Rycerze mroku/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II
W KLUBIE

W wykwintnym apartamenciku artystki Malskiej panował tego wieczora gwar i ruch niezwykły. Nie znaczyło to bynajmniej, aby drugorzędna ta gwiazda naszego świata dramatycznego obchodziła jaką uroczystość rodzinną, lub sprosiła wytwornych panów na towarzyskie zebranie. Sprawa przedstawiała się zgoła inaczej — oto leciwa nieco dama, pragnąc zasilić swe niewielkie pieniężne zasoby, za dość słonem wynagrodzeniem, ustępowała od czasu do czasu mieszkanie, więcej i mniej znajomym dżentelmenom na karciane rozrywki. Sama przeważnie nie uczestniczyła w nich nawet, posiadając bowiem silnie rozwiniętą żyłkę do gry — przegrywała, zdarzało się, niejednokrotnie więcej, niźli otrzymywała honorarjum za wieczór.
Śród wtajemniczonych — wtajemniczeni tylko dostęp mieli do zacisznego mieszkanka przy ulicy Hożej — potajemny klubik cieszył się zasłużonem powodzeniem i uznaniem. Działo się to choćby dla tego, iż władze tak nieprzychylnem okiem spozierające na wszelki hazard — nie domyślając się istotnego celu zebrań, ze względu na osobę gospodyni — nie wtrącały się do tego, co się u niej dzieje i gracze oddawać się tam mogli swej namiętności, bezpieczni przed prześladowaniami.
Wieczór dzisiejszy zgromadził stołeczną elitę. Prócz paru bankierów i przemysłowców, był i Ciemniowski, antreprener teatrzyku a zarazem właściciel stajni wyścigowej, sławny z tego, że żaden kusz na zielonym stole go nie przerażał i gruby Siodłowski — przyjmujący wielkie zakłady na wyścigach, bogacz znany, który po każdej wygranej narzekał, że tak mało tylko wygrał, był — i dobroduszny, niemniej gruby a świecący łysiną, łysiną piękną, jak kolano bakchantki, Hozen — był i artysta świetny Węgierski i głośny muzyk Kusztejn przegrywający stale, wieczór w wieczór, swe ogromne artystyczne zarobki.
Bank, jak zwykle, trzymał Ciemniowski i jak zwykle szczęście mu dopisywało. Siedząc pośrodku, za dużym stołem, dookoła którego, skupili się gracze, bił partnerów na lewo i prawo, wygrywał ufny w swą gwiazdę, sapiąc tylko, jakby zgarnianie banknotów, tworzących przed nim cały stos, stanowiło trud nie mały. Był wysoki, gruby i ciężki, co śród przyjaciół zjednało mu przezwisko „słonia”.
Przeszedłszy parę rąk, zwracał się teraz z kolei do wytwornego, trzydziestoletniego mężczyzny, siedzącego naprzeciw:
— Hrabia bije?
— Ile?
— Dwa tysiące...
Nazwany hrabią skinął głową i wyciągnął rękę po karty. Po chwili trzymał trójkę i figurę, lecz bankier nie dał mu nawet przykupić.
— Mam dziewięć! — rzekł krótko, oznajmiając swoje zwycięstwo.
Partner wyciągnął portfel z kieszeni, nie miał już bowiem pieniędzy na stole i wyjąwszy zeń cztery nowe pięćsetki, uiścił niedbale przegraną.
— Coś niebardzo idzie Leszczycowi — zauważył Siodłowski do Hozena — przegrywa z rzędu trzeci wieczór!
— Skoro mu to różnicy nie robi?
— Hm... nie robi... z czego on właściwie żyje?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Gwar zmięszanych głosów stawał się coraz silniejszy. Ciemniowski bowiem, przeciągnąwszy jeszcze dwie karty, deklarował, iż jest w banku do zabicia szesnaście tysięcy.
Śród ogólnego podniecenia padł okrzyk.
— Banco!
— Patrz, Leszczyc bije!
— Hm, a będzie miał pokrycie? — cicho szepnął Siodłowski.
