Sąsiadka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Sąsiadka
Podtytuł Parę kartek z życia kobiety
Pochodzenie Tygodnik Mód i Powieści, 1890, nr 12-16
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SĄSIADKA.
(PARĘ KARTEK Z ŻYCIA KOBIETY).
PRZEZ
Karolinę Szaniawską.



Od czasu jak zapamiętać mogę, jestem wygodnicką. Lubiłam zawsze miękkie fotele, kozetki i szezlongi, krzesełka były mi wstrętne, szczerze mówiąc, gdyby to ode mnie zależało, wykreśliłabym je bez wahania z liczby domowych sprzętów.
Gdy wyciągnąwszy się na sofie jak długa, chrupiąc karmelki do czytania się zabieram, Zosia nazywa mnie leniuchem, robotę mi jaką wynaleźć się stara, odsyła do mamy, straszy, że kwiatki zwiędną, gdyż zapomniałam o nich, słowem dręczy swoją młodszą siostrzyczkę na różny sposób.
Może to i prawda, że mam wrodzony pociąg do próżnowania, cóż więc zrobię, jeżeli tak jest rzeczywiście? Mamże prowadzić nieustanną walkę z własnem usposobieniem i umyślnie zatruwać sobie młode lata, które już nigdy nie wrócą?
Na cóż się to zdało, co mi z tego przyjdzie? zrobi się wszystko w domu i bez mojej pomocy, dadzą tam sobie radę, nie ma kłopotu.
Mama drepcze od rana do wieczora, co prawda nigdy się nad tem nie zastanawiałam, czy zawsze tak dreptała, czyli dopiero teraz, gdy jest starszą, mogłabym niemal przysiądz, że dawniej tak nie było, czyż podobna nie użyć w młodości zabaw i rozrywek, domowym drobiazgom poświęciwszy życie!
Zosi, starszej siostrzyczki nie rozumiem zupełnie, ta dziewczyna urodziła się kucharką! Lubię smaczne kąski, więc też zdolności i upodobania mojej Zosiuni mogłyby mnie cieszyć widocznie, jednak daleką jestem od samolubstwa, gdyż żal mi biedaczki zapracowanej i ponoszącej tyle trudów dla naszej wygody.
Ona przecież nie skarży się nigdy, zapewnia, że jest najszczęśliwszą w świecie, drwi z deszczu, gdy trzeba w piątek z Kasią iść za Żelazną Bramę, nie wstydzi się ani trochę starego okrycia, które jej służy do podobnych wycieczek.
Potem wraca do domu z miną tryumfatorki, ja dopiero dźwigam się z łóżka, ale co prawda, czuję się wyspaną należycie. Mam zaraz świeże masło do bułeczki, moja serdeczna gosposia stawia je przedemną, próbować każe i pyta czy dobre.
— Wyborne!
— Może tylko tak mówisz przez grzeczność — wtrąca niby z niedowierzaniem, choć myśli inaczej, bo ma prawo być pewną siebie.
Ona zna się wybornie na wszystkich produktach, umie je wytargować a oszukać się nie da, wie gdzie co kupić i u kogo; najstarsze gosposie mogłyby brać z niej przykład.
Jako siostra podobnej doskonałości fachowej, mam pewne prawo zbierać owoce jej doświadczenia, niby przysłowiowe gołąbki; zbieram je też, o ile nadarzy się sposobność. Zjadam wyborne masło, smaczne, w domu przyrządzane gomółki, podług przepisu po nieboszczce babuni, a konfitury, to już moja specyalność. Zmiatam je jak kapustę, ona się cieszy, gdy wypróżniam słoiki, czemuż więc mam siostrzyczce tej przyjemności żałować?
— Fe, jakiś zapach dolatuje mnie z kuchni, trzeba lufcik otworzyć. Jeść lubię, zwłaszcza co smacznego, ale napawać się wonią potraw, to obrzydliwe.
Układam się wygodnie na kozetce, którą dostałam na imieniny od wujaszka (nawiasem mówiąc, mogłaby być mniej twarda), biorę pierwszą lepszą książkę i zaczynam czytać.
— Proszę panienki! — odzywa się Zuzia, nie wchodząc jednak, gdyż ucywilizowałam już ją do tego stopnia, że tylko na wyraźny rozkaz próg mego pokoiku przestąpić się ośmiela.
— Proszę panienki...
— Cóż się stało?
— Pani prosi.
— Czy kto przyszedł?
— Nie, panienko, tylko pani prosi, żeby panienka poukładała bieliznę w szafie. Już uprasowaną przyniosłam do pokoju.
Wielki Boże! co za fatalność! Lecz nie ma rady, rzucam książkę, nie dowiedziawszy się nawet, czy prześladowana przez srogich opiekunów bohaterka, zobaczy się jeszcze ze swym ideałem, i spieszę do pokoju mateczki, wypełnić nudny obowiązek.
I ja nie jestem tak swobodna jakbym chciała, mam także różne zatrudnienia. Do mnie należy dozór nad bielizną i porządkiem w mieszkaniu.
Przyznaję, iż nie zamęcza mnie to zbyteczne, lecz muszę nieustannie opłacać się Zuzi haraczem wstążek, krawatów, podniszczonych rękawiczek, aby nie zostawiała zbyt wiele kurzu po kątach, za kanapą lub pod fortepianem i poprasowała wszystko jak należy.
Nie wiem dlaczego, jestem zawsze dziwnie zmęczona; latem, upał dokucza mi fatalnie, gdy zimno, kulę się i uciekam pod piec. Zazdroszczę Zosi, która może być zawsze czynną, zawsze czemś zajętą, zmiana temperatury nie ma żadnego wpływu na jej organizm i humor, nie osłabia jej ani zniechęca. Szczęśliwa!...
Skończyłam już kłopot z bielizną, której w ostatniem praniu było więcej niż zazwyczaj, a to głównie z mojej przyczyny. Leniwa Jadwisia lubi co dwa lub trzy dni zmieniać kaftanik, pończoszki, etc., to tak konieczne.
Nie pojmuję gustu mamy, która nosi ciemną spódnicę i kaftany, zamiast białych, a to tylko przez oszczędność! Wolałabym śmierć, niż coś tak ordynarnego! Bo...
Wracam do mego pokoiku, siadam na kozetce i zamyślam się, doprawdy, sama nie wiem o czem. Oryentuję się jednak po chwili, aha! już wiem o czem myślałam!
Gdyby tak ojciec wydał jeszcze jeden wieczorek, włożyłabym suknię blado-niebieską bo... przeszłego roku było mi w niej ładnie, a przy kolacyi fartuszek z haftowanym szlakiem.
Przyszłam do przekonania, że rola uprzejmej gosposi jest stosunkowo wdzięczniejsza od innych, naturalnie, tylko przy gościach i comme de raison w ładnym fartuszku. Gdy częstuję, zapraszam, do jedzenia zachęcam, jestem w swoim żywiole. To bardzo przyjemne zatrudnienie.
Śmieszny jest ten pan Kazimierz, który mnie rusałką nazywa i wzdycha przytem wywracając oczy.
Powiedział mi kiedyś, że wybiera się w świat, a patrzył na mnie tak badawczo, jak gdyby chciał przeniknąć co myślę w tej chwili. Roześmiałam się tylko, potem zaczęłam się bawić kosztem podróżnika, do Kamerunu go wysyłając. Może sądził, że mnie rozczuli, że się rozpłaczę i błagać go będę, aby po za rogatkę nie wychylał zgrabnego noska, gdyż nawet jadąc na Saską Kępę, może w Wiśle utonąć, a kolej żelazna tysiącem niebezpieczeństw jest zagrożona.
Pan Leon znowu ślicznie tańczy, a ja tańczyć tak lubię!... Gdyby tatko przystał jeszcze na jeden wieczorek, jeden, ostatni w życiu! źle mówię, w tym karnawale. Nie wiem, doprawdy, czemuby nie miał przystać, wszak to mało kosztuje, a tyle sprawia przyjemności.
