Roztwór Pytla/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Roztwór Pytla
Podtytuł Humoreska w 3⸗ch aktach
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLIOTEKA TEATRÓW AMATORSKICH
Nr 154
ROZTWÓR PYTLA
HUMORESKA W 3⸗ch AKTACH
napisał
BRUNO WINAWER
LWÓW
SPÓŁKA NAKŁADOWA „ODRODZENIE“
OSOBY:
PROFESOR DR PYTEL
DR GORDON  jego asystenci
DR PERLMUTTER
PROF. DR CIOŁEK⸗TARSKI
PANNA MIRA, jego córka
RADCA MĘNTLIK
LOLA ZAMBEZI
P. WOJTASZEK
PODOŁEK
PRZETAKOWA
TRYLSKI  studenci
JACKOWSKI
PĘPKOWSKI
POSŁANIEC
Rzecz w mieście uniwersyteckim, w Kiernozi, teraz albo przed kilku laty.






AKT PIERWSZY.

(Pokój, jeden z dwóch, które asystent i prywat-docent dr Gordon, odnajmuje od pani Przetakowej. Drzwi w głębi wejściowe; drzwi po prawej do sypialni. Gabinet pracy młodego uczonego: książki portrety, biurko, stół na środku. Wszystko ustawione porządnie i systematycznie.
Zegar bije siódmą. Przez drzwi w głębi wchodzi pani Przetakowa, osoba już starsza, ale bardzo ruchliwa. Niesie tacę — kawa, masło i bułki w koszyczku).

PRZETAKOWA (stawia tacę na stole, staje przy drzwiach do sypialni i puka): Panie doktorze, to ja, Przetakowa (nadsłuchuje — głośniej): Panie doktorze, śniadanie. Pan doktor dziś ma wykład! (Pauza — po chwili). Proszę pana doktora, już po siódmej! Śniadanko czeka. Niech pan doktór wstaje! Mamy dziś wykład! (Znowu puka, kręci głową). A śpi dopiero! (Puka jeszcze mocniej). Panie doktorze, kawka wystygnie.

(Wchodzi dr Perlmutter, człowiek młody i nawet przystojny, ale strasznie rozczochrany i nad wyraz niedbale ubrany. Jakiś wyrośnięty żakiet, przykrótkie spodnie, krawat, zawiązany, jak pętlica na krowie. Z czupryny sterczy pionowo w górę wicherek, tak zwany „kogut“).

PERLMUTTER (Binokle na nosie, wzrok krótki, wchodzi i potrąca jakieś krzesło): Dzień dobry. Do licha z tymi stołkami.

PRZETAKOWA: Ach, pan doktór Perlmutter!

PERLMUTTER: W rzeczy samej, to ja. Zastałem kolegę Gordona? Jest w domu? Nie wyszedł jeszcze?

PRZETAKOWA: Jeszcze nawet nie wstał, proszę pana doktora. Dobudzić go się nie mogę.

PERLMUTTER: To świetnie, to doskonale. (Wyjmuje z kiesieni olbrzymią plikę papieru). Przyniosłem mu, uważa pani, korekty jego pracy. Jest zatrważająca ilość błędów zecerskich.

PRZETAKOWA: Niech pan będzie łaskaw papiery tu położyć, na stole.

PERLMUTTER: Dobrze. Prócz tego muszę z Gordonem pomówić. Mam do niego pilny interes — mianowicie muszę mu coś przypomnieć. Na razie zapomniałem co. W każdym razie chciałbym się z nim zobaczyć.

PRZETAKOWA: Ba, kiedy go się dziś wcale dobudzić nie można. (Patrzy na zegar). O laboga, jak ten czas leci! Może pan doktór będzie łaskaw zapukać? A ja pobiegnę duchem po kamasze! (Wybiega).

PERLMUTTER: Duchem — po kamasze! Po jakie znowu kamasze? Kobieta jest zawsze zagadką! (puka do drzwi). Gordon! Wstawaj, słyszysz? Po pierwsze masz dziś wykład, a po drugie ja mam do ciebie interes. Miałem ci przypomnieć, że dziś radca Męntlik przyjeżdża, ten z ministerium. Pamiętasz? ma zwiedzać instytut. Słyszysz? W pracy jest kupa błędów zecerskich. Uważasz? Pierwiastek ci źle wyciągnęli! Wstań, to ci pokażę.

PRZETAKOWA (kamasze w ręku i spodnie): Cóż, panie doktorze, wstaje?

PERLMUTTER: Bo ja wiem, kochana pani Przetakowa. Jeżeli mam polegać na moich wrażeniach słuchowych, to nie.

PRZETAKOWA: Może mu się co stało? Nie było wypadku, żeby spał tak mocno.

PERLMUTTER: A może on już wogóle wyszedł z domu, co?

PRZETAKOWA: Bez śniadania? Bez butów? Zresztą, widziałabym przecie!

PERLMUTTER: Hm! Rozumuje pani bardzo logicznie, zatem — pukajmy dalej.

PRZETAKOWA: Mój Boże, mój Boże, zaczynam się obawiać. Może mu się co stało? Może jaki wypadek? (walą we drzwi coraz usilniej). Panie doktorze! Gordon! Mój Boże! Tak mi serce bije! Coś w tym jest! Coś w tym jest, panie doktorze. Jeszcze nigdy tak mocno nie spał. Może pan doktor wejdzie do sypialni i zobaczy?

PERLMUTTER: Do sypialni powiada pani? Wolałbym nie wchodzić. Każdy z nas powinien mieć w duchu tudzież obok, taką dziedzinę, do której bliźni wkraczać nie mają prawa. Jest to niechlujny zwyczaj wschodni, że ludzie wdzierają się ludziom w najtajniejsze zakamarki ich jestestwa. Jak pani myśli? Zgadza się pani ze mną?

PRZETAKOWA: Ja myślę, że trzeba koniecznie wejść i zobaczyć. Pan doktor Gordon jest zawsze taki punktualny. Jak ma wykład, to już sam się wcześniutko zrywa... A tu już po siódmej! Boże! Boże!

PERLMUTTER: Wejść? A jeżeli on nam to za złe weźmie?

PRZETAKOWA: Niech się dzieje, co chce. Wszystko jedno. Ja wchodzę! (Naciska klamkę, szeptem ). Drzwi niezamknięte...

PERLMUTTER: Tak! Drzwi są absolutnie niezamknięte, zwłaszcza od chwili, gdy je pani otworzyła.

PRZETAKOWA: Boże, Boże... (z nagłą determinacją). Co tam, idę. (Wchodzi do sypialni, słychać okrzyk grozy, wraca po chwili, blada). Panie doktorze, panie doktorze!

PERLMUTTER: Co? Co? Co takiego?

PRZETAKOWA: Panie doktorze... pan doktor... pana doktora... panu doktorowi...

PERLMUTTER: Przez litość! To nie jest czas na deklinacje gramatyczne. Co się stało?

PRZETAKOWA: Panie doktorze... z panem doktorem...

PERLMUTTER: O panu doktorze! Niech pani już raz skończy z liczbą pojedyńczą. Co zaszło? Co takiego?

PRZETAKOWA: Pana doktora nie ma!!

PERLMUTTER: Jak to nie ma?

PRZETAKOWA: Nie ma! Pokój jest pusty!

PERLMUTTER (poprawia binokle): Aha. No widzi pani. Nie ma go, dlatego nam nie odpowiadał. Wszystko się raptem wyjaśnia w sposób prosty i naturalny. Kolega Gordon najwidoczniej już wyszedł.

PRZETAKOWA: Nie, panie doktorze, dziś jeszcze nie wychodził.

PERLMUTTER: Proszę pani, gdyby nie wyszedł, toby był, a skoro go nie ma, to znaczy, że wyszedł. Zgadza się pani ze mną, czy nie?

PRZETAKOWA (przeczy ruchem głowy): Nie, panie doktorze, nie wychodził jeszcze. Nie mógł wyjść!

PERLMUTTER: Mógł, kochana pani Przetakowa, najlepszy dowód, że go nie ma. Wykłada sobie pewnie teraz w uniwersytecie swoją teorię światła.

PRZETAKOWA: Bez butów, bez ubrania. Bez śniadania? Nie, panie doktorze, w tym jest coś innego. (Otwiera drzwi do sypialni szeroko). Proszę, niech pan patrzy. Widzi pan?

PERLMUTTER: Co? co mam widzieć?

PRZETAKOWA: Łóżko!

PERLMUTTER: Aha, jest łóżko. Więc co?

PRZETAKOWA: Łóżko jest nietknięte! Szafa z ubraniem otwarta. Frakowego garnituru i lakierów brak!...

PERLMUTTER: Aha. No tak. Cóż stąd za wniosek?

PRZETAKOWA (szeptem): Pan doktor Gordon nie nocował wcale w domu! Wcale go tej nocy w domu nie było. Ubrał się widać wczoraj we frak, poszedł gdzieś z wizytą i do tej pory nie wrócił!! Boże! Boże! A ja jakbym przeczuwała coś niedobrego! Śniło mi się tej nocy, że śpię jakby w ogrodzie a nade mną na drzewie wróbelek ćwirka...

PERLMUTTER: Sny, łaskawa pani Przetakowa, posiadają wedle teorii psychoanalityka wiedeńskiego Freuda, głębsze znaczenie. Powstają przeważnie na tle pożądań erotycznych. Ale w pani wieku? i przy tym wróbel? Skąd wróbel? W każdym razie rzecz jest istotnie zastanawiająca. (Poczyna chodzić po pokoju, ciągle potrącając się o krzesła). Kiedy pani po raz ostatni widziała kolegę Gordona?

PRZETAKOWA: Wczoraj wieczorem, w tym pokoju, przy tym stole. Przyniosłam mu jak zwykle herbatę i kurierki, siedział, jak zawsze, nad swoimi książkami i papierami. „Dobry wieczór“ powiadam. „Dobry wieczór“ — on mi na to. Ziewnął, pamiętam i powiada: A proszę mi jutro wcześniej przynieść śniadanie — mam wykład. — Wiem — ja mu na to — jutro wykładamy teorię światła. A właśnie, powiada, muszę iść spać, kamasze niech pani zaraz zabierze. I znów sobie ziewnął.

PERLMUTTER: Hm. Z wizytą się nigdzie nie wybierał?

