Rzeka (Dickens, 1929)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Rzeka
Pochodzenie Cztery siostry
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze RÓJ
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „GRAFJA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
RZEKA.

— Lubisz pan wodę? — pyta was pewnego gorącego letniego dnia młody człowiek o ziemnowodnym wyglądzie. — Ogromnie, — brzmi zwykła odpowiedź, — A pan? — Nie mogę żyć bez niej, — powiada, a potem buduje potężną tyradę z samych przymiotników, których zadaniem jest wyrazić głębokie uwielbienie, jakie żywi ten osobnik dla prześwietnego żywiołu.
Bądźmy jednak szczerzy. Z całem uszanowaniem dla społeczeństwa w ogólności i klubów wioślarskich w szczególności, ośmielamy się przecież zauważyć, że najboleśniejsze wspomnienia, jakie chowa człowiek, próbujący szczęścia na Tamizie, łączą się z temi jego rozrywkami, w których brała udział woda. Kto słyszał kiedy o udanej wycieczce łodzią? Albo, aby nadać temu pytaniu zrozumialszą formę, kto kiedy taką wycieczkę widział? Sami uczestniczyliśmy w niezliczonych eskapadach tego typu i zapewniamy uroczyście, że nawet najbardziej dobrane towarzystwa, jakie kiedykolwiek puszczały się na nurty rzeki, nie umiały uniknąć nieszczęśliwych wypadków i to w ilości większej, niż zdrowy umysł zdoła pomieścić na przestrzeni ośmiu czy dziesięciu godzin.
Coś musiało być zawsze nie w porządku. Albo w koszyku z prowjantami na opakowaniu zjawiły się znaki, wskazujące, że wszystkie zapasy uległy zniszczeniu, albo niecierpliwie oczekiwana osoba nie raczyła się zjawić, lub też, na jej miejsce zjawiał się ktoś zupełnie niepożądany, albo znów dziecko — jedno, czasem więcej — wpadało do wody, albo dżentlmen, który podjął się sterować, przez całą drogę narażał życie swych towarzyszów na niebezpieczeństwo, albo panowie, którzy zgłosili się do wioseł, byli „nie w formie“ i wykonywali dość denerwujące ewolucje, to zanurzając wiosła do wody i nie umiejąc ich wyciągnąć, to znów szarpiąc niemi gwałtownie i nie zadając sobie trudu, aby pomyśleć, że przydałyby się tu także inne ruchy. W obu wypadkach pracowali z takiem natężeniem i z takim rozmachem, że głowami dotykali dna łódki i w sposób zaiste poniżający pokazywali „kibicom“ podeszwy swych eleganckich pantofli.
To prawda, że wybrzeża Tamizy w pobliżu Richmond, Twickenham i innych dalekich przystani, do których często się zmierza, lecz rzadko dociera — są bardzo piękne. Ale od „Czerwonego domu“ do „Mostu Czarnych Braci“ scena zmienia się, jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Dom poprawy, to bezwątpienia, szlachetny budynek, a weseli młodzieńcy, którzy „balansują“ po tej części wybrzeża, mogą bardzo pięknie wyglądać w perspektywie, na tle wieczornego nieba. Ale zbliska!
Wyobraźcie sobie, że musicie przybić do brzegu i wracać pieszo do domu: panny, o ile takie znajdują się w towarzystwie, rumienią się po uszy i spoglądają uparcie w inną stronę, a zamężne panie chrząkają zlekka i wpatrują się w wodę. No, i jakie to robi wrażenie? Zwłaszcza jeżeli godzinę czy dwie godziny temu usiłowaliście nieznacznie trącać strunę sentymentu?