Mateczka jest wogóle więcej wyrozumiałą, ojciec nazywa mnie wietrznicą, szaloną pałką, gniewa się, że zanadto lubię zabawy i tańce. Mama tłomaczy, że to tak wszyscy młodzi, chociaż z pewnością sama jest innego zdania. Poczciwa mateczka!
Zmierzch zapada, okno mego pokoiku wychodzi na podwórze, wcześniej więc tutaj robi się ciemno, niż od ulicy. Nie mogę już czytać, litery jak zamazane, niewyraźne.
W kuchniach sąsiednich mieszkań pozapalano światło, przeciwległa oficyna stoi przedemną jak otwarta księga, widzę wszystko co się tam dzieje. Służące uwijają się z robotą, często z nudów lubię im się przyglądać.
Na drugiem piętrze pranie, balja stoi pod oknem, młoda silna dziewka z rękami zawiniętemi po łokcie, wykłada bieliznę z dymiącego kotła. Wygląda, jak gdyby sama wyszła z niego przed chwilą, czerwona, oblana potem, nie odpoczywa lecz robi swoje, na zmęczenie i gorąco uwagi nie zwraca. Co za wytrwałość!
Od frontu na parterze mają widać gości. Jasno we wszystkich oknach, lokaj w białych rękawiczkach zapuszcza rolety.
Pewno będą i tańce, pani domu, kobieta młoda, światowa, lubi się bawić, bywa na wszystkich balach i u siebie wydaje wieczory.
Ah! czemuż jej nie znam!
Zaprosiłaby mnie z pewnością, a w tej chwili zamiast nudzić się rozmyślaniem, wybierałabym się na bal.
Ha! ha! ha! moja najmilsza sąsiadeczka zaczyna znowu swoje harce! Nie, ona ma chyba pomieszanie zmysłów. To z pewnością waryatka!
W tym małym pokoju przebiega dziennie po kilka wiorst drogi, kręcąc się bez ustanku, jak gdyby na sprężynach.
Dzieci siadły przy stole; pewno się uczą.
Masz tobie! najmniejszy bęben spada. Wielki Boże! mógłby się zabić!
Co za niegodziwa! Jeszcze mu wycięła dobrego klapsa, zamiast ukoić, pożałować...
A tam co nowego? Jak mamę kocham, wesołe dzieciaki! Robią sobie olbrzymie wąsy z atramentu czy węgla, zarówno chłopcy jak dziewczynki, a na stole, jak widzę, wielka, czarna plama.
Podają samowar.
Czemuż tak wcześnie? Gdy ruch rozpoczyna się w najlepsze, bo wieczór to jest najmilsza cząstka dnia całego, ta jędza spać im każe.
Niegodziwa matka! potwór w ludzkiem ciele!
Boże! jak oni jedzą!
Jeszcze herbata nie zdążyła naciągnąć, a tu pół koszyka bułek już sprzątnięto... Matka tymczasem przyniosła miskę z wodą, fatalną plamę ze stołu zmywa i grozi psotnikom. Gniewa się widocznie.
Wielkie tam rzeczy, jakaś marna plama, ktoby na nią zważał!
Ten przesadzony porządek, wstręt we mnie obudza ilekroć patrzę na moją sąsiadkę, a powtarzam to niemal codziennie, złości mnie widok ciągłego zamiatania, sprzątania, zbierania strzępków i papierków, ustawiania krzeseł, które za chwilę znajdą się na środku pokoju i tym podobnych melioracyi nie doprowadzających do niczego.
Zmęczona, zziajana nie spocznie, ani posiedzi przez chwilę na jednem miejscu; tam blizko pieca stoi sofka, czyż nie byłoby lepiej położyć się, odetchnąć po tych wszystkich awanturach. Nie! ona musi kręcić się jak fryga, od rana do nocy biegać z pokoju do pokoju, przeglądać wszystkie kąty, bo to przecież dobra gospodyni...
Szalona! czyż nie lepiej zabrać tę całą gromadkę i pójść z nią na spacer.
Saski ogród... ostatnia przechadzka stoi mi żywo w pamięci, nie dlatego jednak, że pan Kazimierz był z nami. Cóż on może mnie obchodzić? Daleko więcej podoba mi się Leon, szczególniej w mazurze.
Tak, nie omyliłam się ani troszeczkę. Biedne dzieci muszą iść spać. Dopiero ósma!
Skończono pić herbatę, najmłodsze dziecię na kolanach matki pacierz odmawia, starsi chłopcy resztę bułek zmiatają; dziewczynki cokolwiek mniej żarłoczne, już się zabrały do lalek, co widać niepodobało się jejmości, gdyż przerywa zabawę i zaczyna jakieś kazanie.
Nawet po herbacie odpocząć im nie da, tylko do spania zapędza, ah! niegodziwa matka!
Myślałby kto pewno, iż ma bilety do teatru lub na koncert, że na bal się wybiera, gdzietam! ta nędzna istota, obdarzona widocznie tępym umysłem, podobnych pragnień nie zna, estetyczne rozrywki są jej obce.
Wczoraj naprzykład, uśpiwszy dzieci, wzięła ogromną księgę, pewno rachunki gospodarskie i zagłębiła się w niej po same uszy, gdyśmy się wybierały na maskaradę, ona cerowała pończochy, a w przeszłym tygodniu zdaje mi się, w poniedziałek, zachwycona śpiewem pana Jana, wbiegłszy tu na chwilę, aby ukryć pomieszanie, wywołane fatalnem gadulstwem niegodziwca Kazimierza, oryginalny spotkałam widok. Moja zajmująca sąsiadka siedziała na środku pokoju niby wrona w gnieździe, a wkoło niej całe stosy bielizny, walały się po wszystkich kątach.
Widocznie liczyła te skarby, bo później nad ranem, gdy od nas goście wyszli, palono tam w kuchni ogień, a dwie praczki rozpoczynały kampanię, która powtarza się tam dość często.
Czy takie marne stworzenie pojmuje urok śpiewu, muzyki, czar poezyi, słodycz marzeń; czy oprócz tajemnic gospodarskich przeczuwa inne? Czy zastanawia się kiedykolwiek nad jaką kwestyą społeczną?... Nie sądzę. Zdaje mi się bowiem, że ceny produktów, zalety lub wady służących, są to jedyne zagadnienia dla umysłu tego rodzaju kobiet dostępne, o reszcie nie ma co mówić.
Mąż sąsiadki przystojny, młody człowiek, najczęściej wychodzi sam lub z dziećmi, ona zazwyczaj w domu zostaje, niby sługa, wiecznie mając coś do roboty.
Nie rozumiem jak on może kochać taką żonę, gdybym była w miejscu tego biedaka, uciekłabym gdzie pieprz rośnie od podobnej towarzyszki.
— Proszę panienki...
— Co tam znowu?
— Przyszedł pan Kazimierz i pyta o panienkę.
— Powiedz, że wyjechałam.
Ah! co to za nudziarz! Czyż obowiązaną jestem wyskoczyć zaraz, gdy przyjdzie, dziękować mu, że raczył nas swoją wizytą uszczęśliwić! Jest mama, Zosia, ciocia Ludwika, jeżeli ich towarzystwo nie wystarcza, może odejść, nikt go nie będzie zatrzymywał.
Piękna gosposia znowu porządkuje i sprząta. Zamiata, jak mamę kocham, znowu zamiata, już nie wiem nawet który to raz od południa, zbiera książki i lalki, chowa, układa z całem przejęciem ważnością sprawy.
A to co znowu? Wdrapuje się na szafę ze ściereczką, kto wie, może i na piecu czego szukać zacznie.
Oryginalna!
— Panieneczko...
— Idźże, moja Zuziu! daj mi spokój.
— Pan Kazimierz powiada, że zostać dłużej nie może, i chciałby z panienką się pożegnać.
— Nie nudź mnie!
Ta nieznośna Zuzia jest strasznie ciekawa. Patrzy mi w oczy i złośliwie się uśmiecha.
Muszę przecież zapalić światło, poprawić włosy i ubranie, nasz melancholijny gość może jeszcze chwilkę poczekać.