PRZETAKOWA: Nie, panie doktorze. Pan doktor Gordon prawie że nigdy z wizytami nie chodzi. A frak miał ma sobie przez te pięć lat, jak u mnie mieszka, tylko dwa razy: raz w czasie zjazdu przyrodników i lekarzy i raz w pięćsetną rocznicę uniwersytecką.

PERLMUTTER: No więc, jak to sobie wszystko wytłumaczyć?

PRZETAKOWA: Nie wiem, panie doktorze. Nie rozumiem, zachodzę w głowę, biję się z myślami!

PERLMUTTER: Dobrze, ie pani zachodzi w głowę, ale po co się pani bije z myślami? Zaraz. Stwierdziliśmy doświadczalnie pewien szereg faktów i teraz musimy się zastanowić nad tym, jaka hipoteza najłatwiej nam je wytłumaczyć potrafi. Zacznijmy od hipotezy Nr 1⸗y. Teoremat Przetakowej: kolega Gordon ubrał się wczoraj we frak, wyszedł na miasto i do tej pory nie wrócił.

PRZETAKOWA: Właśnie, panie doktorze! Właśnie! Może go przejechali?

PERLMUTTER: Zaraz! Proszę mi nie przerywać! Czy go przejechali, czy go nie przejechali, to się wszystko da wywnioskować logicznie. Otóż powiadam. Hipoteza Przetakowej wyjaśnia nam wcale trafnie fakty zaobserwowane, nie stoi nigdzie w sprzeczności z doświadczeniem i moglibyśmy w obecnym stanie naszej wiedzy uznać ją za wystarczającą. Ale — ta wizyta? Cóż za wizyta? I przy tym sama pani powiada, że miał zamiar iść spać i nawet ziewnął?

PRZETAKOWA: Tak jest, panie doktorze. Ziewnął — pamiętam doskonale.

PERLMUTTER: Hipoteza Przetakowej upada. Oddala w swoim czasie wielkie usługi nauce, ale dziś posiada już znaczenie tylko historyczne. Postawmy na jej miejsce następującą hipotezę Perlmuttera. Kolega Gordon spędził tę noc na kanapie. Czy kolega Gordon posiada kanapę?

PRZETAKOWA: Ma, owszem.

PERLMUTTER: Brawo! Doskonale! — Otóż spędził tę noc na kanapie. Wstał dziś wcześniej i powziął zamiar pójścia do uniwersytetu. Ponieważ kamasze jego trzyma pani obecnie w ręku, nie mógł więc ich znaleźć. Włożył lakierki. Tu drogą skojarzeń ideowych — które w psychologii współczesnej, jak pani wiadomo, grają rolę wybitną — przypomniał mu się frak. Kolega Gordon skojarzył frak z lakierkami i ubrawszy się w takowy poszedł do instytutu. Teraz zaś wykłada najspokojniej teorię światła. (Dzwonek telefonu, przez telefon). Mieszkanie dra Gordona. Ach to wy, Podołek? Tak, Perlmutter mówi. Co? Nie ma? Słuchacze czekają?... Tam do licha. Pani Przetakowa, Gordona nie ma w instytucie. Hm... (do tel.) W mieszkaniu też go nie ma. Nie widziano go od wczoraj. Wykład należy odwołać... Co? Nie, nie wyjechał. Wyszedł z domu we fraku i nie wrócił. Wypadek? bo ja wiem. Słuchajcie, Podołek... Podołek! (odkłada słuchawkę). No, oczywiście! Telefon nie działa! Tak. Moja hipoteza również upadła!

PRZETAKOWA: Od razu przeczuwałam, że mu się coś przytrafiło. Ja znam dobrze pana doktora Gordona. I co tu teraz począć? Gdzie go szukać? Może w Pogotowiu? Może tam co wiedzą?

PERLMUTTER: Do Pogotowia można zatelefonować... (bierze słuchawkę). Naturalnie, komunikacja przerwana.

PRZETAKOWA: Co począć panie doktorze?

PERLMUTTER: Pójdzie pani do pedla Podołka, do instytutu. Podołek to sprytny człowiek i ma w tych rzeczach doświadczenie. Opowie mu pani wszystko. On się tą sprawą zajmie.

PRZETAKOWA: Dobrze, panie doktorze, polecę do pana Podołka. Tylko z mieszkaniem jak? Musi ktoś zostać. Bo może... może oni go tu przyniosą.

PERLMUTTER: Kogo?

PRZETAKOWA: Pana doktora Gordona.

PERLMUTTER: Jak to go przyniosą?

PRZETAKOWA: No... przejechanego.

PERLMUTTER: Fantazję pani ma — poetycką! Niech pani idzie prędko do Podołka.

PRZETAKOWA: Lecę, tylko co wdzieję na siebie!

PERLMUTTER: Niech pani leci. Niech pani weźmie dorożkę. Niech pani nie żałuje żadnych kosztów! W mieszkaniu ja zostanę. Przejrzę korekty. Jest straszna ilość błędów.

PRZETAKOWA: To może sprzątnąć ze stołu? Mój Boże, kawka zupełnie już wystygła!

PERLMUTlER: Kawką się również zajmę. Niech się pani spieszy! Do widzenia!

PRZETAKOWA (wychodzi).

PERLMUTTER (Sam. Chodzi przez chwilę, myśli, siada, zdejmuje mankiety, rozkłada papiery, przegląda je, mrucząc litery greckie: fi, psi w kwadracie, dobrze jest, itd.). Samobójstwo? Pocóż by się w lakierowane kamasze ubierał? Alfa w trzeciej — dobrze jest... (Poczyna gryźć bułki i mruczy co raz niewyraźniej). Wobec czego zet równa się... (pisze coś).

Pauza.
(Wchodzi panna MIRA CIOŁEK⸗TARSKA, osoba młoda, bardzo ładna i nad wyraz energiczna).

MIRA (bardzo zdenerwowana): No i cóż? co? Ma pan jakie wiadomości?

PERLMUTTER (patrzy na nią zdziwiony): Jestem Perlmutter.

MIRA: Wiem, to mnie nic nie obchodzi! Dowiedział się pan czego? Jest pan na tropie? Mówże pan!

PERLMUTTER: Mam mówić?

MIRA: No tak, naturalnie! Prędzej!

PERLMUTTER: Pani jest, o ile mnie pamięć nie myli, od początku bieżącego półrocza słuchaczką kolegi Gordona?

MIRA: No tak, ale co to ma do rzeczy! Dalej!

PERLMUTTER: Przychodzi pani prawdopodobnie w sprawach uniwersyteckich. Otóż kolega Gordon jest chwilowo niedysponowany.

MIRA: A więc jest? Co? Znalazł się? Uległ wypadkowi? Chory jest? Niechże pan mówi wreszcie! Co mu się stało? Jak się czuje obecnie?

PERLMUTTER (oszołomiony): Nie wiem...

MIRA: Czego pan nie wie?

PERLMUTTER: Nie wiem, jak się czuje.

MIRA: Jak to? Nie mówił pan z nim? Nie pytał się pan?

PERLMUTTER: Nie...

MIRA: Nic nie rozumiem! Nie widział się pan z nim?

PERLMUTTER: Nie.

MIRA (coraz bardziej zniecierpliwiona): Dlaczego? Nie wolno się z nim widzieć?

PERLMUTTER: Wolno, tylko...

MIRA: Tylko co?

PERLMUTTER: Tylko go... nie ma.

MIRA: No, a mówił pan przecie, że jest?

PERLMUTTER: Jest, ale nie wiem gdzie...

MIRA (załamuje ręce): Jak to? Więc pan dotychczas nie wie? Nic pan nie wie?

PERLMUTTER: Nie. O całej aferze dowiedziałem się dopiero przed chwilą.

MIRA: A przecież pan telefonował do Podołka?

PERLMUTTER: Ja.

MIRA: Świętej cierpliwości!... Więc cóż pan tu robił przez ten cały czas?

PERLMUTTER: Robiłem... robiłem korektę...

MIRA: Boże, co za człowiek! Boże, co to za człowiek! Kolega pański znika w sposób tragiczny — ginie — ulega wypadkowi, a pan tu siedzi tak spokojnie, robi korektę i gryzie solankę.

PERLMUTTER: Przepraszam, ale co miałem począć?

MIRA: Co? Bo ja wiem co. Ze skóry pan powinien wyskoczyć, lecieć, szukać!

PERLMUTTER: Zamiast wyskakiwać ze skóry, starałem się ocalić lepszą cząstkę kolegi Gordona.

MIRA: Jaką znowu cząstkę?

PERLMUTTER: Jego pracę matematyczną...

MIRA: Co to za człowiek! Co to za umysł, zżarty przez matematykę! Ja przez tę „chwilę“ zdążyłam rozruszać cały wasz uniwersytet, zawiadomić fakultet, profesora Pytla, wywiesiłam ogłoszenie na czarnej tablicy, przyjechałam tu. A pan nic? Zupełnie nic nie uczynił? Pan nie ma wstydu (rzuca mu kartę). Proszę!

PERLMUTTER: Kiedy ja się z zasady nie pojedynkuję...

MIRA (piorunuje go wzrokiem): Dałam panu moją kartę i adres na wypadek, gdyby się pan czego o nim dowiedział... (Wychodzi, trzaskając drzwiami).

PERLMUTTER (czyta): Mira Ciołek⸗Tarska, słuchaczka nauk przyrodzonych. Hm... Nie ma co, teraz to go już na pewno przejechali... (zasiada znów do rachunków. Pauza).

(Jakiś ruch przy drzwiach wejściowych, które ktoś niezręcznie próbuje otworzyć. — Perlmutter siedzi tyłem do drzwi). Proszę! (łoskot przy drzwiach coraz wyraźniejszy). Proszę wejść! Co u licha! Drzwi są przecież otwarte...

(Drzwi się raptem otwierają i staje w nich chwiejący się z lekka na nogach dr Gordon — cylinder, frak, jakaś narzutka. Jest mocno „zawiany“).

GORDON (śpiewa, cokolwiek ochrypłym głosem): „You take me love you...“ (wtacza się przez drzwi).

PERLMUTTER (w osłupieniu): Gordon. Tyżeś to?

GORDON: You take me... A! Patrzcie państwo! Perlmutter! Prawdziwy, oryginalny, prosto z beczki Perlmutter. Pójdź w moje objęcia! Daj pyska!

PERLMUTTER: Gordon! Jak ty wyglądasz? Co ci jest?

GORDON: Wszystko jedno. Daj pyska, Perlmutter. Daj mi twe usta z róż! Chodź pókim dobry!

