łóżko. We wnęce przy drzwiach, między ścianami mały, zgrabny Athanor — przedziwna minjatura tego, który ma Wierusz.
W porozstawianych na płycie tyglach i retortach gotowało się; bulgotał war, pieniły się zielonym szumem dekokty, wybiegał przez brzegi naczyń kipiątek; w środku na kracie paleniska dymił parami brzuchaty sagan.
Kama, zrzuciwszy futrzaną świtkę, ubrała się w szeroki, biały fartuch.
— Musisz mi pomagać, Jur — obiecałeś.
— Tak ci w tem do twarzy — odpowiedziałem, wodząc za nią zachwyconemi oczyma. — Wyglądasz na tle tego alchemicznego pieca jak nowożytna Canidia.
— Nie traćmy czasu na porównania. Lepiej przeczytaj mi receptę na maść Baptysty Porty.
I wskazała mi grubą, w skórę marrochino oprawną księgę na stole.
— Co za biały kruk! — zauważyłem, biorąc dzieło z zainteresowaniem do ręki. — Obiecujący tytuł! „Magiae naturalis libri XX.“ Autor: Jan Baptysta Porta. Znany, stary demonolog!
— Szukaj przepisu na maść czarownic!
Przeszedłem uważnie okiem parę kartek.
— Mam! Są dwa.
— Przeczytaj pierwszy!
— Weź: tłuszcz, tojad (aconitum), młode gałązki topoli, korzenie pokrzyku — mandragory, liście lulka czarnego i szaloną jagodę (solanum furiosum seu maniacum) — zmieszaj to wszystko razem z sadzami i zagotuj!
— Dobrze. A drugi?
— Recepta druga. — Weź: tłuszcz, pięciopalczatkę (pentaphyllum), szalej, czyli cień nocy, i korzeń dziędzierzawy — bieluna, znanego też pod nazwą datura stramonium, dodaj odwaru z pestek brzoskwini i parę kropel treści laurowej, tej dzielnej trucizny, której odrobina wpuszczona do ucha lub na język zabija jak piorun, i zagotuj to wszystko z jadem żmii, sokiem krzewu manjokowego i spermą rozgrzanych w okresie rui klaczy — potem odcedź i zanim ostygnie, dolej oliwy i trochę krwi nietoperza.
— Wybieramy drugą. Jest dokładniejsza i budzi więcej zaufania.
— Najzjadliwsze substancje, jakie wydała ziemia — odpowiedziałem, przeglądając pożółkłe karty satanicznego grimoire’u — same trucizny i narkotyki. Djabelska książka!
— Są na świecie jeszcze ciekawsze, ukrywane starannie po rodzinnych bibljotekach, przekazywane w sekrecie z ojca na syna — istne klucze do bram piekła.
— Czy wiesz, Kamo, że za to, co teraz zamierzamy, parę wieków temu palono bez litości na stosie? Nawet u nas, w znanej ze swej tolerancji Polsce zginęła żywcem w płomieniach pod szubienicą w Poznaniu r. 1645 niejaka Regina Boroszka, rodem ze Stęszewa, która przed sądem zeznała, że była kochanką czterech szatanów: Turzego, Rokity, Trzcinki i Rogala; niewiasta owa „Boga Prawdziwego się zaprzawszy, zażywała co pewien czas z onymi czterema wszeteczeństwa brzydkiego,“ na co się zresztą chwalebnie oburza nieznany autor „Postępku prawa czartowskiego“ z wieku XVI.
— Miałam w Polsce więcej poprzedniczek, niż przypuszczasz — odparła, rozcierając szklanym tłuczkiem zioła w moździerzu — Poddawano „próbie wody i igły“ też Annę Jedynaczkę, oskarżoną o czary i „szatańskie z djabłami na Łysej Górze konwentykle,“ pławiono w stawie Annę Bogdajkę za zbrodnię czarnoksięstwa i Magdę Strzeżyduszynę, którą wzięto z tej przyczyny na męki, że wrzucona do rzeki „pływała, głowę z wody jako kaczka wyścibiając“... Szatan jest piękny i nigdy nie zabraknie takich, którzy pójdą za jego rydwanem... Wrzuć to do tygla!
I podała mi skórzaną torebkę napełnioną czerwonym proszkiem. Wsypałem go do naczynia i zamieszałem kopystką. Zaskwierczało coś na dnie, zapieniło się rdzawym szumem i ucichło.
Kama wydobyła ze skrytki pod okapem piecowym małą prostokątną szkatułkę z drzewa orzechowego.