Co za fatalność! znowu mam rumieńce. Przed samym wieczorem byłam zupełnie bladą, teraz, twarz mi płonie... Posiedzę jeszcze chwilkę, ochłonę nieco, bo tak do salonu wejść przecież nie wypada.
Słyszę w przedpokoju czyjeś kroki... może to Kazimierz odchodzi naprawdę... serce bije mi jak młotem... oszalałam chyba.
Już zbladłam, zniknęły rumieńce... czy można iść teraz, czemuż znowu jestem tak blada?... Mniejsza! byleby tylko nie pożegnał mamy i cioci i nie zdążył już odejść...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Te nudne dysputy wyprowadzają mnie z granic cierpliwości... mój Boże! alboż ja na to mam lat ośmnaście, wesoły humor i chęć do życia, bym najpiękniejsze skarby młodości, które czas przecież z sobą zabierze, pogrzebała w czterech ścianach.
Mama zupełnie co innego, kobieta nie młoda (nie wiem dokładnie ile lat nasza kochana mateczka żyje na świecie), słowem, mama. Szanuję ją, kocham i zawsze w to wierzę, że wyjąwszy ją jedną, osławiona kapłanka domowego ogniska, jest tylko w dymie kuchennym uwędzoną, rozkrzyczaną jak indyk jejmością, a poetyczne wyrażenie bynajmniej z prawdą się nie godzi.
Kapłanka! co za szyderstwo! Sam dźwięk tego wyrazu przywodzi na myśl szlachetną postać kobiety, z dumą na czole, myślą od codziennych spraw oderwaną, a sięgającą w niebiosa; w rzeczywistości to nawet nie Hebe, lecz najpospolitsza klucznica, szafarka ze stwardniałą dłonią i pospolitemi ruchami. Nie rozumiem nawet, jak dobrze wychowany mężczyzna może gustować w takim okazie.
Sprzeczałam się też zawzięcie, bo mi szło o zasadę, tylko o zasadę, jak ojca kocham! Niech on nawet przepada za naszą Joanną, która świetnie umie gotować, ani się ździwię, ani mu nie zabronię, lecz gdy idzie o ogół inteligentnych kobiet, a ktoś mi prawi takie teorye, muszę koniecznie wypowiedziéć swoje zdanie. Że on chciałby widziéć swą żonę z kluczami u pasa i grubym fartuchu, zamkniętą w domu na dwa spusty, oddaną drobiazgom, prozaiczną, nawet gderliwą, lecz „dzielącą trudy” swego pana, któżby się dziwił, to tak wygodne i nie kosztowne, twierdzić jednak, że dla szczęścia rodziny wszystkie takiemi być mamy, równa się bluźnierstwu.
Więc też, gdy Zosia, bardzo oględnie przekonać go usiłowała, Martę i Maryę za przykład stawiając, ja kłucę się, gniewam, bo mnie to oburza.
— Nie zazdroszczę pańskiej przyszłej żonie, o, wcale nie zazdroszczę — rzekłam naprawdę już rozgniewana.
— Czy tak? — odpowiedział z uśmiechem, zły może lecz na pozór spokojny. — Dotychczas sądziłem, że panna Jadwiga źle mi nie życzy, a tu się dowiaduję, że jest inaczej. O wierz mi, pani, gdyby moja żona miała być lalką bezduszną, myślącą tylko o zabawach i strojach, wolałbym sobie, dziś jeszcze naprzód, zanim to nastąpi, życia się pozbawić...
— Krańcowe ostateczności — rzekłam zmieszana, bo mnie swojem wyznaniem dotknął boleśnie.
— Postaw mi pani wzór średniej miary, a będę jej wdzięczny.
— O cóż łatwiejszego! takich znajdziemy mnóstwo tej kategoryi kobiet, spotkasz pan bardzo wiele, pełno ich wszędzie, taką jest każda z naszych znajomych.
— Przepraszam, to mi bynajmniej nie wystarcza, radbym wiedziéć czem są one, co robią, co myślą i dokąd dążą.
— Alboż to mogę wiedziéć? Trochę się bawią, ubierają, wychodzą na spacer, czasem robótką się zajmują, a dążą tam, gdzie i my wszyscy.
— Czyli... kończ pani, to bardzo ciekawe.
— E, panie Kazimierzu, na co się zdała podobna rozmowa?
— Na bardzo wiele. Pani mnie objaśniasz, ja słucham, pragnę wiedziéć...
— Jak gdybyś pan nie wiedział!
— Przysięgam na Boga, że nie wiem wcale dokąd dążą owe kobiety, których pani tak bronisz.
— Tam gdzie i wszyscy, do kresu, którego imię, śmierć.
— A, a, panna Jadwiga jest filozofką! któżby przypuszczał!
Złośliwy uśmiech towarzyszący tym wyrazom, przywiódł mnie do ostateczności. Mama szeptała coś z Zosią w kwestyi niedzielnego obiadu, który wymagał zawsze długich debatów, ojciec grał w szachy ze starym profesorem i właśnie stracił wieżę, wszyscy byli zajęci, nikt mi nie przyszedł w pomoc, choć bezwątpienia zasługiwałam na poparcie.
— Jeśli z nas która chce pracować — rzekłam wybuchając gniewem — sama da sobie radę, nie ma potrzeby zamąż wychodzić.
— Zapewne — odparł chłodno — każda z pań może sięgnąć po laury i po kawałek chleba, o ile wytrwałość jej nie zawiedzie. Cóżem ja jednak winien, że takie jest moje przekonanie, z którem się nigdy nie ukrywam, lecz gdy sposobność się darzy, mówię otwarcie, że ponad wszelkie królowe balów, głośne piękności, utalentowane artystki, stawiam skrzętną gosposię, która nie lubi zbytecznie ufać sługom, każdego grosza pilnie strzeże, nie lekceważąc drobiazgów.
Tego już było za wiele.
— Chodź pan! — krzyknęłam, dysząc z gniewu. — Ja mu pokażę wzór doskonałości!
To powiedziawszy, powiodłam go za sobą do drugiego pokoju.
Mimo spóźnionej pory, w oknach mieszkania „ideału” paliły się światła, sąsiadka moja uwijała się po kuchni, dobrze więc trafiłam. Obchodzono tam widać uroczystość święta „ognia”, który niestety wbrew tradycyi płonął pod blachą, podsycany kamiennym węglem, „kapłanka” strzegła wiernie swego ołtarza, dwie dziewki poświęcone również temu kultowi, uwijały się po kuchni. Były to widać przygotowania na dzień jutrzejszy, już nie pranie, sprzątanie, czyszczenie, cerowanie, lecz pewno... bal.
Moja piękna mieszała coś w donicy ogromną łyżką, dosypując od czasu do czasu przeróżne ingrediencye, w ruchach tej mumii nie było śladu pośpiechu, ożywienia, podnieconego nadzieją zabawy, ta sama zegarowa jednostajność, kamienny spokój maszyny funkcyonującej prawidłowo. Znać, że nie cieszy jej perspektywa rozrywki, ani przyspiesza bicia serca.
— Patrz pan — rzekłam do Kazimierza, lornetkę mu podając — oto masz obraz ideału w najpoważniejszej formie, jaką zwykł przybierać, ja widziałam już gorsze... trafiliśmy bardzo szczęśliwie... Jest to kobieta, która połowę życia przepędza w kuchni, a za cel spacerów zimą i latem obiera Żelazną Bramę...
Nie dokończyłam. Gość mój, przed chwilą tak energicznie usposobiony, niemal zawzięty, miał chłodny uśmiech na twarzy i równie chłodnem obrzucił mnie spojrzeniem.
— Cóż? — spytałam po chwili, dotknięta dziwną zmianą.
— Mamże powiedziéć prawdę? jest to ideał, chociaż go pani okrywasz śmiesznością!...
Jużeśmy w tym dniu nie rozmawiali z sobą.