PERLMUTTER: Człowieku! Co się z tobą stało? Skąd ty wracasz?

GORDON: Z dworca. Wprost z dworca kolejowego.

PERLMUTTER: Cóżeś ty robił na dworcu?

GORDON: Piłem kawę z likierem. Pyszny wynalazek ta kolej. Wszędzie jest zamknięte, a tam jest otwarte. Genialny wynalazek.

PERLMUTTER: Ty się chwiejesz na nogach? Chory jesteś?

GORDON: Nie gadaj głupstw (siada mocno na krześle). A! Nareszcie człowiek siedzi. Doskonały aparat takie krzesło. Bardzo sprytnie pomyślana rzecz. Ma cztery nogi i — nie potknie się... Cóż ty nic nie gadasz, Perlmutter? Ja cię mam bawić? Co?

PERLMUTTER: Więc nic ci się nie stało? Nie jesteś ranny, przejechany?

GORDON: Nie gadaj od rzeczy. Przejechany... Też masz pomysły. Urżnąłeś się, czy co. Wiesz Perlmutter, napij się wody. To ci dobrze zrobi. Jak człowiek jest wstawiony, to ma ciągłe pragnienie. Ja się też napiję wody.

PERLMUTTER: A to dopiero afera. (Przynosi karafkę i szklanki). Człowieku, coś ty narobił!? Ja po prostu ochłonąć nie mogę z przerażenia. Myśli zebrać nie mogę. Cały uniwersytet uruchomiony, fakultet, Pytel, Podołek, w Pogotowiu go szukają! I co teraz będzie? Gordon, czy z tobą można już mówić logicznie?

GORDON: Logicznie? (pije wodę). Owszem, mów logicznie, tylko nie za długo.

PERLMUTTER: Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że miałeś dziś mieć wykład?

GORDON: Wykład? (Przytomnieje cokolwiek). No tak. Na wykład już nie zdążę.

PERLMUTTER: A o czym miałeś wykładać?

GORDON: O... teorii światła...

PERLMUTTER: Zamiast tego zaś przychodzisz do domu zupełnie zamroczony po całonocnej nieobecności. Ja ci nie robię wyrzutów. Etyka to nie moja specjalność. Zdawałem z tego w Wiedniu, i o mało się nie obciąłem. Ale wiem, że nawet wśród ludów pierwotnych nie ma zwyczaju, aby docent uniwersytetu upijał się, jak dorożkarz. Czyś ty się zastanowił nad tym, jakie będą logiczne następstwa twoich czynów?

GORDON (pije wodę): Nie. Nie miałem jakoś czasu.

PERLMUTTER: Otóż następstwa są po prostu okropne. Ludzie są przekonani, żeś zginął tragicznie. Panna Mira Ciołek⸗Tarska, osoba z dużym temperamentem, zmobilizowała całą budę, wywiesiła ogłoszenie na czarnej tablicy w przedsionku... zawiadomiła profesora...

GORDON: Panna Mira⸗Tarska?... (przytomnieje coraz więcej). Panna Mira? A skąd panna Mira wie o czymś?

PERLMUTTER: Wie. Była tu przed chwilą. Wszyscy zresztą wiedzą!

GORDON: Panna Mira? Poczekaj... Zaraz... (bierze z tacy serwetkę, polewa ją wodą i okręca wokół głowy). Perlmutter, siadaj. Trzymaj się mocno krzesła i słuchaj. Jestem ci winien wyjaśnienie.

PERLMUTTER: Co mi tam wyjaśnienie (gwałtowny dzwonek telefonu): Masz! Słyszysz? To z instytutu, z Pogotowia, z policji albo licho wie skąd. Pytają się o ciebie! Rozumiesz? Co ja ludziom powiem? (Dzwonienie coraz silniejsze).

GORDON: Wiesz co? Przetnij kabel! Tymczasem coś obmyślimy.

PERLMUTTER (wyjmuje scyzoryk): A może to ta panna Mira? Na nią nie ma rady. Ona tu przyleci i drzwi wyważy.

GORDON: Panna Mira? Poczekaj, to powiedz jej, że się znalazłem. Że... jestem niezdrów — wywichnąłem na ulicy nogę w pachwinie...

PERLMUTTER (przy telefonie): Kto? Aha! (do Gordona) Podołek! (do telefonu). Owszem, jest. Tak, wypadek. Wywichnął na ulicy nogę w — jak się nazywa — w pachwinie... (kładzie słuchawkę). Skłamałem. Więc bądź że przynajmniej konsekwentny! Nie kompromituj mnie! Pamiętaj, że wywichnąłeś nogę i kładź się do łóżka. Prędzej!

GORDON: Dobrze. Ale ja ci przede wszystkim muszę całą rzecz wytłumaczyć. Muszę ci wyłożyć historię mojego upadku moralnego...

PERLMUTTER: Później — na piśmie. Teraz się rozbieraj.

GORDON: Kiedy ja się obawiam, że ty stracisz dla mnie szacunek. Muszę ci wszystko wyjaśnić. Muszę ci opowiedzieć, jak się to wszystko stało.

PERLMUTTER: To mnie nic a nic nie ob obchodzi. Kazałeś mnie — przyrodnikowi — skłamać — teraz musisz być konsekwentny. Rozbieraj się, kładź do łóżka i jęcz! Zwichnąłeś nogę! Trzeba z każdej sytuacji wyciągnąć wniosek logiczny.

GORDON: Nie wyciągnę, dopóki mnie nie wysłuchasz. Musisz, bo i ty jesteś cokolwiek w tę aferę zamieszany.

PERLMUTTER: Ja?

GORDON: Tak, ty. Siadaj, trzymaj się oburącz krzesła i słuchaj! Zaczynam! Siedzisz, Perlmutter?

PERLMUTTER: Siedzę.

GORDON: To dobrze. Pamiętaj, że jesteś zwyczajny, rzeczywisty, ordynaryjny słuchacz. Nie przerywaj mi, zachowuj się przyzwoicie i nic nie mów do sąsiada. Jeżeli w ciągu wykładu zasnę, to masz prawo mmie obudzić. Pogadankę moją będę ilustrował obrazami niknącymi.
Szanowne audytorium!...

PERLMUTTER: Ależ mój kochany, ja nie mam czasu...

GORDON: Perlmutter! Nie rezonuj! Odezwiesz się, jak ci dam znak — rozumiesz? Otóż, szanowne audytorium. Siedziałem wczoraj wieczorem w domu i rozwiązywałem dla zabicia czasu równanie różniczkowe.

PERLMUTTER: Bardzo słusznie. Ja to samo robię wieczorami.

GORDON: Proszę się wstrzymać od wszelkich objawów zadowolenia, co to jest? Otóż siedziałem nad równaniami, ziewając. Wtem — przynoszą mi gazety, pocztę wieczorną. Wśród druków znajduję — tu przeźrocze Nr 1⸗y — ogłoszenie czyli program. (Pokazuje kartę papieru). Czy napis widoczny jest dla publiczności? (daje znak).

PERLMUTTER (czyta): „Kabaret „Arka Noego“ — Rendez⸗vous inteligencji! Dziś premiera. Występ panny Loli Zambezi...“

GORDON: ...„znanej tancerki i pieśniarki“. Dobrze. Czy audytorium widzi tu, po prawej stronie kliszy — pannę Lolę Zambezi? jej podobiznę? Czy ją poznaje? (znak) Perlmutter, odpowiedz, jesteś wyrwany.

PERLMUTTER: Nie chodzę do kabaretu i nie znam żadnych tancerek ani Zambeziówien!...

GORDON: Hm. Poczekaj. Ja tu mam lepszą fotografię (wyjmuje kartę pocztową). A teraz? Poznajesz? Kto to jest?

PERLMUTTER: Bo ja wiem. Osoba płci żeńskiej. Ze względu na kostium przypomina cokolwiek Wenus z Milo.

GORDON: Nie poznajesz? Jeszcze nie poznajesz? A pamiętasz ową knajpkę „pod Łososiem“, pamiętasz nasze obiady za czasów studenckich w Wiedniu?

PERLMUTTER: Nie przypominaj mi tych obiadów. Do dziś dnia się leczę na katar żołądka!

GORDON: A pamiętasz ową kelnerkę Lolę, w której się ongi — platonicznie, jak na matematyka przystało — kochałeś?

PERLMUTTER: Ja? Ja się kochałem?

GORDON: Chciałeś się nawet z nią ożenić. Twierdziłeś, że tylko kobieta z ludu i przy tym szatynka zdolna jest zrozumieć wzniosłe posłannictwo matematyka.

PERLMUTTER: Coś sobie przypominam. Pracowałem wtedy nad szeregami transcendentalnymi i chciałem się z jakąś szatynką ożenić. Ale mi raptem uciekła z poetą czy też z farmaceutą.

GORDON: To właśnie ona! To Lola Zambezi. Ja ją poznałem od razu z tej kiepskiej podobizny na programie.

PERLMUTTER: Ta Zambezi — to ona? To Lola? Spod „Łososia“?

GORDON: Oczywiście! I patrz, Perlmutter, co to znaczą wspomnienia młodości. Zobaczyłem ją na tym programie — coś mnie chwyciło, ubrałem się we frak i... przeźrocze Nr 3⸗ci. Klisza ta przedstawia wnętrze kabaretu „Arka Noego“. W loży L. 3 niewidoczny na kliszy siedzi prywatdocent, doktor Gordon i trąbi Veuve Cliquot aż do skutku. Teraz wiesz wszystko, rzuć na mnie kamieniem, a ja pójdę przez ten czas spać.

PERLMUTTER: Słuchaj, to doprawdy ta Lola? Nie mylisz się?

GORDON: Jakże? Rozmawiałem z nią przecie. Byliśmy razem na dworcu. Piliśmy kawę ja, ona, pan Wojtaszek...

PERLMUTTER: Któż to znów jest pan Wojtaszek?

GORDON: Artysta, wielki artysta. Gwiżdże i cudownie udaje automobil.

PERLMUTTER: A — ona pamięta mnie jeszcze?

GORDON: Naturalnie! Bardzo się o ciebie dopytywała!

PERLMUTTER: A ciągle jest jeszcze — szatynka?

GORDON: To już za wiele wymagasz od kobiety. Kolor włosów ma oczywiście inny. Zresztą zobaczysz ją.

