Sędziwój/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Mistrz.
„Tajemnica ścieżka, wznosząc się wiedzie
mnie w górę!“
Szyller.

Na pięknej równinie pośród gór, otoczonej w około potężnemi skałami, był z jednej strony otwór, jak wielka brama do ogromnej jaskini.
Przed tem wejściem, na posłaniu z mchu leżała śpiąca Arminia. Kosmopolita z założonemi rękami, stojąc obok, wpatrywał się w jej rysy. Wielka i czysta tarcza księżyca wolno wysuwała się z poza skał i bladym blaskiem napełniała dolinę. Niebo wydawało się, jak niezmierny ocean, równe, spokojne, ledwo tu i owdzie drżała drobna gwiazdka. Powietrze było nieruchome i ciche, najmniejszy szmer żadnego ruchu nie objawiał. Na około, skały i tłum rozproszonych kamieni ostry cień rzucały, wydając się niby pomnikami grobowymi; a jakby na tej dolinie wiecznego milczenia, i ludzie przerywać ciszy nie zdołali, tych dwoje, nieruchomych, niczem nie zdradzało życia.
Na zawsze jednostajnem niezmiennie pogodnem czole Kosmopolity dziś pierwszy raz od lat tylu osiadła troska i oczy jego przyćmiła. Arminia niebiańską niewinnością twarzy, podobna była do anioła, któregoby grom śmierci śród modlitwy uderzył i odebrał życie, nie śmiejąc zetrzeć wyrazu świętego uniesienia. Mędrzec wreszcie odwrócił oczy od czarującego widoku, przykrył śpiącą, przejrzystą zasłoną i wolno wszedł do jaskini.
W głębi wytryskał zdrój i, okrążając jedną ścianę, płynął cicho i niknął wśród ciemnych i coraz zniżających się skał. Kosmopolita wyjął dziwnego kształtu przejrzystą flaszkę, odetkał ją i wylał płyn w niej zawarty w zdrój. W tej chwili buchnął płomień błękitny i w ognistych językach to unosił się w powietrzu i wybiegał aż za ściany skał na zewnątrz, to znów, płynąc na wodzie, ginął razem ze strumieniem w ciemnych otworach w głębi góry. Od fantastycznych szczerbów i załamań ścian niezmiernej jaskini uderzyła rażąca jasność.
Mędrzec zrzucił wielki płaszcz, którym był obwinięty, odkrył głowę, wystąpił bardziej na środek i zwykłym spokojnym głosem wyrzekł kilka wyrazów w nieznanym języku, który pewnie po raz pierwszy odbił się od skał w tem samotnem schronieniu.
Żyjące światło rozszerzało się, jakby ściany jaskini cofały się, oddalały do nieskończoności; jasny krąg księżyca wylewał ze swych brzegów, roztapiał się, iż w końcu wszystko wszystko zostało pochłonięte jednym, światłym obszarem. Na tem tle magicznem niezmiernego obrazu, w odległości, a jednak wyraźnie wystąpiły rozmaite, rozrzucone postacie. Kilkadziesiąt ich tylko było; jedni w wieku podeszłym nad księgami, w pracowniach, lub wzrokiem ku gwiazdom zwróconym, badali ostatnie tajemnice stworzenia; inni wśród dzikiej natury samą potęgą myśli toczyli nieskończoną rozmowę z duchem świata; najmniejsza liczba młodych badała tylko cuda życia ludzkiego; lecz wszystkie te twarze, różne od zwykłych ludzi jaśniały niezatartym wyrazem nieśmiertelności. Na to jedno wezwanie współbrata i wyznawcy wszyscy; wśród katakumb Tebańskich, z nad brzegów Gangesu, ruin Rzymu, niedostępnych pustyń Arabii i wiecznych lodów północy, wszyscy zwrócili spojrzenie ku widzącemu. Fale światła, otaczającego mędrców, drgały i harmonijne, łagodne dźwięki rozpraszały w przestrzeni. — Mistrz ze smutniejszą, niż zwykłe twarzą, na której już ziemskie zaczynały się odbijać uczucia, odezwał się:
— Posłuszny świętym prawom bractwa naszego, miałem być niewidzialnym opiekunem nieszczęśliwego, upadłego brata naszego Tholdena! — Przekleństwo, które on rzucił, oburza mnie. To przekleństwo niewidzialne, unosi się nad ich głową, w córce jego rodzi już początek skłonności ku człowiekowi bezsilnemu, który dla sławy i władzy gotów do poświęcenia myśli. Ten sam wyzwał mnie w imieniu potężnych praw, bym został jego mistrzem; a tak obowiązek nie dozwolił mi unikać przeznaczenia, które przewidywałem.