∗                    ∗

Pan Kazimierz bywa u nas często, rodzice go lubią, Zosia za nim przepada, co do mnie, od pamiętnego wieczoru, w którym kłóciliśmy się tak zawzięcie, trzymam się zdaleka; najczęściej gram lub śpiewam, bo to mi robi przyjemność, lub wreszcie dziobię szydełkiem, mocno skomplikowane arcydzieło, zaczęte i porzucone jeszcze w przeszłym roku.
I ja także chcę być pracowitą, to mnie uwalnia od rozmowy z pewnemi osobami; zagłębiam się w rachowaniu oczek, nie tracę czasu, jestem oszczędna, nie lekceważę drobiazgów.
Zosia do mamy się uśmiecha, to znowu szeptem mówi coś do Kazimierza, mój prześladowca siada przy niej, doskonale się bawią.
Wychodzę, by ukryć rozdrażnienie, wypijam szklankę zimnej wody i wracam do saloniku, jak gdyby nigdy nic.
Kazimierz wesoły, w dobrym humorze, do mnie się przysiada, aha! nareszcie! Ja na niego uwagi nie zwracam, rachuję, dziobię jak kura.
— Panna Jadwiga zapracowywa się dzisiaj, rzecze wielbiciel „kapłanki”.
— Pięćdziesiąt trzy, cztery, pięć — recytuję jak z nut.
— Mam do pani prośbę...
— Sześćdziesiąt siedm, ośm, dziewięć — powtarzam, z trudnością od śmiechu się wstrzymując.
— Czy wybiera się pani jutro na ślizgawkę?
— O ja nieszczęśliwa! — wołam z tragicznym patosem — zmyliłeś mi pan liczenie oczek, będę musiała pruć!
Kazimierz uchwycił mnie za rękę, w której trzymam szydełko i niemiłosiernie kaleczy się w palec.
Niepomna urazy, biegnę po kawałek płótna, bandażuję ranę, przyczem on grymasi, tłomacząc jak trzeba robić opatrunek, Zosia tymczasem składa moją robotę, i zaczynamy znowu jakąś sprzeczkę.
Stary profesor, gość nasz zwykły od niepamiętnych czasów, jowialnie się uśmiecha i rzuca dowcipną uwagę:
— Kto się kłóci, ten...
Uciekłam z pokoju po chustkę, przypadkiem zostawioną w kuchni.
Niegodziwiec!
Ani śmiem teraz spojrzéć na Kazimierza i przysięgam sobie nigdy się nie sprzeczać, by nie nastręczyć profesorowi okazyi do cytowania przysłów.