Jakkolwiek bolesne doświadczenie nauczyło nas sceptycyzmu wobec wyżej wyszczególnionych zjawisk, przecież bynajmniej nie jesteśmy ślepi na humorystyczną stronę obrazu, z której skorzystać może widz bezstronny i nie mający nic wspólnego z amatorami przejażdżek. Cóż zabawniejszego nad przystań starego Searle’a w ciepły niedzielny poranek? Sezon wycieczek do Richmond jest w pełnym rozkwicie i oto kilkanaście łodzi czeka na przybycie pasażerów, którzy obstalowali je uprzednio. Dwóch czy trzech ludzi w gigantycznych rozmiarów spodniach i w marynarskich koszulach przygotowuje je do jazdy, nie śpiesząc się przytem zbytnio. Schodzą na nadbrzeże, trzymając w ręku parę wioseł i poduszkę dla wioślarza — potem zawiązują rozmowę z „wilkiem morskim“, który, podobnie wszystkim wilkom wygląda, jakgdyby jedynem zajęciem jego było podpieranie ścian. Następnie idą do łódki i znów wracają, niosąc gumową linę i rozciągacz — potem, dla dodania sobie otuchy, wszczynają nową pogawędkę — wreszcie zanurzają ręce w swe bezdenne kieszenie i wyrażają wątpliwość, „czy sześciu panów zmieści się w łódce na cztery osoby.“ Jeden z nich jest jakgdyby starszym żołnierzem. Nogawice spodni troskliwie podwija do góry — zapewne, aby woda miała dostęp do ciała — przecież to jego żywioł! Jest to postać nadzwyczaj charakterystyczna i dzieli ze znakomitym, choć przedwcześnie zmarłym, połykaczem ostryg piękne imię „Dando“. Popatrzcie no, jak pragnąc na kilka minut odpocząć od trudów sadowi się niedbale na brzegu łodzi i czapą, która nawet w połowie nie jest tak kosmata, wachluje swą szeroką obrosłą pierś. Spójrzcie na jego piękne rudawe bokobrody i zwróćcie uwagę na ten zdrowy, — choć może nieco prostacki — humor, z jakim „zmywa głowę“ chłopcom do posługi i starszym podwładnym, albo umiejętnie „wycygania“ od eleganckiego pana kilka monet na szklankę dżynu, którego, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, wypija codzień tyle, ile sześciu ludzi zwyklejszego pokroju — i nic mu to nie szkodzi...
Ale sza! Towarzystwo nadchodzi i Dando porzuca stan bezczynności — lub raczej „stan zawieszenia“, a bierze się do roboty. Nadchodzą w kompletnych kostjumach żeglarskich, w krągło wyciętych granatowych żakietach, w koszulach w paski i w czapkach wszelkich kształtów i krojów, poczynając od aksamitnego beretu na modłę francuską, kończąc na lekkiem i wygodnem okryciu głowy, jakie na portrecie nosi Reverendissimus Dilworth — o czem wiedzą wszyscy, którzy uczyli się czytać ze starego elementarza.
Zbliża się chwila najzabawniejsza ze wszystkich zabawnych chwil, jakich może dostarczyć obserwacja niedzielnej grupki wycieczkowiczów. Widocznie każdy z członków naszego towarzystwa zdążył już pochwalić się przed współuczestnikami swą głęboką wiedzą w zakresie żeglarstwa. Widok wody momentalnie chłodzi ich odwagę, z miną ofiar zrzekają się zaszczytu i wyrażają chęć złożenia wiosła w czyjeś godniejsze ręce. Wreszcie po długiem krzątaniu się, przesiadaniu się, sprzeczaniu się — gdyż jeden pan nie umie wiosłować po prawej stronie, drugi po lewej, trzeci znów ani po prawej ani po lewej — wreszcie załoga siedzi na swych miejscach. — Od — bijaj! — krzyczy retman, tak zadowolony z siebie samego, jakgdyby sterował po zatoce Biskajskiej. Łódź posłusznie wykonywa pełny obrót i płynie w kierunku Westminsterskiego Mostu z takim szumem i z takim pluskiem, jaki słyszano chyba tylko wtedy, kiedy tonął „Royal George“. — Wiosło wtył, panie! — krzyczy Dando. — Wiosło wtył, hej, panie od końca! — Każdy wioślarz sądzi, że to o niego chodzi, wszyscy podają wiosła wtył, wtył także idzie łódka, sterem do przodu, i wraca tam, skąd wyszła.
— Wiosło wtył, panie od końca; wiosło wprzód panie od przodu — a mocno! Nie masz pan pary? — krzyczy Dando, któremu już schnie w gardle. — Wiosło wprzód, Tomek! — Nie masz pary? — powtarza jeden z wycieczkowiczów, zwracając się do swego towarzysza. — Tomek nie jest od przodu — wtrąca się drugi. — Właśnie, że tak! — woła trzeci; i nieszczęsny młody człowiek targa wiosłem, targa, mało mu nie pękną naczynia krwionośne, aż wreszcie dziób łodzi zwraca się w stronę mostu Vauxhall-bridge.