— Przypatrz się temu korzonkowi! — zwróciła się do mnie, wyjmując z wnętrza kasety dziwacznie powykręcane kłącze jakiejś rośliny — Ciekawy, co?
— Co to jest?
— To właśnie mandragora — android.
— Android?
— No, tak — korzeń — homunculus. Mówią, że, gdy go się wyrywa z ziemi, słychać głos podobny do ludzkiego krzyku.
— Dziwna roślina! Zupełnie przypomina kształtem kłącza małego człowieczka.
— Nazywają go też dlatego u nas pokrzykiem lub gniewoszem, bo zdaje się dąsać na tych, którzy ośmielają się go dotykać.
— Czyżby przyroda utrwaliła tu jedno ze stadjów ewolucyjnego pochodu? Byłżeby ten korzeń — karzełek przeczuciem człowieka w roślinie?
— Może. W każdym razie wygląda jak jego zapowiedź.
Podeszła do tygli i przecedziła ich za wartość do wspólnej, jednoczącej ingredjencje retorty; gęsty ciemno-zielony płyn zaczął w oczach naszych ostygać i krzepnąć w gruzły. Kama niecierpliwie śledziła przebieg chemicznego procesu.
— Gotowa! — zawołała w pewnej chwili, wybierając z naczynia na łyżkę ciemną, lepką jak smoła maść.
— Czy zastosowałeś się do moich wskazówek? — zapytała, rozściełając zkolei na podłodze duże, puszyste, mleczno-białe skóry niedźwiedzie. — Nic nie jadłeś od wczoraj wieczór?
— Jestem na czczo.
— W takim razie możemy zaczynać.
Ruchem szybkim, sobie właściwym zrzuciła suknie i stanęła na runie niedźwiedziem w swej olśniewającej nagości. Poszedłem za jej przykładem. Staliśmy chwilę naprzeciw siebie, związawszy się oczyma.
— Cudna czarownico moja! — zawołałem, biorąc ją w drżące ramiona.
Wywinęła mi się z uścisku:
— Dzisiaj nie.
— Dlaczego?
— Dzisiaj mamy być tam.
I nabrawszy w palce ciepłej jeszcze maści, zaczęła ją wcierać sobie mocno pod pachy.
— Jeśli chcesz być ze mną tam, musisz robić to samo.
I kusząco patrząc mi w oczy, podała mi retortę z szatańską miksturą. Po chwili wahania zgodziłem się. Wkrótce uczuliśmy oboje zawrót głowy i senność. Kama znużona wyciągnęła się na futrze.
— Jeżeli wrócisz tu przede mną, wyjdź natychmiast z tego domu — mówiła sennie, już napół przytomna.
— Dobrze. Lecz gdybyś ty mnie uprzedziła?
Nie odpowiedziała już. Ciałem jej wstrząsały dreszcze, na policzki wystąpił hektyczny rumieniec, spieczone gorączką usta mamrotały coś niewyraźnie. Nachyliłem się nad nią i zdołałem jeszcze uchwycić, ostatnie, szeptem wymówione słowa:
— Płot — nie płot,
Wieś — nie wieś,
A ty biesie nieś!....
Głowa jej opadła wstecz, bujne, rude włosy zmieszały się z białemi kędziorami runa i, rozrzuciwszy się bezładnie wpoprzek futra, zasnęła.
Równocześnie niemal i ja straciłem resztki świadomości. Świat mi zawirował przed oczyma w zawrotnej sarabandzie i z rozkrzyżowanemi rękoma obsunąłem się jak martwy obok Kamy. Przyszła noc czarna, bezwzględna i zarzuciła płachtę cieni nie do przebicia...

Z martwoty snu obudził mię jęk wichru. Leciałem gdzieś w przestworzach mroku, popychany nieznaną mocą w nieznaną stronę. Pode mną gięły się w poświstach orkanu jakieś drzewa, obok mnie prześmigały z chichotem jakieś kształty. Po pewnym czasie lot mój zniżył się i wszedł między ściany parowu. Czyjeś skrzydło szerokie, puszyste musnęło mię w przegonie i poszybowało dalej. Nad uchem zabrzmiały mi głosy śmieszne, napół zwierzęce i odbite od stoczni wąwozu zgłuchły gdzieś po manowcach...