∗                    ∗

Na ostatnim wieczorku zrobiłam bardzo przyjemną znajomość. W ogóle nie jestem przyjaciółką mężatek, każda, choćby najmłodsza, w porównaniu z pannami wydaje mi się starą, a więc niestosowną do mego towarzystwa, tym razem jednak, ponieważ prócz mnie i Zosi wcale panien nie było, musiałam z konieczności odstąpić od zasady i zasiąść w gronie poważnych dam.
Szczególniej, zaraz od pierwszej chwili, zajęła mnie z nich jedna, pięknemi oczami oraz szlachetnym układem. Po bliższej rozmowie, dowiedziałam się, że jest kuzynką Kazimierza, daleką wprawdzie lecz bardzo mu życzliwą, a gdy przyszło się żegnać, zaprosiła nas najformalniej na chrzciny swej najmłodszej córeczki i chcąc przepisom towarzyskim uczynić zadość, przyrzekła pierwej złożyć wizytę mamie, choć jak powiada, trudno jej się wybrać, rzadko z domu wychodzi, gdyż ma kilkoro dziatek, których nie może zostawiać ze sługą.
Wracając do domu, zrobiłam wymówkę Kazimierzowi, że mi nie wspomniał nigdy o pani Orskiej.
— Jakto? — rzekł, udając ździwienie — czyż mało jeszcze mówiłem paniom o Anielce Żabińskiej?
— Tak? więc to owa Anielcia z cudownym głosem, okrzyczana piękność ***ska? Ah, czemuż nie wiedziałam! musiałaby nam zaśpiewać koniecznie.
— Wątpię, od śmierci czteroletniego synka, raz tylko jeden słyszałem ją śpiewającą na żądanie brata, który przyjechał ją odwiedzić po długiej nieobecności. Przy pierwszej aryi spostrzegłem, że chwieje się na nogach, uspokoiła mnie jednak spojrzeniem i zaczęła drugą, nie dośpiewała przecie do połowy, gdyż straciła przytomność.
— Wszak ma jeszcze kilkoro dzieci!
— Tak, i kocha je szalenie, gdy umarł mały Janek, pewny byłem, że za nim pójdzie, biedaczka.
— Zapewne Beniaminek mamusi...
— Nie sądzę, w przeszłym roku gdy zachorował najstarszy chłopiec, rozpacz Anielci wzruszyła mnie do łez, a parę lat temu spostrzegłszy dyfterytyczne zapalenie w gardle jednej z córek, sama jak szalona, w mróz, bez okrycia, w chustce tylko, pobiegła do doktora i przeziębiła się fatalnie.
— A gospodarstwo czy także lubi? — zapytałam znacząco.
— Czy lubi, nie umiem pani odpowiedziéć, lecz bardzo niem się zajmuje, zawsze czynna, a przytem, co także dużo znaczy, zadowolona i uśmiechnięta. Miłą jest w salonie, lecz kto jak ja, widział ją przy dzieciach lub w kuchni, ten musi przyznać, że pani Orska posiada tysiące zalet.
— Aż tak? kiedy przesadzać, to już dobrze!
— Zobaczy pani...
— Co się tyczy powierzchowności, pańska kuzynka jest bardzo w moim guście — odparłam szczerze. — Przypomina mi kogoś ze znajomych, kogo? nie wiem doprawdy. Gdzie ja tę twarz widziałam? nie mogę sobie przypomnieć!
— Rysy drobne, dość regularne, kształtna figurka...
— Tak — dodałam po chwili z pewną złośliwością, której kobieta ustrzedz się nie może, gdy w jej obecności zanadto chwalą inną — i oczy, którym oprzéć się trudno, wszak prawda, panie Kazimierzu?