Lecz ten, który wzbudzał te uwagi, siedział nieruchomo i na pozór nad wyraz spokojnie. Energiczna, o ostrych rysach i nieco wysuniętym podbródku twarz, nie zdradzała najlżejszego wzruszenia. Równie niedbałym ruchem, jak poprzednio, wyciągnął z kieszeni pulares i położył na stole, jakby kłam tym zadając przypuszczeniom Siodłowskiego i pragnąc zaznaczyć, że w razie przegranej, w każdej chwili jest wypłacalny.
Dokoła stołu zapanowała pełna skupienia cisza. Bądź co bądź, uderzenie szesnastu tysięcy jest poważniejszem uderzeniem i nie każdy je łatwo zaryzykuje.
Wpijano się wzrokiem w krótkie, grube palce bankiera, z namaszczeniem, powoli rozdającego karty. Najprzód dał Leszczycowi i sobie kartę jedną a później znowu po jednej. Poczem zajrzał do swoich i rzucił na stół, mówiąc nieco przytłumionym głosem:
— Mam ósemkę!
Zewsząd zawrzał gwar zmięszanych wykrzykników. Podziwiano szczęście niezwykłe, dając temu podziwieniu podnieconemi wykrzyknikami wyraz — nie dziwota — Ciemniowski otwierał czwarty z rzędu „abataż”.
Jeden Leszczyc siedział spokojnie. Nie dotknął jeszcze swych kart, jakby pragnąc odwlec decydującą chwilę klęski. Nagle, wykonał szybki, niedostrzegalny prawie dla obecnych obiema rękami ruch, uniósł swe karty do góry i spojrzał na przeciwnika.
Ciemniowski zbladł nieco — na stole leżała dziewiątka kier i dama pikowa. Przegrał.
— Służę — rzekł, przysuwając do Leszczyca stos banknotów — i winszuję... Nie zdradzając niezadowolenia z porażki, starał się zachować rolę wykwintnego gracza do końca.
Leszczyc zgarnął pieniądze i powstał od stołu. Zewsząd go otoczono, sypały się powinszowania, gracze z ożywieniem rozprawiali nad emocjonującem spotkaniem, zakończonem tak niespodziewanem zwycięstwem. Jeden Siodłowski nie brał udziału w ogólnem podnieceniu i nieco ironicznie spoglądał dokoła.
— Udało się Leszczycowi! — ozwał się doń Hozen.
— Rzeczywiście... udało się... tamten powtórzył z naciskiem... tylko...
— Tylko?
— Et, mniejsza z tem, pomówimy później...
A gdy Hozen odszedł, dodał w duchu — tylko, że najwyraźniej widziałem, jak szła do Leszczyca trójka pik i dama treflowa. Dawno podejrzewałem tego panicza i trzeba będzie nań baczniejszą zwrócić uwagę. Lecz, skoro go się dziś nie złapało za rękę...

Leszczyc krótko cieszył się ze swego zwycięstwa w klubie. Pozorując nieznośną migrenę, mimo rozlicznych namawiań, grać więcej nie chciał i niemal natychmiast z tamtąd się wyniósł.
Szedł powoli, spokojny, rzekłbyś, nawet na znaczną wygranę obojętny, lecz ten, ktoby go lepiej znał, odgadłby wnet, jak żelaznym wysiłkiem woli ta pozorna obojętność jest okupiona. Szedł, jakby zapomniawszy o niedawnych przeżyciach, tylko ręka w kieszeni zaciskała zdradzieckie karty a sam do siebie przemawiał.
— Doprawdy, myślałem przez chwilę, że nie zdołam podmienić, tak mi wszyscy patrzyli na ręce... A bijąc owe szesnaście tysięcy, nie miałem w portfelu nawet stu złotych!.. Brr... wyobrażam sobie, jakiby się zrobił skandal... Wszystko dobrze, co się dobrze kończy, tylko, zdaje się, na raz ta sztuka. Ciemniowski za stary szpak a ten bestja, Siodłowski, dziwnie później mi się przyglądał! Najgorzej się bałem, żeby kto nie zwrócił głośno uwagi i nie zarządzono w klubie przeliczenia kart, lub osobistej rewizji... Teraz, niech podejrzewają, nikt pewności niema, zresztą któżby się hrabiego Leszczyca podejrzewać ośmielił?