PERLMUTTER. Co? Ja? To mnie nie znasz. Ja do żadnych „statków Noego“ nie chodzę.

GORDON: Mimo to — zobaczysz ją. Zaręczam ci.

PERLMUTTER: Grubo się mylisz. Nie zobaczę jej, bo jej nie chcę widzieć. W ogóle idę do pracowni. Mam już dość tego wszystkiego. Radź sobie, jak umiesz. Do widzenia. Chciałem ci tylko przypomnieć, że dziś o 10⸗tej przychodzi do budy Mętlik, ten z ministerium. (Chce wyjść. Drzwi się uchylają i widać przez nie rękę kobiecą, która wykonywa dziwny ruch powitalny). A to co?

GORDON (melancholijnie): To właśnie ona. Lola. Nie mówiłem ci, że ją zobaczysz?

(PANNA LOLA ZAMBEZI — jest tym razem jasnowłosa. Ubrana bardzo elegancko. Tupet i wdzięk diwy kabaretowej).

LOLA (otwiera drzwi): No i cóż? Kiwam i kiwam i — nic! Jak się macie chłopaki kochane! Perlmutter! Nareszcie Perlmutter! Tyle lat marzyłam o tobie! Pokaż że się, matematyku. Niech się oczy moje napatrzą! Brodę ma. Widziałeś, Gordon, brodę ma?

GORDON: A tak, ma. W rzeczy samej.

LOLA: I koguta wciąż ma na głowie!

GORDON: I koguta też ma.

LOLA: On jest w ogóle szalenie przystojny! Tylko ten żakiet! Perlmutter, jeszcze ci go mole nie zjadły? No, nie wstydź się, wszystko jedno, daj pyska!

PERLMUTTER: Szanowna panno Lolu...

LOLA: A to stypa! On do mnie mówi: „panno Lolu“...

PERLMUTTER: Tak jest. Panno Lolu, chodzi o to, że ja i Gordon zajmujemy obecnie poważne stanowiska na drabinie...

LOLA: Nie gadaj głupstw. No — czekam! Daj pyska! Prędzej!

PERLMUTTER: Nie może być żadnej mowy o pysku. Rzecz jest ta, że ja i Gordon...

LOLA: Nie chcesz mnie pocałować? Perlmutter? Nie obrażaj kobiety. Ja schnę z tęsknoty za tobą, a ty... Jak to, doprawdy nie chcesz?

PERLMUTTER: Chyba tylko dlatego, żeby uchronić panią od uschnięcia. (Pocałunek). A teraz mówmy poważnie.

LOLA: Na to mnie nie weźmiesz. Poważnie ty sam sobie mów, bo jesteś matematyk. Jak tu ładnie u ciebie, Gordon. Tyle książek! Jak w składzie nut. Okropnie się cieszę chłopaki kochane, że was widzę! Pamiętacie „Łososia“? Pamiętacie Wiedeń? Szczęśliwe były czasy. Perlmutter się we mnie kochał, pewien hrabia się we mnie kochał. Jeden z nich nawet się dla mnie zastrzelił.

PERLMUTTER: To nie ja. Panno Lolu...

LOLA: Nie mów do mnie panno Lolu, bo strzelę.

PERLMUTTER: A zatem — Lolu! Od czasów „Łososia“ wiele się zmieniło. Mianowicie Gordon i ja...

LOLA: A tak. Wiele się zmieniło! Wstąpiłam na scenę! Powiadam wam, mam szalone powodzenie! Znów się któryś dla mnie zastrzelił. Nie wierzycie? Pokażę wam; w gazetach o tym pisali. Znaleziono go powieszonego na strychu. Cóż wy nic nie gadacie?

PERLMUTTER: Właśnie miałem zamiar... wytłumaczyć...

LOLA: Wiecie co? Poślemy po ciastka, po kawę, usiądziemy przy stole albo na dywanie, po turecku i będziemy mówili o dawnych czasach. Perlmutter siadaj! Pst! zdaje mi się, że ktoś idzie.

PERLMUTTER: Tam do licha! (Biegnie ku drzwiom, chwyta klamkę. — Nasłuchuje, po chwili). To Przetakowa!

GORDON (szept): Bój się Boga, co robić? Nie wpuszczaj jej!

PERLMUTTER: Babę trzeba przede wszystkim usunąć, bo się wszystko wyda! (do drzwi). Pani Przetakowa, doktor Gordon wrócił. Ale jest niezdrów.

PRZETAKOWA (za drzwiami): Olaboga!

PERLMUTTER: Niech się pani nie obawia. Nic groźnego. Jest cokolwiek chory. Niech pani skoczy do apteki, tylko nie do tej pierwszej ale do czwartej z kolei, którą pani zobaczy po drodze! I niech pani przyniesie... Co ona ma przynieść?

GORDON: A bo ja wiem! Pixavonu!

PERLMUTTER: Niech pani przyniesie wielką butelkę „Pixavonu“. Największą, jaką mają! Do użytku wewnętrznego. Prędzej! Uf! Poszła. A co to jest „pixavon“?

LOLA (wybucha śmiechem): Środek na porost włosów! Perlmutter, pójdź niech cię uścisnę.

PERLMUTTER: Dobrze. Ale teraz dość! Musimy sytuację wyjaśnić. Najdroższu Lolu!...

LOLA: Brawo, Perlmutter! Nareszcie mówisz, jak na „szentelmena“ przystało!

PERLMUTTER: Najdroższa Lolu, nie tłumacz sobie tego fałszywie i nie posądź nas o brak gościnności, ale sytuacja jest tego rodzaju, że... Mów ty, Gordon!

GORDON: Uważasz Lolu, rzecz się ma tak. Ja tu jestem — jak to już wiesz — docentem na uniwersytecie...

LOLA: A Perlmutter?

GORDON: Perlmutter piastuje również posadę asystenta... Stanowiska, które obaj zajmujemy...

LOLA: Asystent? Perlmutter, toś ty zdał egzamin?

PERLMUTTER: Zdałem. Już dawno! To nie ma nic do rzeczy.

LOLA: Patrzcie państwo! Zdał egzamin! A to niespodzianka. Z pozoru taki niedojda, a doktorat zrobił. Perlmutter, powinieneś się natychmiast ostrzyc i ożenić! Doktor, patrzcie państwo!

PERLMUTTER: Doktor. Właśnie. Ja jestem doktor. Gordon jest doktor. I z tego względu powinniśmy zachowywać pozory. Stoimy obaj na świeczniku, że tak powiem, i wobec tego...

LOLA: Na czym stoisz? na świeczniku? Co on gada? Perlmutter, ty masz pypcia!

GORDON: Nie, na pewno nie. On ma rację. Słusznie mówi. To nie jest, widzisz, z naszej strony brak gościnności, ale pomyśl sobie — mieszkanie docenta! Tu lada chwila może przyjść słuchacz... Nie wypada...

PERLMUTTER: Właśnie! O to chodzi! Tu lada chwila może przyjść słuchacz. Uważasz?

LOLA: A co mnie obchodzi słuchacz... Pst! Ktoś idzie!

GORDON: Sapristi! Znów? Perlmutter, idź — zobacz...

LOLA: Jeżeli to jest posłaniec z kufrem, Perlmutter, to go wpuść tutaj. To moje rzeczy. Uważasz, Gordon, postanowiłam się tu wprowadzić do ciebie...

GORDON: Co?

LOLA: Cieszysz się? Świetna myśl, prawda? Mam w hotelu mieszkać? Drogo, niewygodnie. Spakowałam rzeczy, raz, dwa, trzy i kazałam je tu przynieść. Dobra myśl, co?

GORDON: Ależ Lolu, na litość Boga...

LOLA: Nie ma ależ! Wszystko obmyśliłam. Ty na ten tydzień przenosisz się do Perlmuttera. Patrz jak Perlmutter się cieszy! Aż mu się kogut nastroszył!... Jestem tylko na tydzień zaangażowana, Perlmutter. Ale pocieszcie się, kontrakt pewnie przedłużą.

GORDON: Ależ, Lolu! To szaleństwo! Tu się nie można sprowadzać. To się pod żadnym pozorem stać nie może!

PERLMUTTER (u drzwi, tragicznie): Posłaniec!...

LOLA: No, widzisz, już się stało. (Biegnie kn drzwiom. — Do posłańca). Tędy, ociec, tędy. Zmachaliście się, co? Ciężki kufer? A pudło z kapeluszami macie? To dobrze. Nie pognietliście?

POSŁANIEC: Nie. A powiedzieli u Noego, żeby pani wcześnie na próbę przyszła.

LOLA: Macie tu za drogę. Masz co drobnych, Perlmutter? Daj staremu, bo się zmachał. Do widzenia, ociec.

GORDON: Co się tu dzieje! To przecie wszelkie granice przekracza! Posłaniec! Nie odchodźcie! Siądźcie w kuchni, odpocznijcie, napijcie się herbaty... Odniesiecie ten kufer z powrotem!

POSŁANIEC: Olaboga! jeszcze go raz?

GORDON: Ozłocę was, ale musicie to zabrać. (POSŁANIEC znika). Lolu, powinnaś przecie zrozumieć, że ja się pod żadnym pozorem na to wszystko zgodzić nie mogę. Perlmutter, mów ty.

PERLMUTTER: To jest po prostu logiczny wynik sytuacji. Po coś lazł do kabaretu? Teraz masz. Albo ktoś jest fizyk, albo ktoś jest birbant...

GORDON: Lolu, czy ty mnie słyszysz? Rozumiesz, co chcę powiedzieć?

LOLA: Rozumiem, rozumiem — kufer, mała walizka, sakwojaż, pudło z kapeluszami, parasol... nareszcie jest wszystko. Masz tobie, byłabym zapomniała. Ważna kwestia! Najważniejsza kwestia! Gordon masz u siebie duże, stojące lustro? Bo ja muszę te tańce i fidrygałki przed lustrem próbować. Pewnie tam, w sypalni, co? Chodź, Perlmutter, lecimy do sypialni. Dalej, w tempie walczyka.

GORDON: Do sypialni? Ależ, moja Lolu, ja protestuję! Veto!

LOLA: Naprzód, chłopaki! W tempie walczyka! (Ciągnie ich za sobą). Dalej!

(Znikają za drzwiami sypialni).

(Krótka pauza. Wchodzą PROFESOR PYTEL, osobnik siwy, łysy, poważny i pedel PODOŁEK — factotum, prowadzące nieomal cały instytut i wodzące profesora Pytla za nos. Podołek utyka z lekka na jedną nogę).