∗                    ∗

Co za szczególna nieuwaga! Żadnej z nas na myśl nie przyszło spytać, gdzie mieszka pani Orska, dopiero znalazłszy się na ulicy, ojczulek rzecze, upatrując dorożki.
— A w której to stronie, moje panny, wypadła nam dziś wizyta?
Ja otworzyłam usta, Zosia wzruszyła ramionami, ojciec spojrzał na jedną i na drugą i kto wie, pewno byłby nas wyłajał, lecz na szczęście, w tejże samej chwili zjawił się Kazimierz objuczony mnóstwem paczek.
Powitaliśmy go z radością, ojciec aż obie ręce mu podał.
— Wyobraź sobie, kochany panie — rzekł ze zwykłą szczerością — te dwie dzierlatki wyprowadziły mnie na ulicę, nie wiedząc w którą stronę się ruszyć. A to paradne, jak honor kocham, paradne! no proszę, po mojej Zosieczce takiego roztargnienia wcalem się nie spodziewał, za tydzień, dwa najdalej, moje „skończone panny” wsadzą mufki na głowę, a kalosze na ręce, zamiast rękawiczek!
Uspokojona dobrym humorem ojca, zaczęłam się śmiać, Zosia zrobiła potulną minkę, przejeżdżający dorożkarz zatrzymał się pod bramą.
— Nie potrzeba — rzekł Kazimierz — chodźmy, ja będę przewodnikiem.
— Ależ na takie zimno! dziewczęta się pochorują!
— Ręczę za zdrowie pań — upiera się wujaszek, obładowany jak wielbłąd w pustyni, i skręca w bramę sąsiedniego domu.
— Tu?
— Tutaj?
— Tak blizko! — wołamy wszyscy razem, jak gdyby na komendę, a ja zaczynam poprawiać loczki z któremi wiatr niemiłosiernie się obszedł, pan Kazimierz podał rękę Zosi, ja ojczulkowi i znaleźliśmy się niebawem w porządnie, a nawet z komfortem urządzonym saloniku, witani serdecznie przez panią domu i jej męża, wysokiego mężczyznę o ślicznych czarnych oczach, który nie czekał sposobnej chwili, lecz zaraz na wstępie przedstawił nam gromadę dzieci tłustych i rumianych, jak chłopskie pacholęta. Nudziło mnie to trochę, niechcąc jednak sprawić przykrości ojcu i mamie, zawiązałam rozmowę z pięcioletnią dziewczynką, która śmiało do mnie przybiegła.
— Czy kochasz małą siostrzyczkę? — rzekłam, sama nie wiedząc od czego zacząć.
— Którą? czy tę co to ją bocian przyniósł? — szczebiotało dziecię — niebardzo ją kocham, bo jest niegrzeczna, krzyczy w nocy i w dzień, nie umie się bawić i zabrała mi kołyskę.
— Na cóż tobie kołyska? jesteś już duża!
— To nic, kołyska była moja i aniołek przy niej był mój, a teraz to wszystko dla Heli!
— Bardzo mi ciebie żal — dodałam zabawiona pretensyą dziewczynki — ale pewno już masz łóżeczko.
— O, mam, bardzo ładne! tatko mi je kupił, zaraz je pani pokażę — odparła ciągnąc mnie gwałtem do drugiego pokoju, w którym bawiły się dzieci. Przy oknie zastawionym mnóstwem zabawek, stało niewielkie łóżeczko, na którem mała Nacia siąść mi kazała. Wytłomaczyłam jej, nie bez trudności, że szkoda białej, czyściutkiej pościeli i zajęłam miejsce na sofie a przy mnie moja towarzyszka. W kwadrans potem byłyśmy już na stopie pewnej poufałości, dowiedziałam się różnych rzeczy o Heniu, który stłukł wczoraj szklankę, o Mani wielkiej figlarce i Guciu leniuszku, co lubi długo sypiać; wszystkie te zwierzenia pobudzały mnie do śmiechu.
Kazimierz rozdał już ciastka, pierniki i karmelki, puścił na pokój myszkę, powitaną krzykiem radości przez młodsze dzieci, osądził polubownie spór Gucia z Marynią, ucałował maleństwo świątecznie wystrojone, a faworytkę swoją, Nacię, postawił na dłoni i obniósł po wszystkich pokojach.
Wieczór nadspodziewanie wesoło nam przeszedł, pani Aniela jest kobietą bardzo przyjemną, a nawet rozumną: gra, śpiewa, nieźle rysuje, gościnna przytem i łatwa w obejściu, pociąga do siebie i lubić się każe. Po ósmej, gromadka dzieci spać poszła, powiedziawszy gościom dobranoc, mama na chwilę także wysunęła się z pokoju, lecz wróciła zaraz i od tej pory stała się jeszcze milszą, podwoiła uprzejmość, wszystkich razem i każdego z osobna mając na uwadze. Ożywiona, ruchliwa, z cudownym taktem podtrzymywała gawędkę kilku poważnych matron, które gotowe były zasnąć po każdej partyjce bezika, złagodziła dowcipną uwagą zły humor pana radzcy, z powodu przegranej, Zosię na poczekaniu obznajmiła z jakimś „sekretem” gospodarskim, a mnie i resztę towarzystwa z prześliczną aryą, której dziś jeszcze pełne mam uszy.
Kazimierz był bardzo ożywiony, nigdy go takim nie widziałam, a gdy na pożegnanie całował ręce pięknej kuzynki, czytałam w jego oczach wyraz zachwytu, który mnie wcale nie dziwi. Czemuż się jednak z nią nie ożenił, o ile wiem miała nawet dość znaczny posag, zamiast uwielbiać żonę innego, składałby hołdy swojej własnej. Pani Aniela wydaje mi się bardzo serdeczną, otrzymała staranne wychowanie, przywykła do dobrego towarzystwa.
Nasza Zosieczka jest nią zachwycona, przez trzy dni z rzędu musiałam słuchać hymnów pochwalnych na cześć pani Orskiej, ja choć to wszystko przyznaję, gniewa mnie egzaltacya Zosi.
— Dobrze już, dobrze — wołam znudzona — kuzynka pana Kazimierza jest ideałem, lecz dajmy jej spokój, czyliż potrzeba ciągle o niej mówić!
Strofowanie chybiło celu; Zosia przestała rozpowiadać głośno o ósmym cudzie świata z sąsiedniej kamienicy, przyszła jednak kolej na ojca, który moją niechęcią bynajmniej się nie krępował.
— Słuchaj Jadwisiu — rzekł przy obiedzie — ty gniewasz się na Zosię, że jest szafarką i pracować lubi, weźże więc teraz na uwagę, że byleby nie zapomniała przytem o książce, może być równie miłą jak użyteczną. Masz żywy przykład z pani Orskiej, która jest jednocześnie damą i kucharką.
— Ależ, ojczulku, któż to powiedział że, pani Orska kuchnią się zajmuje? kiedyżby czas na to znalazła?
— Ja nie wiem, słyszałem tylko, że wyśmiewałaś ją z tego powodu.
— Ja?
— Mówię zupełnie seryo — odpowiedział ojciec — nie jest to wcale przedmiot do żartów. Radzę ci, Jadwiniu, zastanowić się trochę.
— Ja wyśmiewałam panią Orską!
— Ty, moja panno.
— Nic a nic nie rozumiem!
Powtarzałam z goryczą, wymówka ojca dotknęła mnie niezasłużenie.
— Nic a nic nie rozumiem!
Ojciec do okna mnie zaprowadził i rzekł, wskazując przeciwległą oficynę.
Cofnęłam się zdumiona.
— Znasz tę gromadkę dzieci i skrzętną mrówkę, która pomiędzy niemi ład zaprowadza? To siostra Kazimierza!...