Hrabiemu na pewności siebie nie zbywało.
Wprawdzie, pochodził z dobrej ziemiańskiej rodziny — rodziny szczycącej się tytułem papieskim — lecz już jego rodzic zdążył się był tak dokładnie załatwić z fortuną, iż z niej nie pozostało ani śladu... Gdy też, przed laty paru, przybył do stolicy, nie posiadał w kieszeni grosza — lecz zato posiadał chęć niezłomną szerokiego użycia uciech wielkiego miasta i uczynienia, za wszelką cenę, życiowej karjery... Dzięki całkowitemu brakowi skrupułów, wnet na początku, udało mu się zrobić parę wcale niezłych „interesów” — nie tyle zgodnych z kodeksem karnym, co szczęśliwych — „interesów”, w rodzaju tych, z których jeden widzieliśmy przed chwilą — i odtąd wypłynął Leszczyc nieco na powierzchnię, tumaniąc wszędy naiwnych swem jaśnie państwem — bowiem nigdy tytuły nie imponowały tak, jak od chwili, gdy je skasowano w naszej demokratycznej Rzeczypospolitej.
Kto w Warszawie ma jeszcze i pieniądze — przed tym wszystkie drzwi stoją otworem: nikt nie pyta jakiego są pochodzenia, dość aby były i aby ten, który niemi rozporządza, oznaczał się hojną ręką i szerokim gestem. Ponieważ zaś świetny graf nie skąpił, zabawić się lubiał a nie jednemu z przyjaciół i pożyczył i postawił kolację w Oazie — wcierał się w „towarzystwo“, wcale niezłe nawet towarzystwo a wraz z tem przychodziły nowe zamierzenia i nowe apetyty. I doprawdy, żaden z tych, u kogo Leszczyc bywał, nie przypuszczał nawet, co hrabia potrafi, do czego jest zdolny prócz paru może przezorniejszych, czy więcej sceptycznie się na powojenne życie zapatrujących, którzy zapytywali z czego ten żyje w istocie. Innym wystarczało, że jest zawsze nieskazitelnie ubrany, że nie wychodzi z pierwszorzędnych restauracji, że ma pieniądze na wysoką grę i że jeszcze dotychczas w więzieniu nie siedział...
Szedł Leszczyc, uspokojony, pogwizdując z cicha i zatrzymał się na chwilę przed jasno oświetlonem wejściem jakiegoś nocnego dancingu. Z miłą chęcią byłby się zanurzył w tę sztuczną atmosferę jazzbandowej muzyki i zmysłowej podniety, gdyby nie przypomniał sobie, że tam, u niego w mieszkaniu, oczekuje ktoś wiadomości o wygranej, niecierpliwie i niespokojnie. Również przypomniał sobie, że pewniejszem będzie, na wszelki wypadek, zniszczyć w domu karty zdradzieckie — owych świadków niemych popełnionego oszustwa...
Nie omylił się w swych przewidywaniach, bo kiedy otwierał drzwi kluczem, już zdala usłyszał głos.
— Nareszcie!
— A jesteś... — wyciągnął na powitanie dłoń do starszego, dość otyłego mężczyzny, średniego wzrostu, wygolonego, w amerykańskich okularach — dawno czekasz?
— Może godzinę... Lecz jak poszło?...
— Takiś niespokojny? Wcale nieźle!
Leszczyc wyciągnął z kieszeni wypchany banknotami portfel i wyrzucał je na stolik; raz... dwa... trzy... liczył, póki nie doszedł do szesnastu.
— Szesnaście! — zawołał radośnie jegomość w amerykańskich okularach, który bacznie śledził za rachunkiem — więc się udało!