— Teraz dobrze. Wszyscy do wioseł — a żwawo! — woła Dando, a półgłosem mówi do swego towarzysza: — Niech mnie jaśni djabli, jeżeli kiedy widziałem taką paczkę durniów!
Łódka buja lekko po fali linją zygzakowatą, ponieważ każde z sześciu wioseł zanurza się w wodę w innej chwili. Przystań znów jest pusta — nadejdzie nowe towarzystwo.
Przyzwoite regaty wioślarskie na Tamizie przedstawiają się także niezmiernie żywo i zajmująco. Woda usiana jest łodziami wszystkich kształtów, kalibrów i gatunków. Miejsca na barkach do przewożenia węgla, które stoją tu i ówdzie na kotwicy, przeznaczone są dla tłumu widzów, łódki z kramikami piwa i tytoniu uwijają się swobodnie dokoła tych olbrzymów. Mężczyźni, kobiety i dzieci czekają na chwilę startu z zapartym oddechem. Sześcio- i ośmiowiosłowe kutry mkną wdół i wgórę rzeki, aby podczas wyścigu nie stracić z oka swych kandydatów. Grzmiące, huczące orkiestry dodają tej ożywionej scenie jeszcze więcej życia: gdyż uroku jej nic nie zdołałoby powiększyć. Grupki flisaków, rybaków i wioślarzy zasiadają gdzie niegdzie na schodach, roztrząsając fachowo złe i dobre strony współzawodników. A łódka, która stanowi nagrodę konkursu, płynie wzdłuż brzegów, popychana dwoma wiosłami, budząc powszechne zainteresowanie.
Wszystkie zegary biją drugą, wszystkie głowy zwracają się z niepokojem w stronę mostu, pod którym mają przepłynąć współzawodnicy; — pół do trzeciej — ludzie są zmęczeni oczekiwaniem, naprężenie zaczyna słabnąć, gdy nagle — słychać armatni strzał i stłumione oddaleniem „hurra!“ obu wybrzeży — ludzie wspinają się na końce palców, wyciągają szyje — wrzask coraz bliższy — łodzie, które do tej pory czekały przy moście, odrywają się i płyną raźnie wgórę rzeki — wreszcie pod łukiem mostu przepływa w pełnym pędzie statek, natłoczony pasażerami, którzy ogłuszającemi wiwatami pozdrawiają niewidzialne, jak dotychczas, łodzie pretendentów do nagrody.
— To oni! To oni! — brzmi ogólny okrzyk — i ukazuje się pierwsza łódka; jej załoga składa się z 2 młodych sportowców w kąpielowych spodenkach, którzy natężają wszystkie siły, aby nie stracić osiągniętej przewagi. Tuż za tą łodzią pędzą cztery inne — odległości pomiędzy niemi są minimalne. Ciekawość publiczności dochodzi zenitu, wrzaski sięgają nieba. — Naprzód, Różowy! — Mocniej, Czerwony! — Niech żyje Wicek! — Brawo, Jurek! — Prędzej, Tomek! prędzej — prędzej — pchnij no swego towarzysza, żeby się ruszał trochę raźniej! — Zakład o dziewięć funtów, że Żółty weźmie. — etc. etc.
Ze wszystkich szynków i karczem słychać wiwatowe strzały — na dachach chorągwie, godła, a zwycięzcy — spoceni, zziajani — dobiegają mety, pośród plusków i oklasków, okrzyków, zamieszania: kto tego nigdy nie widział, niechaj nawet nie usiłuje wytworem fantazji zastąpić tego obrazu, tak pełnego życia, werwy i kolorów.
Jednem z najzabawniejszych miejsc, jakie znamy, jest niewątpliwie przystań parowców towarzystwa „London Bridge“, albo „Doki Świętej Katarzyny“; zwłaszcza podczas upalnego niedzielnego poranka, kiedy to statki do Gravesend i do Margate przepełnione bywają po brzegi. A ponieważ przed chwilą poczyniliśmy wspólnie pewne obserwacje na brzegu rzeki powyżej mostu, przeto ufamy, że czytelnicy zechcą towarzyszyć nam także na pokład statku, idącego do Gravesend.