∗                    ∗

Co się też ze mną dzieje! od przytomności prawie odchodzę, a nie wiem sama, czy płakać, czyli się gniewać. Złapałam się fatalnie... Bo, któżby mógł przypuścić, Kazimierz zawsze mi opowiadał o eleganckiej, dystyngowanej kuzynce, a ta w życiu codziennem pospolita aż pfe! A on to lis prawdziwy! gdy mu przedstawiłam krzątaninę sąsiadki, żeby choć pisnął, żeby odezwał się choć słówko. Udał, że jej zupełnie nie zna, zbladł tylko, zaprzestał żartów, spoważniał, ale to trwało jedną chwilę.
O, gdybym wtedy mogła przeczuć i domyśliwszy się prawdy, obrócić w żart całą rozmowę, byłoby wszystko inaczej, a teraz...
Przez cały tydzień nie śmiałam wyjść do Kazimierza, który jak na złość zjawiał się prawie codziennie, przynosząc nuty, książki i kwiaty. Zosia śpiewa z nim razem, albo mu towarzyszy na fortepianie, a ja tu konam z nudów.
Na domiar nieszczęścia, w sobotę zeszło się kilka osób; nie było innej rady, położyłam się w łóżku udając chorą.
Lecz Fela, moja niby najszczersza z przyjaciółek, trafiła i tutaj.
— Biedna Jadwisiu, jakżeś zmizerniała! — powtarza z czułością.
— Czyż podobna?
— Nie wierzysz!
— Choruję przecież zaledwie od wczoraj.
— A jednak nos ci się wyciągnął, podsiniały oczy...
— Więc bardzo źle wyglądam?
— Okropnie! i staro...
— Naprzykład.
— Przynajmniej na lat dziewiętnaście!
Odetchnęłam, przez chwilę byłam w wielkiej obawie.
— Pocóż mnie straszysz? — wołam ze śmiechem ośmnaście czy dziewiętnaście to mała różnica.
— Nie żartuj — z powagą tłomaczy Fela — mama powiada, że panny w naszym wieku zawsze dwa lata ujmować sobie powinny, jakże tu ująć wyglądając tak staro... Ale, słuchaj, Zosia twoja siostrzyczka bardzo wyładniała, przystojna nie ma co mówić, szczerze jej zazdroszczę i wierzę, że miłość robi cuda.
— Miłość! — powtarzam machinalnie, a w oczach mi ciemno, czuję, że blednę, wszystka krew spływa mi do serca — Miłość! powiadasz...
— No tak, nie są to przecież moje własne słowa — usprawiedliwia się Fela — bo my, młode panienki, powtarzamy je bezwiednie, ot, tak ze słyszenia.
— W każdym razie, należy obce zdanie zastosowywać w porę, zamiast przyczepiać jak różę do kożucha. Cóż tu uroda Zosi ma za związek z miłością?
— Ah, obłudnico! ty mnie nie okłamiesz, bo wszyscy przecież wiemy, że twoja siostra idzie za Kazimierza. Będzie z nich ładna para, mama powiada... Jadwisiu, co tobie? czemu tak ściskasz moją rękę? na Boga, co się dzieje! Zosiu, chodź tutaj, Zosiu!
Zemdlałam podobno, a gdy wróciłam do przytomności, Zosia krzątała się przy łóżku, a w sąsiednim pokoju ktoś szeptał z mamą. Poznałam głos Kazimierza.
— Powiedz mu niech odejdzie! — powtarzam ze złością.
— Kto? Jadwiniu, nie ma tu przecież nikogo — tłomaczy moja szanowna siostra, jak gdybym była małem dzieckiem, które z łatwością da się przekonać i kłamstwu uwierzy.
Udaję jednak, że mnie przekonała, zamykam oczy.
Nazajutrz odwiedziła nas pani Orska, niby umyślnie przyszedłszy do mnie chorej, siedziałam jak na torturach, obiecując sobie, że gdy się skończy fatalna wizyta, zamknę się znów na cztery spusty, gdy najmniej spodziewany, w godzinach biurowego zajęcia ukazał się Kazimierz.
Przyjęłam go dość chłodno, spojrzał mi w oczy, chciał nawet w rękę pocałować, lecz rękę cofnęłam.
Dziś to zbyteczne, później zupełnie co innego, gdy już zostanę „siostra żony”... Miał jednak dziwnie smutną minę i tak pokornie na mnie spoglądał, że mimowoli dałam się wciągnąć w dłuższą gawędkę ze swoim „szwagrem”. Lecz w głowie mi się mąci, wypowiadam najsprzeczniejsze zdania, że aż się wstydzę za taki nieład w myślach; pani Orska pobłażliwie się uśmiecha, odchodząc, na pożegnanie całuje mnie w czoło, a ja, wielki Boże! rozczulam się i cała we łzach padam jej na szyję.
Uspokoili mnie jakoś, lecz sama nie wiem kiedy ręka moja znalazła się przy ustach Kazimierza, wyrywam ją niechętnie, on znowu rozbraja mnie spojrzeniem, na sercu tak mi słodko tak błogo...
Pani Orska wychodzi, „szwagier” zostaje na herbacie, ja znowu zamykam się swoim pokoju i kryjąc twarz w poduszkach, tłumię łkania, których powstrzymać dłużej nie byłabym w możności.