PODOŁEK: Tędy, panie profesorze. Tu jest wejście. Naturalnie, samo przez się — jest to gabinet dra Gordona.

PYTEL: Aha! Tu jakoś nikogo nie ma?

PODOŁEK: Będziemy musieli zaczekać. Niech pan profesor raczy usiąść. Proszę. (PYTEL siada, nie wie co począć z kapeluszem). Kapelusik naturalnie, samo przez się — ja potrzymam.

PYTEL: Podołek! A może to co zaraźliwego?

PODOŁEK: Nie ma obawy, panie profesorze. Zwichnięcie nogi w pachwinie nie jest — naturalnie, samo przez się — chorobą epidemiczną.

PYTEL: Zwichnięcie nogi? Aha. A czy doktór Gordon jest przytomny?

PODOŁEK: Nic mi w tej kwestii nie wiadomo, panie profesorze. Trzeba czekać aż ktoś przyjdzie, to się dowiemy.

(Z sypialni słychać wybuch śmiechu).

PYTEL: Podołek! Ktoś się śmieje?

PODOŁEK: Naturalnie — i mnie się tak zdawało. Nie jest z nim widać tak źle.

(Drzwi się raptem otwierają — tanecznym krokiem wpadają LOLA, GORDON, PERLMUTTER).

LOLA: Uwaga! druga figura! Trzymajcie się taktu, chłopaki. Od lewej nogi, Perlmutter! Raz, dwa, trzy!

PERLMUTTER (nagle, przerażony): Świat się kończy! Pytel!

GORDON: Jeszcze tego brakowało!

PYTEL (wstaje, zdumiony): Panie doktorze Gordon! Uważałem za swój obowiązek odwiedzić pana, jako chorego. Ale spóźniłem się z moją wizytą, jak widzę. W każdym razie przyszedłem nie w porę.

GORDON: Skądże znów, panie profesorze. Zawsze pan jest mile widziany.

PYTEL: Dziękuję. Nie zdaje mi się. Przyznać trzeba, że pan ma niezwykły, oryginalny sposób leczenia się! Którą to nogę pan wywichnął, jeżeli spytać wolno?

GORDON: Lewą... prawą... właściwie... obie...

LOLA (śmieje się): Dobrze się pyta, ten łysy! A to go ubrał!

PYTEL: Ubrał? Zdaje mi się, że słyszałem słowo „ubrał“? Co to ma znaczyć?

LOLA: Teraz znów nie wie, co to znaczy ubrał? A to stypa z tym starym! On ma pypcia! Pedmutter, on ma pypcia!

PYTEL: Przepraszam, z kim mam przyjemność? Tu ktoś twierdzi, że ja mam pypcia! Chciałbym wiedzieć z kim mam przyjemność?

GORDON: To jest... miss... panna... mademoiselle... Przepraszam, żem od razu nie przedstawił...miss, fräulein...

LOLA: Lola, Lola Zambezi. Bardzo mi przyjemnie.

GORDON: Właśnie! Tak. Moja nauczycielka angielskiego.

LOLA: Trzymajcie mnie! Co on gada!

PYTEL: W każdym razie konstatuję, panie doktorze Gordon, że pan nader szybko powraca do zdrowia. O 7⸗ej pan nogę wywichnął, o 8⸗mej tańczy pan jakiś taniec wojenny plemienia irokezów! Życzę polepszenia. Podołek! jesteśmy tu zbyteczni. Proszę o mój kapelusz!... (Wpada zadyszana PRZETAKOWA z olbrzymią butlą, rozpycha obecnych, wytrąca Podołkowi kapelusz z ręki).

PRZETAKOWA: Jest, panie doktorze! Przyniosłam największą butelkę! Niech pan natychmiast zażyje! Boże, żeby tylko pomogło.

GORDON (siada zrozpaczony na krześle): Jeszcze i to — ja już nie mogę.

PYTEL (goni za swym kapeluszem): Przyrodnik, panie doktorze Gordon — fizyk — nawet w najzawilszych sytuacjach życiowych nie powinien się uciekać do — jak się nazywa — do tego — do zbaczania z drogi prawdy! Podołek, idziemy.

PODOLEK: Naturalnie, samo przez się...

LOLA: A to stypa! (wola za Pytlem). A niech pan weźmie tę butelkę ze sobą. To się panu przyda na porost włosów.

PYTEL (z namaszczeniem): Do widzenia panom. (Chwyta parasol Loli). Przepraszam, to nie mój parasol. (Bierze butelkę z pixavonem i wychodzi, za nim Podołek).

LOLA: I wziął tę butelkę! Pyszny stary! Skąd on się urwał!

PERLMUTTER (zrozpaczony): No i co teraz będzie? Gordon, słyszałeś? widziałeś? Jak ty sobie wyobrażasz dalszy ciąg tego wszystkiego?

GORDON: Mnie już jest wszystko jedno. Ja już nic nie wiem. Dajcie mi spokój. Głowa mi i tak lada chwila trzaśnie wzdłuż szwów, na cztery części.

PERLMUTTER: Lola, co ty wyrabiasz? Czy ty wiesz, kto to był? Zdajesz sobie sprawę z tego, kto to był? Dyrektor pracowni fizycznej, mój i Gordona przełożony, profesor! Rozumiesz? pro⸗fe⸗sor zwy⸗czaj⸗ny!

LOLA: No, jak zwyczajny, to czego krzyczysz? Żeby jeszcze nadzwyczajny!

PERLMUTTER: Nic nie rozumiesz! Gordon, ona nic nie rozumie! To jest nieszczęście z tymi kobietami, że nigdy nic nie rozumieją. Wsypałaś Gordona, wsypałaś — co gorsza mnie, kapujesz? Wyrażam się przecie popularnie — wsypałaś nas, pogrążyłaś raz na zawsze!

LOLA: Ja? Nie zawracaj, bez kawałów. Dlaczego?

PERLMUTTER: Dlaczego? Pyta się dlaczego. Uważaj, chciej mnie zrozumieć! Wyobraź sobie, że ja i Gordon służymy w wojsku, jesteśmy, dajmy na to, młodszymi pomocnikami wicefeldfebla i nagle przychodzi do nas z wizytą feldmarszałek — co mówię! — przychodzi do nas sam Aleksander Macedoński! rozumiesz? A ty go częstujesz pixavonem!

LOLA: To — ten łysy był Aleksander Macedoński? Trzeba mi było od razu powiedzieć! Też się ciebie kawały trzymają!

PERLMUTTER: O wielki Archimedesie! Mów ty z nią, Gordon, ja nie mogę! Ja nie wiem, jak się to robi, mów ty!

GORDON: Mnie jest absolutnie wszystko jedno. Kładę się spać i każę się obudzić w przyszły poniedziałek o tej samej porze.

PERLMUTTER: Ależ przecie tego nie można tak zostawić! Tu trzeba działać stanowczo i roztropnie. Należy znaleźć logiczne wyjście z sytuacji.

GORDON: Nie ruszam się z tego fotelu, niech się dzieje co chce! Zasypiam i nie wstanę, żeby tu pioruny grzmiały!

(Z przedpokoju głos panny MIRY TARSKIEJ. „A może przeszkadzam? Może nie przyjmuje?“

PRZETAKOWA: Nie, owszem, prosimy bardzo).

GORDON (zrywa się błyskawicznie, chwyta Lolę i Perlmuttera, wpycha ich do sypialni): O nieba! Panna Mira! Zabierzcie te przeklęte pudla ze sobą! Prędzej! (zamyka drzwi za nimi).

MIRA (wchodzi szybko, ma ze sobą jakieś kajęty w ceratowych okładkach): Dzień dobry panu doktorowi! Nareszcie! Znalazł się pan? Ale nas pan wystraszył dopiero! Przeżyliśmy chwilę wielkiej trwogi. Nic się panu nie stało?

GORDON: Dziękuję. Nic. Proszę, pani będzie łaskawa. Może tu, może na fotelu?

MIRA: Ja tylko na króciutką chwilę. Lecę na wykład, potem do pracowni. Wpadłam tylko, żeby się dowiedzieć, co zaszło. Napędził nam pan strachu!

GORDON: Doprawdy? Troszczyła się pani o mnie? Niepokoiła się pani. Jestem nad wyraz szczęśliwy...

MIRA: Masz tobie. Teraz pan znów jest szczęśliwy, nie wiadomo dlaczego! Naturalnie, żem była w strachu i trwodze. Pan prowadzi moją pracę doktorską... Cóżbym ja poczęła bez pana!

GORDON (wzdycha): Tak, praca. Pewnie, oczywiście. To tylko dlatego. Rozumiem.

MIRA: Nie tylko dlatego, ale nie bądźmy sentymentalni. A propos pracy. Mam tu mój kajet z obserwacjami. Proszę pana, jest źle, bardzo źle. Nic absolutnie nie wynika z tego wszystkiego. (Szuka) Gdzież się ten kajet zapodział?

GORDON: Co tam kajet!... Panno Miro, czy pani... czy pani nic nie zaobserwowała?... Nic nie zauważyła?...

MIRA: Owszem. (Spuszcza wstydliwie oczy). Zauważyłam...

GORDON (całuje ją w rękę): Panno Miro. Co? co pani zauważyła?

MIRA: Kiedy doprawdy... wstydzę się powiedzieć!

GORDON: Niech pani mówi, panno Miro. Niech pani mówi! Bo ja... bo mnie tak jakoś trudno...

MIRA: Zauważyłam, że... Ja to panu kiedy indziej powiem.

GORDON: Nie, proszę teraz. Właśnie teraz! Takich rzeczy odkładać nie należy!... Zauważyła pani, że?...

MIRA (z uśmiechem): A może ja się mylę? I co wtedy? Skompromituję się...

GORDON: Nie. Upewniam panią, że nie! Na pewno się pani nie myli! Proszę! błagam! niech pani mówi! Więc spostrzegła pani, że?...

MIRA (szybko): ...że opór tego drutu zmniejsza się w polu magnetycznym. Ja to sobie nawet w kajecie zapisałam.

GORDON: Opór drutu! Bodaj to wszyscy...

MIRA: No, widzi pan, że głupstwo palnęłam. A nie chciałam mówić, sam pan nalegał.

GORDON: Panno Miro! Tu nie chodzi o drut. Ja chciałbym raz wreszcie powiedzieć pani... wytłumaczyć pani...