Przy wejściu na przystań zatrzymują się kocze, jeden po drugim. Nic śmieszniejszego od przerażonych i zdumionych min pasażerów, którzy oddają swe osoby i swe pakunki w ręce tragarzy; ci, oczywiście, proszeni czy nieproszeni, chwytają wszystkie bagaże za jednym zamachem i uciekają z niemi, Bóg wie dokąd. Statek do Margate stoi na kotwicy równolegle do nadbrzeża, a parowiec do Gravesend (który odchodzi pierwszy) stoi na kotwicy równolegle do statku odpływającego do Margate. A ponieważ pomiędzy temi statkami wznosi się zaimprowizowany dla wygody podróżnych mostek z desek, przeto zamieszanie nie jest wcale mniejsze, niż być powinno.
— Gravesend? — pyta pucołowaty ojciec pucołowatej rodziny, która pośpiesza tuż za nim pod opieką matki i służącej, przyczem zachodzi niemałe ryzyko, że jakie dwie, trzy sztuki zgubią się gdzieś w tłoku. — Czy to do Gravesend? — Dalej, proszę pana — odpowiada ktoś z załogi — drugi statek!
Pucołowaty ojciec nie pojmuje znaczenia tych słów, pucołowata matka nie wie, co się dzieje dokoła, bo trapią ją zwykłe troski macierzyńskie, zatem cała rodzina sadowi się na statku, idącym do Margate. Pucołowaty ojciec winszuje sobie, że znalazł tak wygodne miejsca, następnie wspina się na górę, aby sprawdzić, czy bagaż jest na dachu, przypomina sobie bowiem, że wręczył komuś jakieś paczki, każąc je zanieść, sam nie pamięta, dokąd. Nie znajduje tam wszakże bagażu, któryby pod jakimś względem — z kształtu, czy z barwy — przypominał jego ruchomości. A więc pucołowaty ojciec wzywa wielkim głosem urzędnika i wyłuszcza mu sprawę w obecności innego ojca innej rodziny — małego człowieczka, chudego jak szczapa — który w zupełności się z nim (z pucołowatym ojcem) zgadza i podobnie jak on (jak pucołowaty ojciec) sądzi, że już dobry czas, aby położyć koniec tym towarzystwom komunikacji wodnej, i ponieważ Specjalne Rozporządzenie dla Regulacji Stosunków Międzykorporacyjnych nie zdołało tego uskutecznić, przeto trzeba będzie obrać inną drogę. Bo przecież nie można w ten sposób narażać ludzi na utratę majątku. Bo przecież to są nadużycia. A jeżeli pucołowaty ojciec nie otrzyma natychmiast bagażu zpowrotem, to on (ojciec chudy jak szczapa) postara się, aby cała sprawa dostała się do gazet, gdyż publiczność nie może i nie chce padać ofiarą tych krwiożerczych monopolów.
Na to urzędnik odpowiada, że „Towarzystwo Doków Świętej Katarzyny“ odkąd jest „Towarzystwem Doków Świętej Katarzyny“, roztacza stale najtkliwszą opiekę nad życiem i mieniem pasażerów. Inna rzecz, gdyby to się zdarzyło w „Towarzystwie London Bridge“. W tym wypadku wcaleby się nie dziwił, wiedząc, że moralność tego towarzystwa mocno szwankuje i z wielu względów nie zasługuje na zaufanie obywateli. Że jednak chodzi o to, a nie o tamto towarzystwo, przeto ma niezbitą pewność, że zaszło poprostu zwyczajne nieporozumienie — i gotów jest uroczyście zaprzysiąc przed sądem, względnie przed funkcjonariuszem policji, że szanowny pan (pucołowaty ojciec) znajdzie swój bagaż zanim dojedzie do Margate.
W tem miejscu nieszczęśliwy amator wycieczki do Gravesend posądza urzędnika o strojenie kpin i z dumą odpowiada, że, jak dotychczas, nie ma najmniejszego zamiaru jechać do Margate, a na bagażu był napis dwucalowemi literami „Pasażer do Gravesend“.