∗                    ∗

Nie mam odwagi pomówić z Zosią. Już, już zaczynam, otwieram usta, przygotowałam podczas bezsennej nocy długi szereg zapytań, bo tak otwarcie byłoby jeszcze trudniej, lecz gdy przyjdzie do tego, kurcz ściska mi gardło, duszę się, dławię, ani jednego słowa wykrztusić nie mogąc. Zosia serdeczna i dobra jak zawsze, mama psuje mnie pieszczotami, tatko nawet złagodniał, wszyscy litują się nad moim smutkiem, radziby go osłodzić, piętnasty dzień Maja wyszedł mi z pamięci a przecież to u nas uroczyste święto, podwójne imieniny, mama i siostra obchodzą je razem.
Dawnemi laty, dzieciak prawie, w pensyonarskim mundurku, wytańcowywałam do rana i z głową pełną wrażeń, ze słodkiemi wspomnieniami szłam nazajutrz do lekcyi, które nie wiodły mi się jakoś... Dziś już się nie cieszę, nie bawię, wszystko inaczej, bo jam już nie ta sama i do wczorajszej niepodobna.
Gdy mi przecież ojciec oznajmił, że trzeba kupić dla Zosi aksamitny paltocik, na podobieństwo mojego, a dla mateczki suknię, gdy załatwienie tych sprawunków, jak piorun z pogodnego nieba spadło na moją głowę, wtedy już z konieczności podźwignąć się musiałam, bo gdy ojciec raz powie, już więcej nie powtórzy i ani chce o niczem wiedziéć.
Zabrawszy więc pieniądze, smutna, zniechęcona obeszłam kolejno wszystkie kuzynki z których każda wymówiła się tem lub owem, nie chcąc na siebie „brać odpowiedzialności”, aż trafiłam do pani Orskiej z prośbą o radę. Ona we wszystkiem taka praktyczna i oszczędna lepiej od innych mi dopomoże i zrobi stosowniejszy wybór.
Tu spotkał mnie zawód. Zamiast się ubrać i ruszyć na wędrówkę od sklepu do sklepu, co jest przecież zatrudnieniem bardzo przyjemnem, moja pani dała mi do zszywania cały stos białych gałganków do sukien dla Mani i Julci, sama zaś poszła do kuchni, zająć się obiadem, gdyż kucharka jest chora, trzeba ją wyręczyć.
Zabawnym był mój pośpiech, z jakim do pracy się rzuciłam; przy maszynie, której nie cierpię, kołatałam gorliwie przez parę godzin. Następnie, gdy niańka poszła po starsze dzieci, aby je z pensyi przyprowadzić na obiad, gdy już w każdej chwili spodziewałyśmy się przybycia pana, rada nie rada otworzyłam kredens i do nakrywania się wzięłam.
Mimo wyjątkowego, jak na kobietę, braku wprawy, oraz uzdolnienia, niepotłukłam talerzy ani szklanek, poustawiawszy je z biedą gdzie należało. Pani Orska grzecznie mnie przeprasza, lecz coraz inne podsuwa zatrudnienie, w sposób tak miły, słodki, zniewalający, że choćbym chciała już odpocząć, chętnie spełniam co ona każe.
Przyznać jednak muszę, że za moje trudy wynagrodziła mnie po królewsku, gdyż nakarmiwszy zgłodniałą rzeszę, kwestyę sukni i paletocika wziąwszy pod rozwagę, załatwiła ją znakomicie. W godzinę później, zadowolone, szczęśliwe, byłyśmy już na dawnem miejscu, ja przy maszynie, ona zaś u kołyski.
Wieczorem, czułam wielkie znużenie, ale doprawdy nie wiem jakim sposobem dzień o połowę krótszym mi się wydawał. Przyrzekłam, że stawię się nazajutrz i dotrzymałam słowa, pracowałyśmy obie, lecz nad wieczorem sukienka zupełnie już gotowa, została powieszoną w szafie.
Cóż było robić? Mania jest przecież nie gorszą od starszej siostrzyczki, powiedziałabym nawet, że więcej da się lubić, przylepka prawdziwa! Spełniam jej prośbę, przychodzę znowu, siedzę od rana do wieczora nad robotą sukienki, gawędzimy, wśród żartów i śmiechu z tych drobnych białych szmatek powstaje całość wcale znośna, jeszcze dzień jeden, a stała się podobną do swej poprzedniczki, a może nawet jeszcze piękniejszą, bo wykończona bardzo świeżo.
Takim sposobem, sama nie wiedząc kiedy, zżyłam się z domem Orskich, znajdując rozkosz prawdziwą w towarzystwie tych ludzi; widujemy się często, niemal codziennie, ja za nią przepadam, a ona prześladuje swego męża zbyt rażącą przyjaźnią dla Jadwisi.
Zamiast przychodzić do nas, Kazimierz wpada jak burza do ich mieszkania, roztargniony, bawi się z dziećmi, niewiele się odzywa, a dawna jego buta i pewność siebie zniknęły bez śladu; pokorny, słodziutki, zupełnie nie ten człowiek.
Czyżby pokłócił się z Zosią? zapytuję samej siebie, lecz twarz mojej siostrzyczki jaśnieje takim spokojem i zadowoleniem, że cofam swój domysł. Inaczej wygląda zwaśniona para, ci ludzie nie mają nic do siebie.

∗                    ∗

Dzień świętej Zofii przeszedł oczekiwania. Wbrew zwyczajowi, a dzięki pogodzie, wybraliśmy się za miasto w gronie licznych znajomych, do których w wigilię uroczystości wystosowałam zaproszenia.
Cała gromadka Orskich bierze udział w majówce, nawet maleństwo odetchnie wonią lasu i na świeżem powietrzu wyśpi się parę godzin.
Zosia rozpływa się w pochwałach, gdy chcąc jej dopomódz ruszam się jak mogę i załatwiam co umiem. Pod cieniem drzew rozkładamy obrusy, a na nich różne prowizye; krzątanina okrutna... wszystko mi z rąk wypada, bo Kazimierz ciągle patrzy w tę stronę, gdyż obok mnie siedzi jego piękna kuzynka. Urok tej kobiety czaruje każdego, wiem o tem, powinnam się przyzwyczaić, lecz nie potrafię. Wolałabym w tej chwili być ztąd daleko, nie patrzyć, ani się domyślać, nic nie przeczuwać i nie wiedziéć o niczem.
Uciekłam w gęstwinę lasu, gdy ruch się zrobił przy toaście na cześć solenizantek, samotność wydaje mi się upragnioną, szmer drzew upaja, zamykam oczy i błądzę jak we śnie...
Ktoś się przybliża, chwyta moją rękę, chyba skonam z nadmiaru szczęścia na dźwięk słodkich wyrazów:
— Kocham cię, Jadwisiu!...

∗                    ∗

— Szanowny mój pan znowu mi tu poprzewracał, narzucał mnóstwo zapałek i resztek od papierosów. Ja sprzątam, zbieram, porządkuję, a wszystko napróżno, czyż to tak ładnie siedziéć w śmieciach, małoż ich przysparzają słodkie nasze aniołki?
— Mniejsza o śmieci!
— Zlituj się, Kaziu, od czegóż jestem kobietą? zamiłowanie porządku jest nam wrodzone.
— Przeciw temu twierdzeniu śmiem oponować, kochana Jadziu.
— Jakto?
— Schwytałem cię na... nieprawdzie.
— Nie żartuj, mężusiu.
— Czytałem twój pamiętnik.
— Ah! ty niedobry!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.