MIRA: Przepraszam, nie mam teraz czasu. Lecę na wykład. Ale dziś w pracowni, dobrze? Będzie pan dziś w pracowni?

GORDON: Dla pani, panno Miro! Będę oczywiście. Przyjdę!...

MIRA: Doskonale. Pomówimy o doświadczeniach! Do widzenia! Za godzinę! (Wybiega).

GORDON: Czy ja jej to kiedy wyznam? Czy ja się kiedy zdobędę na to? (z sypialni słychać gwałtowne kołatanie do drzwi). Zaraz! Gdzież ten klucz? (Otwiera drzwi). Przepraszam was bardzo. To wszystko ze strachu.

(Siada na fotelu tęsknie zadumany).

(Z sypialni wychodzą LOLA i PERLMUTTER. LOLA widocznie zadąsana i obrażona. PERLMUTTER jest już z lekka zakochany).

LOLA: Gdzież ten posłaniec? Niech zabierze to wszystko. Wyprowadzam się! Panie Gordon, tego się po panu nie spodziewałam! Tak się nie postępuje!

PERLMUTTER: Lola ma rację. Tak się nie postępuje!

LOLA: Ja panu ufałam, jak komu dobremu! Jeszcze jeden zawód w życiu.

GORDON: Co znów takiego?

LOLA: Co? Pan dobrze wie, co. Tak się nie postępuje, mój panie... „Szentelmen“ tak nie postępuje. To trzeba mi było od razu powiedzieć, a nie łudzić biedną dziewczynę — kobietę... zwodzić...

GORDON: Ja cię łudziłem, Lolu? A to kiedy?

LOLA: Proszę nie mówić do mnie „Lolu“. Słyszałeś, Perlmutter? Pyta się, czy mnie łudził? Nie, ja się panu sama na szyję rzuciłam! Ja za panem latałam. Dobre sobie! Mój panie, Lola Zambezi, chwalić Boga, za nikim się upędzać nie potrzebuje!

GORDON: Ty rozumiesz co, Perlmutter?

PERLMUTTER: Rozumiem. Ona ma rację. Lola ma rację.

LOLA: Nie gadaj z nim, Perlmutter. Nie warto. Zaufałam mu, jak komu dobremu, uwierzyłam. I patrzcie, jak mi odpłacił.

GORDON: Niech się wreszcie dowiem o co chodzi? Co ja uczyniłem?

LOLA: Co? Pyta się, co? Niewiniątko. Cóż to ja nie słyszałam? Nie widziałam przez dziurkę od klucza? Perlmutter, idź po posłańca. Ty jesteś jedyny człowiek, jedyny mężczyzna, któremu ufać można. Ja zawsze dla ciebie miałam wiele uczucia. Ty nie jesteś, jak inni, którzy nie mają serca, ani sumienia. To jedno panu powiem, panie Gordon. Jeżeli pan myśli, że ta grzywka, którą ta pani nosi, jest teraz modna, to się pan grubo myli.

GORDON: Ależ moja Lolu...

LOLA: Tak, panie, teraz panu moje zdanie powiedziałam! To cztery sezony temu było modne! Perlmutter, odprowadź mnie na próbę. Adie, panie Gordon. To jedno panu powiem, cieszę się, że pana jeszcze we właściwej chwili zdążyłam poznać! Nim się co stało! Bardzo się cieszę! (wciąga nosem powietrze) Perlmutter, nie masz chustki?

PERLMUTTER (szuka po kieszeniach): No, patrz, Gordon! Ona płacze! Nie masz chustki? Widzisz, coś narobił.

GORDON (również szuka chustki): Kiedy ja zupełnie nie wiem o co chodzi.

LOLA: Nie mów z nim, Perlmutter. Groch na ścianę. To człowiek bez serca. Chodź, odprowadź minie. Na tobie zawsze można polegać. Ty się nie potrafisz do dwu na raz zalecać, prawda? Daj mi ramię, Perlmutter.

PERLMUTTER (przygładza swego koguta, szarmancko): Służę ci, Loluś.

LOLA: Adie, panie Gordon. Z nami skończone... Bądź pan zdrów.

GORDON (który sięgnął do kieszeni po chustkę, wyciąga najpierw jakieś połamane cygaro, jakiś rachunek, wreszcie wielki order na długiej wstędze i patrzy nań z ogromnym zdziwieniem): A to co? Czyżbym ja tej nocy nieszczęsnej tańczył gdzie kotliona!

Kurtyna.


AKT DRUGI.

(Pracownia fizyczna uniwersytetu. Sala, składająca się z dwóch naw bocznych, idących w głąb w obie strony i części środkowej, węższej. Całość ma mniejwięcej formę: T. Wszędzie aparaty fizyczne, lunety, na półkach galwanometry etc. Drzwi w głębi oszklone, wielkie z napisem: „Pracownia fizyczna“ prowadzą na korytarz. Drzwi po prawej z napisem „Asystent“. Drzwi po lewej z napisem: „Prof. dr Pytel“. Po prawej, pod ścianą, duża tablica, kreda, gąbka. — Nad drzwiami w głębi — wielki zegar, wskazuje mniej więcej 9⸗ą. W głębi — po lewej — siedzi wpółwidoczny Jackowski, student — i „dmucha szkło“. Kandydat nauk przyr. Pępkowski siedzi — po prawej — na zydelku i obserwuje pilnie, zmrużywszy jedno oko, przez lunetę aparat — galwanometr — umieszczony na półce, w pewnej odległości).

PĘPKOWSKI: Nie odchyla się szelma! Rób, co chcesz, stoi jak mur!

JACKOWSKI: Kto?

PĘPKOWSKI: No ten — galwanometr. Jak myślicie, Jackowski, co tu począć?

JACKOWSKI: Każcie mu zażyć soli glauberskiej. Może go ruszy.

PĘPKOWSKI: Wy zawsze z głupimi kawałami. Chodźcie lepiej, pomóżcie mi!

JACKOWSKI: Nie mogę, bo mi rura pęknie.

PĘPKOWSKI: A co wy? szkło dmuchacie?

JACKOWSKI: Dmucham, psiakość, bez powodzenia.

PĘPKOWSKI: Gordona nie ma, Perlmuttera nie ma... Człowiek jest, jak ten kolek w płocie, sam na sam z nieskończonością wiedzy! (Z nagłą determinacją). Niech się dzieje wola Nieba. Robię, co do mnie należy. Rozpoczynam drugą serię doświadczeń.

JACKOWSKI: Brawo!

PĘPKOWSKI (majstruje coś, porusza jakiś klucz czy przerywacz prądu — nagle syk, dym, coś się tli): Olaboga! Jackowski! Ratujcie! Tu się pali! (Biegnie w głąb, sprowadza Jackowskiego, który trzyma oburącz długą rurę szklaną). Patrzcie, tu się jakieś nieszczęście stało!

JACKOWSKI (mina znawcy): A coście wy takiego zrobili?

PĘPKOWSKI: Nic! Włączam, uważacie, prąd elektryczny — a tu coś syk — trzask — płomień bucha...

JACKOWSKI: Zaraz to zbadamy. Aha. Widzicie. Rzecz jest jasna. Ten drut połączyliście z tym drutem, ten drut jest odprowadzony do ziemi. To proste. Zaraz się wszystko nareperuje. Trzeba, uważacie, w ten sposób. (Majstruje coś — ten sam efekt — syk, dym, płomień). Olaboga! lećcie do Gordona.

PĘPKOWSKI: Nie ma go. Ma ten swój wykład.

JACKOWSKI: Lećcie po Perlmuttera! Prędzej!

PĘPKOWSKI: Nie ma Perlmuttera!

JACKOWSKI: Tam do licha. Po Podołka! Sprowadźcie kogoś!

(PĘPKOWSKI leci w głąb sceny, wpada na Trylskiego, już we drzwiach).

TRYLSKI: Dokąd to spieszycie, kolego Pępkowski?

PĘPKOWSKI: Nie widzieliście gdzie „strupla“? Wypadek! Nieszczęście!

TRYLSKI: A co się stało?

PĘPKOWSKI: Zapaliło się coś!

TRYLSKI: Gdzie?

PĘPKOWSKI: Tu, patrzcie, o, dymi się jeszcze.

TRYLSKI (idzie na przód sceny): Aha! Rozumiem! Krótkie spięcie.

PĘPKOWSKI: Więc co robić? co, jak myślicie?

TRYLSKI: Nic nie trzeba robić.

JACKOWSKI: No jakże? Przecie się pali?

TRYLSKI: Czekać aż się wypali.

JACKOWSKI: Gadanie! W ten sposób cała buda może pójść z dymem!

TRYLSKI: Nie ma obawy. We właściwej porze przyjedzie straż ogniowa. Ja zawsze się na to zdaję!

PĘPKOWSKI: Bójcie się Boga, przecie tak nie można.

TRYLSKI: Można, można. Wierzcie, Pępkuś, doświadczeniu starszych. Ja dłużej od was studiuję. Przyrodnik powinien posiadać flegmę, spokój i równowagę ducha. Głównie zaś przytomność umysłu — jak się co zapali, to powinien czekać, aż się wypali.

JACKOWSKI: Prąd trzeba naturalnie wyłączyć. (Majstruje coś — ten sam efekt).

TRYLSKI: Nie mówiłem. Pogarszasz tylko sytuację, Jackowski! Nie ma w tobie materiału na przyrodnika! Bierz sobie przykład ze mnie, zawsze ci to powtarzam. Flegma lorda angielskiego.

JACKOWSKI: Tak, naturalnie. Ty świecisz przykładem — szkoda, że wyłącznie w nocy.

TRYLSKI: Wyłącznie w nocy? Jackowski, zdaje się, że znów rzucasz na mnie kalumnie! Zgadnijcie, skąd wracam?

PĘPKOWSKI: O tej wczesnej godzinie? Z pijatyki.

TRYLSKI: Nie zgadłeś, młodzieńcze! Gorzej!

JACKOWSKI (kiwa głową z politowaniem): O, Trylski, Trylski, kiedy ty się wreszcie ustatkujesz?

TRYLSKI: To nie jest odpowiedź na pytanie. Pytanie brzmi: skąd ja wracam? Otóż wracam...

JACKOWSKI: Nie kończ! Szanuj mury tego przybytku nauki!

TRYLSKI: Otóż — wracam... z wykładu!