Nagle chmury na niebie rozsunęły się i przez szczelinę bluznęło światło księżyca, obrzucając ziemię upiornie — zieloną powodzią. W powietrzu obok mnie w szalonym wyścigu pędził tabun nagich, ludzkich postaci: młode, długowłose kobiety przytulone gronami piersi do grzbietów koźlich, dorodne, latem życia dyszące niewiasty okrakiem na olbrzymich odyńcach, gibcy, smagli młodzieńcy, mężczyźni w sile wieku i lubieżni starcy z iskrą żądzy w dogasających oczach unoszeni w opętańczym wirze przez zjuszone, ciekające się klacze, ohydne, siwowłose megery na ożogach, łopatach, kijach — rozszalały wyraj bezwstydnych ciał, powykrzywianych maszkar, zbieszonych pałub — koczkodanów...
Wtem gardziel jaru rozwarła się w kotlinę okoloną łańcuchem wzgórz; w środku podobny do ściętej głowy cukru strzelał w niebo granitowy stożek. Tutaj opuściła się szarańcza ludzka na ziemię, napełniając śródgórskie zagłębie zgiełkiem i rechotem. Skądś z pod ziemi buchnął płomień i oświetlił krwawym blaskiem piekielną widownię. Oczy zgrai podniosły się wzwyż, na płaski szczyt stożka, oblany teraz purpurowem światłem. Tam na wykutym w skale tronie siedział, podkuliwszy pod siebie kosmate racice, gigantyczny androgyn z głową brodatego kozła, z wymionami samicy i ze sromem mężczyzny — pół-człowiek, pół-zwierzę, okropny, posępny, skrzydlaty...
Po tłumie w dole poszedł szmer:
— Patrzcie! To On! Nasz pan! To On, Baphomet braci mistycznego Templu, Tyfon egipskich magów, Aryman-Python przedwieczny!...
— Chwała Ci, Panie ognistych czeluści, cześć Ci, Władco grzechu i spraw cielesnych, Orędowniku odrzuconych od oblicza Boga! W pokorze Ci się ścielem do stóp, Tobie jeno służyć chcemy, Dawco rozkoszy i szałów krwi! Otośmy przyszli do podnóża Twego tronu, by hołd Ci złożyć od wieków należny i adorację dzieci tej ziemi... Hosanna, Nadolny Panie! Hosanna, Hosanna!...
I zakołysała się rzesza morzem głów pochylonych w znak hołdu i falą grzbietów nagich, zgiętych w znak poddaństwa.
Na obliczu Szatana zagrał uśmiech — dziwny uśmiech nasyconej dumy i grymas złowieszczej radości. Powstał z siedliszcza olbrzymi, nieprzenikniony i skinął wężowym posochem. Wtedy dwu braci przybranych w koźle skóry i djabelskie poroża zaczęło prowadzić ku tronowi skalistem wydrożem jakąś kobietę. Szła szybko, śnieżnobiała w swej nagości, w płaszczu złotolitym włosów, spadającym do stóp małych, niemal dziecięcych. A gdy już po raz trzeci okrążała stożek, wstępując ku górze, poznałem Kamę. Wlepiła zachwycone oczy w Bafometa i szła zapatrzona weń jak lunatyczka. Dotarłszy do podnóża tronu, zatrzymała się pokorna i drżąca... Wtedy z paszczy potwora wyszedł dźwięk podobny do chichotu i zabrzmiał rozkaz:
— Oddaj należny pocałunek Panu twemu!
I z obrzydzeniem spostrzegłem, jak dotknęła ustami jego lewej nogi i ręki.
— Hi, hi, hi! Hi, hi, hi! — rechotała ludzka czereda z dołu — Czyń swą powinność, młoda czarownico! Pozdrów Pana swego, jak na cię przystało!
Kozioł obrócił się do niej tyłem i podniósł kitę ogona.
— Całuj! — ryknął, dominując nad rechotem wyznawców. — Całuj!
A gdy spełniła ohydny rozkaz, potwór–obojniak położył jej prawą dłoń na piersi i rzekł głosem huczącym jak grom:
— Oto pieczęć — dar mojego ducha. Przyjmij go i noś na sobie w imię moje!
I gdy odjął rękę, pojawiło się na piersi Kamy haniebne piętno djabelskiego stygmatu.
— Przyjętaś w poczet sióstr i braci mojego zakonu.
Ceremonjał był skończony. Wśród piekielnej wrzawy i śmiechów zeszła ze skalnego stogu i wmieszała się w zgraję sabatników...