Wtedy urzędnik, zorjentowawszy się w sytuacji, wyjaśnia nieporozumienie i pucołowata matka z pucołowatemi dziećmi i służącą pędzi w najszybszem tempie, na jakie ją stać, na pokład statku, idącego do Gravesend. Zjawiają się tam akurat w porę, aby się przekonać, że bagaż jest wprawdzie na miejscu, zato miejsc ani śladu. Następnie dzwonek, sygnalizujący odjazd, zaczyna dzwonić z godną podziwu zapamiętałością: ludzie zaś wykonywują do taktu rozmaite ruchy, jedni usiłując się dostać na statek, inni, pragnąc się z niego wydostać, póki jeszcze nie jest za późno. Dzwonek milknie. Parowiec rusza. Tych, którzy na pokładzie żegnali się z odjeżdżającymi przyjaciółmi, wyrzuca się na ląd wbrew ich woli; tych zaś, którzy na lądzie żegnali się z przyjaciółmi pozostającymi, nikt nie zmusza do powrotu na pokład, dochodzą więc do spóźnionego trochę wniosku, że byli nazbyt serdeczni.
Stali pasażerowie, posiadający bilety sezonowe, schodzą nadół na śniadanie, kto kupił gazetę, zabiera się do czytania; a kto nigdy jeszcze nie jechał statkiem, ten dochodzi do wniosku, że parowce i rzeka, to są wszystko rzeczy bardzo piękne, ale zdaleka.
Kiedy zbliżamy się do Blackwall i zaczynamy płynąć trochę prędzej, humor pasażerów poprawia się proporcjonalnie do tempa jazdy. Starsze kobiety, które mają ze sobą wielkie trzcinowe ręczne koszyki, zabierają się z całą powagą do miażdżenia na własną rękę i szczękę, oraz do rozdzielania pomiędzy rodzinę ciężkich sandwiczów; równocześnie krąży szklanka, która raz po raz napełnia się winem z płaskiej butelki, przypominającej kształtem gumowe termosy do ogrzewania brzucha. Nastrój, oczywiście, świetny. Starsza pani podaje szklankę najpierw panu w czapce z daszkiem, który gra na harfie — ma to być z jednej strony podziękowanie za ukończone już produkcje, z drugiej strony zachęta do nowego numeru: — Szanowny pan może zechce zagrać Dumbledumb-deary, to mały Stefanek zatańczy.
Natychmiast Stefanek, który jest smagłym niezgrabnym chłopcem i ma na nogach czerwone wełniane skarpetki, wykonywa na pokładzie kilka nieokreślonych skoków, ku niezmiernej uciesze rodzinnego kółka.
Podlotki, które oczywiście, mają ze sobą pierwszy tom najmodniejszej powieści, stają się nagle sentymentalne i rozwodzą się przed panem Brown lub młodym panem O’Brien na temat przejrzystości błękitu i przeźroczości wody; na co pan Brown, O’Brien, czy jak go tam, odpowiada cichym głosem, że już od dłuższego czasu pozostaje nieczuły na uroki natury — wobec tego, że wszystkie jego myśli i pragnienia ześrodkowały się na jednym przedmiocie — co słysząc, młoda panna podnosi oczy, udaje zdziwienie, a gdy jej się to udać nie chce, spuszcza oczy ku ziemi; następnie przewraca kartkę w książce, a czyni to z wielką trudnością i bardzo powoli, umożliwiając w ten sposób towarzyszowi długi uścisk dłoni.
Lunety, sandwicze i szklanki z brandy-and-water (niestety, zimną) cieszą się wielkiem powodzeniem. Ci zaś, którzy, nie odznaczając się wielką śmiałością, poprzestają na obserwowaniu kabiny mechanika, znajdują wreszcie ku wielkiemu swemu zadowoleniu temat do rozmowy — i to niewyczerpany temat: rozmawiają o Parze.
— Cudowna rzecz ta para, proszę pana szanownego. — Ach! (głębokie westchnienie) istotnie, istotnie, proszę szanownego pana. — Wielka potęga, proszę pana szanownego. — Kolosalna — kolosalna, proszę szanownego pana! — I czego to parą zrobić nie można, proszę pana szanownego! — Ach! (powtórne westchnienie, głębokością swą odpowiadające głębokości tematu, i ruch głowy, zdradzający znawcę) ma pan zupełną rację! — Podobno jeszcze w powijakach, tak przynajmniej powiadają ludzie fachowi. — Te i tym podobne uwagi stanowią preludjum do dłuższej pogawędki, która trwa aż do końca jazdy i może nawet stać się podwaliną trwałej przyjaźni pomiędzy kilkoma panami, którzy mają rodziny w Gravesend, sezonowe bilety w portfelach i jedzą codziennie obiad na pokładzie.

(Z cyklu „Scenes“)




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.