JACKOWSKI:  Co? Z wykładu? To wam się przyśniło!
PĘPKOWSKI:

TRYLSKI: Tak jest! Z wykładu fizyki teoretycznej. Więcej powiem, postanowiłem sobie, że będę chodził na ten wykład stale!

PĘPKOWSKI: Bez blagi, Trylski, byliście na Gordonie?

TRYLSKI: Byłem młodzieńcze.

PĘPKOWSKI: I siedzieliście do końca?

TRYLSKI: Nie było końca.

PĘPKOWSKI: Jak to?

TRYLSKI: Nie było wykładu.

JACKOWSKI: To zmienia postać rzeczy! Teraz rozumiem!

TRYLSKI: Nic nie rozumiesz, Jackosiu. Powiedziałem publicznie, przy tym dziecku (wskazuje Pępkowskiego), że będę chodził na Gordona stale i nie cofam! Przekonałem się do fizyki teoretycznej. To jest niezwykle piękna nauka.

PĘPKOWSKI: Kiedyście to zdążyli skonstatować?

TRYLSKI: Dziś w nocy, młodzieniaszku, o trzeciej, w kabarecie „Arka Noego“.

JACKOWSKI: Trylski, czego ty od rzeczy gadasz? Czego ty nam w biały dzień głowę zawracasz? Demoralizujesz Pępkowskiego!

TRYLSKI: Poczekaj, Jacuś, daj mi się wypowiedzieć — pierś mi wezbrała! Otóż przekonałem się w „Arce Noego“, że fizyka teoretyczna to najpiękniejsza gałąź wiedzy ludzkiej. Bo, jeżeli człowiek, któremu na tej gałęzi życie upływa, który tą gałęzią wiedzy ludzkiej, stale — że tak powiem — kiwa, jednocześnie nocami z tak szalonym animuszem tańczy meksykańskiego two⸗stepa, jak to czyni doktór Gordon...

PĘPKOWSKI: Ratujcie ludzie, co on plecie! Trylski!

JACKOWSKI: W kwiecie wieku zapadł na uwiąd starczy!

TRYLSKI: Daj mi się wypowiedzieć! Jak wam wiadomo, cierpię stale na bezsenność zwłaszcza zaś między 10⸗tą wieczorem a czwartą rano wedle czasu europejskiego. Z tego też powodu...

JACKOWSKI:. ...na drugiej półkuli byłbyś porządnym człowiekiem.

TRYLSKI: Z tego też powodu — powtarzam — uczę się do egzaminu przeważnie po nocach. Wziąłem i wczoraj podręcznik algebry wyższej i poszedłem z takowym do „Arki Noego“, na premierę.
Przychodzę, siadam, otwieram książkę i natrafiam na kawały po prostu nadzwyczajne!

PĘPKOWSKI: W algebrze wyższej?

TRYLSKI: Nie, w programie, noworodku. Z programu najlepsze były, co prawda, antrakty. Znacie kolegę Lutowstawskiego, który zajęty jest obecnie odradzaniem kraju przez poczwórną abstynencję?

JACKOWSKI: Oczywiście.

TRYLSKI: Był ze swoją świtą — poczwórnie wstawiony. Jaki brak prawdziwej kultury w tym człowieku! To się nawet upić z humorem nie potrafi!
Natomiast co za triumf nauk ścisłych! Ten two⸗step doktora Gordona!
Panowie! Jeżeli mnie kochacie, jeżeli w ogóle umiecie cenić prawdziwą zasługę, błagam was, zróbcie to dla mnie! Gdy tu przyjdzie Gordon, zaintonujcie wraz ze mną — unisono, zgodnie, forte, choć mruczando — pewien chorał albo kantatę. Mianowicie:

(śpiewa) You take mi love you...

Uważacie? Chwyciliście? Mocniej, Pępuś!

(PĘPKOWSKI i JACKOWSKI wtórują — śpiew coraz głośniejszy).

(Wchodzą PYTEL, który dzierży butelkę pixavonu, za nim PODOŁEK).

PYTEL (groźnie a gniewnie): Podołek, tu ktoś śpiewa!

TRYLSKI (staje przy tablicy i chwyta kredę): Jak wam już mówiłem, Helmholtz w teorii dźwięku dowodzi... (poczyna coś pisać na tablicy).

PYTEL: Panowie, moi panowie. Muszę wam zwrócić uwagę, że sala ta ma bardzo kiepską akustykę... Kto chce śpiewać — powinien to czynić gdzie indziej! Mamy w tym celu Filharmonię, tudzież liczne place niezabudowane pod miastem. Podołek, czy asystent doktór Gordon jest w pracowni?

PODOŁEK: Jak to, panie profesorze? Skąd ma być? Przecie wracamy od niego — naturalnie samo przez się. Ponieważ...

PYTEL: Podołek, ja was nie proszę o sylogizmy! Stawiam wam pytanie konkretne, powinniście na nie odpowiedzieć rzeczowo, stwierdzając fakt doświadczalnie. Powinniście iść do tych drzwi i zapukać.

PODOŁEK (idzie ku drzwiom po prawej i puka): Pan doktór Gordon jest w pracowni nieobecny, a to z dwóch względów, po pierwsze dlatego, że go nie ma, po drugie zaś dlatego, że jest właśnie w domu.

PYTEL: Dobrze. Czy jest drugi asystent, doktór Perlmutter?

PODOŁEK (rusza ramionami, idzie w głąb, daje przy telefonie domowym jakiś sygnał, wraca): Pana doktora Perlmuttera również zabrakło.

PYTEL (który przez ten czas oglądał dymiący z lekka aparat Pępkowskiego): Stwierdzam, że pracownia jest osierocona, panowie asystenci są nieobecni na stanowiskach, młodzież akademicka wyśpiewuje, jak gdyby studiowała w chederze talmud, a nie przyrodę na wszechnicy — (forte!) I drut w elektromagnesie jest przepalony!
(Idzie ku drzwiom swego pokoju). Aha! Jeszcze jedno. Podołek, postawcie to na stole, przy którym pracuje dr Gordon. (Wręcza Podołkowi butlę i — wychodzi).

TRYLSKI: Jak on to powiedział: i drut jest przepalony! On ma gest, on ma w sobie majestat ten Pytel! Podołek, co się stało? Czego stary taki zły? Byliście u Gordona? Odnalazł się Gordon?

PĘPKOWSKI: Gadajcie, Podołek. Gdzieście wy byli z Pytlem? Co? (otaczają go).

PODOŁEK: To są tajemnice urzędowe! Proszę mi dać drogę! Proszę się rozstąpić! (Stawia flaszkę na stole po prawej).

JACKOWSKI: Bez blagi, Podołek? Co się stało, co? Co ta butla znaczy?

TRYLSKI: Mówcie, Podołek. Dalej, dalej! Prędko!

PODOŁEK: Proszę się rozstąpić! Panowie studenci będą łaskawi się nie pchać! Co to jest! Co za zbiegowisko?
(Nagle coś w tłoku spada i tłucze się z głośnym brzękiem): Boże wielki! ktoś stłukł maszynę „elekstryczną“!! Profesor tego nie przeżyje!

TRYLSKI: W rzeczy samej! Coś prysło, jak sen jaki złoty! Panowie, zmykać! Odwrót!

(Na palcach wielkimi krokami pędzą w głąb. We drzwiach wpadają na radcę Męntlika).

RADCA MĘNTLIK (mały, suchy, skrzywiony, jakaś siwa bródka à la Napoleon III. Jest w palcie i w kaloszach): Przepraszam, jeżeli przeszkadzam. Czy zastałem w pracowni... (STUDENCI dają mu znak — pst! i wymykają się) przepraszam...

PODOŁEK: Boże, co za dzień fatalny! Maszyna na nic, w drobny mak!

MĘNTLIK (do Podołka): Czy mógłbym pomówić z panem doktorem Gordonem?

PODOŁEK: Tu z nikim nie można mówić! Tu się nie można szwędać! w palcie i w kaloszach!

MĘNTLIK: Przepraszam bardzo, ale ja jestem przeziębiony!

PODOŁEK: To niech pan siedzi w domu. Do laboratorium się nie włazi, jak do cukierni!

PYTEL (zza sceny): Podołek, co się tam stało? Co się stłukło?

PODOŁEK (groźnie do Męntlika): Tu jest wstęp wzbroniony, rozumie pan?

MĘNTLIK: Ależ...

PODOŁEK: Nie ma ależ! Tam! Pierwsze drzwi na prawo! Rozebrać się! Zameldować się! Czekać na swoją kolej!

(MĘNTLIK przerażony wymyka się).

PYTEL: Co się tu dzieje, Podołek? (Spostrzega). Kto stłukł maszynę influencyjną Holtza?

PODOŁEK: Panie profesorze, nikt. Stłukło się — naturalnie samo przez się. Prawdopodobnie znów jakieś trzęsienie ziemi.

PYTEL (załamując ręce): Trzydzieści lat z nią pracowałem! Trzydzieści lat z nią żyłem! Była mi wierną towarzyszką pracy... Dzieliła mą dolę i niedolę... Tyle godzin pięknych jej zawdzięczam! tyle chwil jasnych! (siada na zydlu, bierze w rękę kawałek szkła, kiwa głową).

PODOŁEK (rozczulony): Panie profesorze... Taka jest kolej rzeczy ludzkich... Niech się pan już nie martwi...

(Wchodzi REKTOR CIOŁEK⸗TARSKI).

PYTEL: ...jej zawdzięczam moją sławę naukową...

PODOŁEK (płaczliwie, dotykając ramienia Pytla): Bywają przecie większe nieszczęścia... Niech się pan już nie martwi... Panie profesorze... Jego magnificencja pan rektor przyszedł... Niech pan nie rozpacza, tak już jest na świecie urządzone, kres przychodzi na wszystko... (wychodzi). Bóg dał, Bóg wziął...

TARSKI (żywy w ruchach, dość elegancki, adwokat z wyglądu): A to dobrze, że was wreszcie zastaję, czcigodny kolego Pytel. Szukam was od godziny. Mam z wami do pomówienia w ważnej sprawie.

PYTEL (gest w stronę maszyny): Patrzcie!

TARSKI: Co? Gdzie?

PYTEL: Natchnęła mnie do mojej pierwszej pracy naukowej o wyładowaniach w próżni. Była świadkiem moich pierwszych triumfów... (pokazuje mu odłamek szkła). I ot co mi zostało. Po trzydziestu latach wspólnego pożycia...