Rozległy się tony niewidzialnej muzyki. Zrazu senna, drzemiąca, powoli przerodziła się w orgję dźwięków chrapliwych, dyszących skwarem krwi, rują pożądania. Kilkaset nagich postaci ująwszy się za ręce, otoczyło olbrzymiem kołem tron kozła. Rozpoczął się taneczny korowód. Wśród jurnych okrzyków rozgrzanych samców i samek rozkołysały się w takt szatańskiego bolera obnażone torsy, wygięły w pałąk połyskujące oliwą i potem grzbiety. Powstał wielki tupot bosych nóg na murawie, a odbity od wieńca wzgórz wrócił wzmocniony echem...
W świetle pochodni zatkniętych za żelazne kuny prześmigało w coraz szybszem tempie kotłowisko kosmatych łydek, napęczniałych lubieżą piersi, podanych ku sobie w bezwstydnem pragnieniu podbrzuszy.
— Huś, hejja! Huś! Hejja!
Wtem pękł taneczny pierścień i rozpadł się na tysiące ogniw, które znów jak planetarne mgławice jęły się owijać dookoła własnych rdzeni — ośrodków. Lecz i te wkrótce uległy odśrodkowej tendencji, rozdrabniając się na coraz to węższe kółka i wirówki. Wkońcu rozhukane stado ludzkie rozsypało się po kotlinie w dzikim wyścigu szukających się wzajemnie płci...
Tu jakiś muskularny samiec przygniatał ciężarem włochatych bioder śnieżnobiałe, delikatne jak atłas łono oszalałej z chuci dziewicy, tam podstarzała, z obwisłemi workami wymion czarownica tuliła w objęciach rozkwitłego w młodzieńczej krasie efeba, ówdzie brzemienna od miesięcy już matka kaziła się wszeteczną miłością z djabłem, skazując na zagładę poczęty płód.
W pieczarach góry, tam gdzie już nie docierał blask czerwony ognia, skryła się najohydniejsza sromota. Tam to, zaszywszy się w najciemniejsze zakątki, jakby w obawie, by sam szatan nie spłonął za nich rumieńcem sromu, zaspakajali swe nieludzkie żądze sodomici. Pod skalnym wiszarem, co jak baldachim rozpiął się nad menzą upłazu odprawiał świętokradczy kapłan parodję mszy; za ołtarz służyło mu nagie ciało rozciągniętej bezwstydnie kobiety, zamiast wina miał w czarze krew...
Obok z „kazalnicy“ przemawiał do gawiedzi pękaty, w półwieczny kontusz przystrojony Kostruban, dalej na stołach z tarcic, rzuconych wpoprzek na kadzie i beczuły z wódką, odprawiano sabatowy bankiet.
Ponad głowami biesiadujących przeciągały z łopotem błoniastych skrzydeł strzygi, które biorą z kołysek niemowlęta piękne, tłuste i niepłaczliwe, a podkładają w ich miejsce chude i blade — jędze– jeżybaby łase na krew dzieci, straszliwe empuzy i lamje-upiorzyce. Zdaleka od zgiełku ucztujących snuło się jak cień z załamanemi rękoma, z prętem czarnym w dłoni widmo kraśnego moru zwane Cichą Dziewczyną...
Mnóstwo gacków, kruków, ogoniastych, z wyżartemi pośladkami pawjanów, kotów, świń, szczurów, myszy i wszelakiego robactwa uwijało się wkoło po murawie, wnęcało natrętnie do naczyń, przypijało się zuchwale do ust, do oczu, do twarzy... Jakieś dziwaczne stwory, niepodobne ni do ludzi, ni do zwierząt — złośliwe boby — babuki, złowieszcze mochy — matochy i okrutne mamuny podkradały się chyłkiem do stołów i czyhały na resztki...
A ponad tem wszystkiem tam, na platformie stożka rozparty niedbale w kamiennem swem siedliszczu górował Pan Zła i Nocy. W oczach jego zimnych i rozumnych krzyżowały się błyski bezgranicznej pogardy i dumy — wyprężone w górę ramię prawe jakby na ironję wskazywało wybladły księżyc, który krył się właśnie za chmurą, by ustąpić miejsca swemu cieniowi tam, w dole, pod lewą ręką potwora, czarnemu Geburah.
— Huś, hejja! Huś, hejja! — zawyło ponownie z głębi kotliny. Zgasło upiorne, purpurowe światło, skonały pochodnie i wśród absolutnego mroku rozpoczął się ostatni akt sabatu, zakryty już przed oczyma gwiazd. Tylko od czasu do czasu z wężowiska skleszczonych ciał, tarzających się w miłosnej duśbie grzbietów, tyłków, ud, splątanych konwulsyjnie ramion, lędźwi, nóg, szedł charkot gżących się klaczy-samic, jurny ryk rozbestwionych rują ludzkich ogierów i rzężące pohutnywanie szaleńców. Raz na tle momentalnej ciszy odezwał się śmieszny odgłos czkawki:
— Czha-hyk... czha-hyk...