— Ja kocham Arminię; ale błąd ten w łonie swojem rodzi razem pociechę, bo nigdy szlachetniejszy utwór nie wyszedł z rąk Twórcy.
Nie wolno nam roztrząsać okropnych przyczyn, dla których została sierotą, lecz obowiązkiem moim jest nadać jej opiekę. Jej serce jest jak klejnot najczystszej wody; rozsądna wola mistrza może je ukształcić w cudowną istotę. Ludzie patrzą i słuchają jej, nie domyślając się, że w tej czarownej postaci nieoceniony skarb się zawiera.
Ze strony ziemskiej grozi jej niebezpieczeństwo. Człowiek, lekarz, szatańska parodya tego świętego powołania, rzucił na nią oko i gotów na wszystko. Przerażony, iż tam muszę szukać rady, gdziebym rozkazywać powinien, zbadałem moją duszę! — Niebaczny, zatrzymując wieczną młodość, chciałem bezkarnie doświadczać rozkoszy ludzkich uczuć i zarazem panować nad niemi! — A z łona niezniszczonej młodości, rozkwitł zatruty kwiat miłości ziemskiej! — I oto sztuka moja zaczyna mnie opuszczać. Czuję, iż rdza cielesna niszczy powoli moją władzę. Sprawdziłem surowe prawo, które nam zabrania widzieć przyszłość istot, dla których doświadczamy ułomności ludzkich chęci — miłości, zazdrości i nienawiści! — Przyszłość jej, równie jak moja, jest mi zakryta. W pośród cieni i potworów, krążących w przestrzeni, widzę jak przez mgłę nieszczęścia zgromadzające się nad ich głowami; lecz wszystko dokoła mnie jest ciemne.
I odwieczni potomkowie świata, od waszej potężnej myśli szukam jedynej rady, tam gdzie serce moje zaczyna się mięszać.
Wróg rodu cieszy się dziś ze stanu twojego umysłu! Współbracie! już dalekie te czasy, w których rada nasza prawie codziennie otwierała ci pole niezmierzonej nauki. Przywiązanie do gliny znaczny postęp w twojem sercu zrobiło! Zwierciadło duszy nie może razem odbijać nieba i ziemi. — Słuchając harmonijnych sfer nieskończoności, drobne tony wesołych śpiewów ludzi muszą ucichnąć! Widzimy! stoisz nad przepaścią, cofnij się! — Wspomnij na warunek naszego bytu i nie mieszaj się do praw ludzkich; to skała, o którą tylu naszych braci się rozbiło. Wspomnij na los Tholdena! I on wzgardził życiem, gdy się raz do prochu przywiązał; i on poświęcił życie pełne chwały i spokoju, szczęścia niepojętego dla niewcielonych.
— Tak! rzekł widzący, ale on obrał późny wiek na stały stopień swego bytu. I pocóż szalony chciał wzbudzić miłość, gdzie tylko wdzięczność dla starca mogła roztleć? — Darował się ziemskim uczuciom niepodzielnie; stracił władzę, a wróg rodu natchnął go brudną namiętnością i ze skalanych ust wyrzucając przekleństwo, padł sam jego ofiarą. Jeżeli i ze mną ma się spełnić cała miara, jeżeli oczy moje zawarte zostaną dla niewidzialnych — więc oczyszczę siebie, wcielając ją do bractwa! — zachowałem ją dla swego życia, przygotuję do naszego bytu.
— O roskoszna myśli! oczyścić ją z wszelkich żądz ziemskich i w najczystszej miłości znowu przebywać wieki; znowu potężny i czysty słuchając nieskończonych harmonii sfer, nie związany żadną ziemską chęcią, bo i ona należałaby do jednego akordu, żyć na ziemi, a za życia należeć do nieba.