— Jak widzisz!
Leszczyc usiadł w fotelu, zapalił papierosa i głęboko zaciągnął się dymem. W tym czasie towarzysz wykładał.
— Szesnaście tysięcy! Z tego natychmiast trzeba oddać dwanaście do kasy...
— Takiś niespokojny o kasę, panie kasjerze Bilukiewicz.
— Łatwo powiedzieć — odparł nazwany Bilukiewiczem — samowolnie wziąłem z kasy dwanaście tysięcy, gdyby jutro zarządzono rewizję, ładniebym wyglądał!
— Ale obecnie wszystko w porządku!
Bilukiewicz przeszedł się parę razy po pokoju, wreszcie przystanął przed Leszczycem.
— Mój drogi — rzekł — wszystko to pięknie, ale tak dalej nie pójdzie! Dość się strachu najadłem przez te dwa dni, gdyś tylko przegrywał, snać nie mogąc użyć... żadnego awantażu, jak dzisiaj... A jeśliby ci się dziś powinęła noga? Nie, na podobne afery nadal nie pójdę! Nie z jednego pieca chleb jadaliśmy i nie jeden, szczerze mówiąc, szwindel się obrobiło, lecz przez ciebie nie myślę siedzieć w więzieniu. Trzeba radzić inaczej...
— A spadek?
— Na spadek należy jeszcze poczekać. Zresztą jedno nie przeszkadza drugiemu.
— Więc?
— Wszak nieraz ci mówiłem!
— Starać się o rękę panny Drohojowskiej, córki twego szefa?
Bilukiewicz skinął głową. Leszczyc namyślał się chwilę. Może myślał, że jednak mimo tupetu i hrabiowskiego tytułu, nie tak łatwo mu będzie zdobyć pannę piękną, bogatą, córkę znanego przemysłowca. Może myślał, że uderzając w konkury, narazić się może na różne przykrości, sprawdzania ze strony ojca i niepotrzebne rewelacje, mogące w Warszawie jego kredyt poderwać ostatecznie. Ponieważ jednak gra była warta zachodu, rzekł krótko do przyjaciela:
— Spróbuję!
Bilukiewicza bardzo ucieszyła ta odpowiedź. Jął zachęcać i gorąco raz jeszcze tłomaczyć korzyści, wypływające z podobnego związku. Wreszcie, znużony własną wymową i późną godziną, odliczył pieniądze, wziął do kieszeni trzynaście tysięcy — dwanaście długu i tysiąc zarobku, za „ryzyko” — poczem jął się żegnać.
W progu jednak uderzył się ręką w czoło, jak gdyby teraz dopiero mu przyszło coś bardzo ważnego na pamięć.
— Ale, ale, w tem podnieceniu zapomniałem ci powiedzieć! Puścili Welskiego!
— Welskiego! — powtórzył Leszczyc, nieco blednąc.
— Tak, sam go dzisiaj widziałem! Zresztą cóż tu dziwnego — odsiedział swoje dwa lata i jest na wolności...
— Czy sądzisz, że zechce odgrzebywać stare sprawy, że zechce wznawiać proces?
Bilukiewicz zaczął się długo i serdecznie śmiać.
— Żartujesz chyba — wreszcie wykrztusił — on będzie odgrzebywał stare dzieje! No i cóż z tego? Wtedy nic nie mógł zrobić a cóż dzisiaj dopiero... On nawet nie wie, że my się z tobą znamy! Mnie również nie podejrzewa. Niech szuka zdrów! Przecie na wszelkie rehabilitacje, śledztwa, badania, trzeba pieniędzy, wiele pieniędzy, on siedzi bez grosza a ja się już tem zajmę, żeby mu nikt nie pomógł, ani żeby posady nie znalazł...
— Ale zawsze jeszcze dwa miesiące niepokoju!
— Et!...
Poparłszy to ostatnie zdanie energicznym ruchem ręki, pan Bilukiewicz, zadowolony ze siebie, opuścił mieszkanie hrabiego Leszczyca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.