Nagle ze szczytu stogu zabrzmiał przeciągły, przygłuszający wszystko jęk. Bolesna, tragiczna w swej bezdennej głębi skarga rozorała kiry sabatowej nocy i odbita od milczących turni skonała gdzieś w nizinach...
Dreszcz grozy przejął ludzką trzodę.
— Co to było? Skąd ten głos?
I oto po raz drugi rozdarł powietrze ten sam straszliwy krzyk, tylko tym razem mocniejszy jeszcze, rozpaczliwszy, beznadziejny...
Zadrżała w posadach góra, struchleli ludzie i zwierzęta. Potężną musiała być pierś, co wydała ten ton...
Wtem wieniec ognistych języków otoczył purpurową koroną obrzeża szatańskiego stożka i oświetlił posępną zorzą postać Bafometa.
Stał ogromny, ponury, głową przenoszący szczyty. W twarzy koźlej, brodatej przebijała bezgraniczna męka — w oczach ogromnych, przepaścistych, jak otchłań czaiło się wielkie, bezdenne cierpienie, bezkresna rozpacz odrzuconego od oblicza Pana. Jak przed wiekami przesłonił dłonią olbrzymie, w głębokie bruzdy poradlone czoło i jęczał. Potworną, włochatą piersią największego z buntowników wstrząsało łkanie dziecka...
— Panie! Przeczżeś mnie odtrącił?...
Wtem blask przedziwny rozświetlił skamieniałe w męce rysy, pęk jasnych promieni strzelił z pomiędzy koźlich rosochów i stanął cały w strugach świetlanej łaski. I wtedy za sprawą jednej z najcudniejszych przemian zniknął ohydny kozioł i z kręgu lśnień i ogni, jak odrodzony Feniks z popiołów, dźwignął się ku niebu gigantyczny Adam–Lucifer...
Olśniony tęczą świateł i blasków upadłem twarzą na ziemię i po raz wtóry straciłem przytomność...

Było już koło piątej po południu, gdy otworzyłem ociężałe powieki. W okna chaty zaglądał smutny zachód lutowego odwieczerza i kładł długie, czerwone smugi na podłodze...
Dźwignąłem się leniwo z niedźwiedziego futra, usiłując powstać na nogi. Lecz mi odmówiły posłuszeństwa; jak pijany zatoczyłem się i oparłem rękoma o stół. W głowie miałem huk i szum, na ustach posmak gorączki. Zwilżyłem językiem spękane wargi, przyciskając dłonie do pulsujących wściekle skroni: tętniło mi w arterjach uderzeniami młotów potężnej kuźnicy...
Nabiegłe krwią oczy ześliznęły się z męczącej bielą wapna ściany naprzeciw i padły na śnieżną plamę runa z nagą kobietą w pośrodku. Kama leżała wciąż w głębokiem uśpieniu. Rozchylone jej usta drgały lekko jak para wiśnych jagód trącanych skrzydłem wiatru, rozrzucone swobodnie nogi wykonywały jakieś ruchy bezwstydnie lubieżne... Po raz pierwszy uczułem wtedy ku niej jakby wstręt. Odwróciłem się z niesmakiem i spostrzegłszy, że sam jestem nagi, szybko ubrałem się. Szum w głowie powoli przycichał, ustępując miejsca nieznośnemu bólowi. W uszach dzwoniła wciąż na alarm krew. Rzuciłem raz jeszcze okiem na śpiącą i, przykrywszy ją szalem, wypadłem z izby na pole. Świeże, ścięte przymrozkiem powietrze orzeźwiło mię. Z odkrytą głową zacząłem zmierzać ku miastu. Chłodny powiew wieczora uderzył mię w piersi i nagle zrobiło mi się zimno. Zapinając palto pod szyję, zauważyłem brak medaljonu z puklem włosów Halszki.
— Czyżbym zostawił tam, w tej djabelskiej lepiance?
Zawróciłem w stronę chaty. Musiałem odnaleźć ten przedmiot za wszelką cenę. Lecz ku memu zdumieniu, stanąwszy nad brzegiem polnego urwiska, nie ujrzałem już chaty. W miejscu, gdzie stała jeszcze przed chwilą, rozciągała się pusta, jałowa równia pola; tylko samotny, odarty z liści chochoł leszczyny potrząsał smutno kikutami prętów...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.