— Synu upadający! — brzmiał głos braci światła — ty spodziewasz się istotę żyjącą tylko sercem, czuciem, zawieść tam, dokąd jedynie najczystsza, najpotężniejsza myśl doprowadzić może? — Przypomnij, z tylu wezwanych wielu przebyło straszliwe próby, ilu ich upadło, a jak byli silni! — I ty, zaślepiony, córkę ziemi, kobietę, spodziewasz się doprowadzić tam, dokąd najsilniejsi dojść nie mogli i zbłąkani ginęli! — Czy rozumiesz, że oczy kobiety zdołają wytrzymać jedno spojrzenie strasznego? — Ona nigdy cię nie zrozumie. Jej cel, jej przeznaczenie ten ziemski zakres; a jeżeli kiedy wzbije się wyżej, to jej nie ujdzie bezkarnie. — Jak gołąb, uciekając od szpon jastrzębia, wzleci pod obłoki — to później sił mu nie staje i spada, roztrąca się o ziemię, z której za wysoko na swe skrzydło się wzniósł.
Inne są warunki bytu zwyczajnych ludzi, szczęśliwi razem po ziemi idą do grobu, i poza grobem dusze ich złączone, przedłużają hymn miłości. Ale ty — synu wieków, w zwyczajnej miłości nie szukaj trwałego uczucia. Jej życie jest poruszeniem jednej fali w porównaniu z niezmierzonym oceanem naszego bytu! — Życie człowieka jest jedną chwilą wobec wieków naszego istnienia. I masz-że dla niej poświęcać to, co przez tysiące lat trwale i dumnie wśród burz i walk dzieci ziemskich zatrzymywałeś? — Czyż spodziewasz się, że dusza jej odbije twoje uczucia? cień ich tylko, gdzie u ciebie światło! Jej dusza, choćby najczystsza, nie pojmie cię. Ty mąż, staniesz jej za świat; jej syn będzie więcej, niż ty i świat. Ona się przestraszy i z trwogą odepchnie inne uczucia, któreby poświęcenia tamtych wymagały, dla objęcia miłością całego ogromu. Ona nie pojmie, że to są zawady odwiecznego szczęścia na ziemi! A ty, przeglądając się w jej duszy mimowolnie, niepostrzeżenie zniżysz się i upadniesz! A jeślibyś wytrwał — współbracie wieków, w co się obróci ta miłość, gdy prochem już będzie forma co ją wzbudziła — będzie wspomnieniem jednej chwili, chwili słabości!...
— Ach, rzekł widzący, ludzie nieraz dla jednego wspomnienia poświęcają wieczność.
— Ale ty! — dodał głos — pamiętaj, iż kto chce żyć wiecznie, musi nie ziemskie prowadzić życie! Wasze dusze nawet się po śmierci nie zrozumieją.
Przyszłości uczucia twego nie badaj; gorąca chęć przezwycięża wiele, może nawet duszę przetworzyć! — jego przyszłości nie badaj przez wzgląd na siebie.
Posiadanie kamienia mędrców wyrwie go z jednej części ciężkich więzów, które krępują ludzkość; niedostatek już nie zdoła go zaczepić; praca stanie mu się nie potrzebną; będzie się uczył rozkazywać, a ma się uczyć panować nad sobą. — Po długich dopiero próbach, przyszłość okaże, czy potrafi znieść eliksir wiecznego życia. — Jeśli jest pospolity, napróżno będzie chciał ludziom stawić czoło; potok go porwie i popłynie z innymi. Chcąc się im oprzeć, musi nabrać sił wyższych, co oni — zowią nadludzkich. Niech wzrok natęża, aby widział co dla nich zakryte, aby słyszał co dla nich głuche — rozkazywał, gdzie oni błagają lub giną. A czując te siły, mimo ich nienawiść, ich pochwały, ich zdrady, myśli i zdania stać będzie jako wyniosły dąb, z którego liściami burza igra nakształt powiewu wiosny! — I ty takim bytem chcesz wzgardzić...
Światło poczynało blednąć, postaci coraz niewyraźniejsze niknęły jedne po drugich, gdy Kosmopolita, wyciągając ręce na dwie strony, zawołał żywo:
— Nieśmiertelność albo miłość!... Lecz ciemno i cicho zrobiło się dokoła, a na twarzy jego, od pięciu tysięcy lat, po raz pierwszy odbiła się głęboka boleść.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.