TARSKI: Aha! Coś się stłukło? No, to będzie można skleić. Głupstwo. Jest taki kit specjalny. Sprawa, o której... z wami...

PYTEL (patrzy nań, jak na obłąkanego): Skleić? Powiedzieliście skleić? Maszynę elektryczną? Prawda — wy jesteście prawnik z zawodu... Skleić!

TARSKI: W każdym razie sprawa, o której z wami chcę mówić, jest stokroć, tysiąckroć ważniejsza od wszystkich stłuczonych maszynek elektrycznych. Chodzi po prostu o dobrą sławę uniwersytetu! O dobrą sławę naszej prastarej wszechnicy.
Czy wy słyszycie, kolego, Pytel? O honor naszej wszechnicy!

PYTEL: Słyszę, słyszę! (Ciszej). Skleić! — Jurysta!

TARSKI: Tak, kolego, Pytel! Z bólem serca dowiedziałem się dziś rano, iż narażono na szwank opinię naszej uczelni, opinię jej ciała profesorskiego. Jestem niepocieszony, po prostu zrozpaczony, ale oznajmić wam muszę, że to od was, czcigodny kolego Pytel, z waszego instytutu wyszedł ten cios, ten zamach na nasze wspólne dobre imię, że to pod waszym skrzydłem ukrywa się to pisklę, które gniazdo własne kala. Czy wy mnie rozumiecie, kolego Pytel?

PYTEL: Rozumiem, rozumiem. A o co to chodzi?

TARSKI: O co chodzi, pytacie? (zakłada ręce po napoleońsku). Pozwólcie, czcigodny kolego Pytel, że ja was przede wszystkim spytam, czy wy wiecie, gdzie asystent wasz i współpracownik, gdzie docent naszej wszechnicy, gdzie wychowawca młodzieży, doktór Gordon — spędza noce?

PYTEL: Noce? Prawdopodobnie w łóżku.

TARSKI: Nie! Po trzykroć nie!

PYTEL: Nie w łóżku?

TARSKI: Nie! — w „Arce Noego“!

PYTEL: Patrzcie. A to ciekawe! W arce?

TARSKI: Tak jest! Tak jest, niestety, czcigodny kolego Pytel. W „Arce Noego“! I co wy na to?

PYTEL: Jestem niepomiernie zdziwiony. W „Arce Noego“? A cóż to jest Arka Noego?

TARSKI (załamując ręce): O sancta!... Mieszkacie tyle lat w tym mieście i nie byliście — i nie wiecie, co to jest „Arka Noego“? Przybytek lekkiej muzy! Kabaret! Świątynia niecnego kultu, w której obecnie (wyjmuje program) Wenus vulgivaga podawszy rękę wszetecznej Terpsychorze w podkasanych chitonach tańczą tango, podczas, gdy satyr, pan Wojtaszek, odrzuciwszy fletnię, gwiżdże na palcach bez aparatu!...

PYTEL: Aha! Wy jesteście dobrze poinformowani, kolego Tarski.

TARSKI: Mam dokładne relacje! Tam tedy — do tego przybytku udaje się wasz asystent i współpracownik, doktór Gordon i ująwszy dłonią — tą samą dłonią, której powierzono kształtowanie dusz młodzieńczych, — jej kibić, puszcza się w tan zalotny z wyżej wzmiankowaną wszeteczną Terpsychorą, inaczej panną Lolą Zambezi...

PYTEL: Zaraz! Zambezi? Lola? Znam ją, widziałem ją!

TARSKI: Co? Gdzie? Kiedy? Przecież nie w kabarecie?

PYTEL: Nie. W mieszkaniu doktora Gordona. Dziś rano.

TARSKI: W mieszkaniu? W jego mieszkaniu? (opada na krzesło). To... więcej, niż przypuszczałem...

PYTEL (dzwoni): Podołek, szklankę wody!

TARSKI: Dziękuję, dziękuję... nie trzeba. Już przeszło.

(Pauza).

I cóż wy teraz zamierzacie uczynić, kolego Pytel?

PYTEL: Ja?

TARSKI: Tak. Jakie kroki macie zamiar przedsięwziąć?

PYTEL: Ja?

TARSKI: Tak. W jaki sposób chcecie załatwić aferę doktora Gordona?

PYTEL: Załatwić? Co tu właściwie jest do załatwiania? Nie rozumiem.

TARSKI: Jak to? Jeszcze nie rozumiecie? Nie zdajecie sobie sprawy z groźnej sytuacji? Nie rozumiecie, że na ciele profesorskim ukazała się plama, która jest oznaką gangreny... I że należy działać energicznie?

PYTEL: Przepraszam was, kolego Tarski, ja nie jestem jurystą i nie dorosłem do waszej swady oratorskiej. Nie mówcie do minie alegorycznie. O co chodzi?

TARSKI: Chodzi o to, że doktór Gordon, asystent wasz i współpracownik, fizyk nie jurysta, okrył sromem wszechnicę!

PYTEL: Przepraszam raz jeszcze, ale nie rozumiem. Doktór Gordon jest, jak powiadacie słusznie fizykiem. Ogłosił szereg prac z zakresu optyki i te w nauce pozostaną. Człowiek zaś, który takie prace ogłasza, winien być pod każdym względem nieskazitelny. Bo twórczość naukowa tego wymaga, naturalnie prawdziwa twórczość naukowa, która znowu z kruczkami adwokackimi, zbyt często, niestety, ukazującymi się w druku, nie ma nic wspólnego. Człowieka nauki należy mierzyć inną miarą, niż jurystę.

TARSKI: Kolego Pytel!

PYTEL: Przepraszam, teraz ja mam głos. Ów doktór Gordon, asystent mój i fizyk, pracuje od 9⸗tej rano do 6⸗tej wieczorem w laboratorium. Pracuje dzielnie i wytrwale, obcuje z naturą, nie z kodeksem karnym! Później udaje się, jak powiadacie, do „Arki Noego“, której ja nie znam, ale którą wy znacie wręcz doskonale. Może byłoby lepiej, żeby chodził do domu, nawet na pewno byłoby lepiej. Ale nie chodzi! Co to wszystko jednak ma do rzeczy? Nie miejsce zdobi człowieka...

TARSKI: Kolego Pytel, to już przekracza wszelkie granice! Rezygnuję! Nie chcę apelować do waszych uczuć moralnych! Dajmy temu pokój, nie traćmy czasu na próżno! Ale muszę wam jako rektor, zwrócić uwagę, że wy nie znacie po prostu naszych statutów uniwersyteckich! Paragraf trzeci powiada wyraźnie: docent powinien nie tylko godnie reprezentować tę gałąź wiedzy, którą powierzono jego pieczy! Ma również obowiązek wpływać w sposób zbawienny na obyczaje swoich słuchaczy! Pytam was, kolego Pytel, czy wpływa się w sposób zbawienny na obyczaje słuchaczy, tańcząc two⸗stepa meksykańskiego? Czy reprezentuje się godnie gałąź wiedzy, trzymając wpół pannę Lolę Zambezi?... Tak czy nie?

PYTEL: Doktór Gordon nie mógł wpływać na słuchaczy zbawiennie, głównie z tego względu, że ich tam nie było...

TARSKI: Nie było? Tu się właśnie omyliliście! Na sali w kabarecie znajdowali się właśnie czterej słuchacze teologii, członkowie akademickiego związku abstynentów, panowie Lutowstawski, Musiałek, Drabski i Cyferblat! Wpływ gorszący został skonstatowany!

PYTEL: Co robili czterej abstynenci i słuchacze teologii w lokalu, o którym mowa?

TARSKI: Panowie ci piszą zbiorowy referat o zgubnym wpływie alkoholu, tudzież o nocnym życiu naszego miasta. Jako ludzie sumienni, studiują sprawę rzeczowo, u źródła.

PYTEL: Skąd pewność, że asystent mój, doktór Gordon, nie pisze w chwilach wolnych, również takiego referatu?

TARSKI: To żart, kolego Pytel! To żart niewczesny! Oznajmiam wam, jako rektor tej uczelni, że skoro wy się tego podjąć nie chcecie — zmuszony będę sam zwołać posiedzenie wydziału przyrodniczego i przedłożyć mu sprawę doktora Gordona! Oficjalnie!

PYTEL: Obawiam się, że ta sprawa, jako niemająca związku z przyrodoznawstwem będzie dla fakultetu obojętna.

TARSKI: Ta sprawa nie może być dla nikogo obojętna! Ta sprawa powinna obchodzić nas wszystkich, przyrodników, nieprzyrodników! To jest sprawa — ludzka!

PYTEL: Sprawami „ludzkimi“ zajmuje się wśród przyrodników jedynie kolega Drygalski, antropolog.

TARSKI: Pomówię zatem z kolegą Drygalskim, antropologiem!

PYTEL: Ale jego obchodzą w człowieku wyłącznie — kręgi ogonowe!

TARSKI: Rozmowa weszła na takie tory, że najlepiej będzie gdy ją przerwiemy.
Nie chcieliście mnie zrozumieć. Szkoda. Pamiętajcie, że i na was spada część odpowiedzialność. Asystent wasz i laborant okrył sromem wszechnicę.

PYTEL: Słyszałem to już dzisiaj. Zdolny fizyk jeszcze żadnej wszechnicy sromem nie okrył.
To już przywilej jurystów.

TARSKI: Panie kolego Pytel!

PYTEL: Panie kolego Tarski?

TARSKI: Do widzenia.

PYTEL: Do widzenia. Bardzo mi było przyjemnie!

TARSKI: Pamiętajcie, że dziś ma być zdecydowana sprawa etatu waszej pracowni. Decyzja zależy wprawdzie w trzech czwartych od pana radcy Męntlika, ale po części też — ode mnie... Żegnam (Wychodzi).

PYTEL: Tam do licha! Etat pracowni! Męntlik! (patrzy na zegar). Wpół do dziesiątej! Podołek! (Dzwoni, dając sygnał).

(Wchodzi PODOŁEK).

Podołek! Instytut, który powierzono naszej pieczy, przechodzi ciężkie, bardzo ciężkie wstrząśnienia...

PODOŁEK: Oczywiście, samo przez się. Z tego też powodu maszyna elekstryczna...

PYTEL: Elektryczna! Elektry-czna, do stu piorunów! Nie o tym chcę mówić! Powiadam, że przeżywamy bardzo ciężkie, krytyczne chwile. Z ramienia ministerium oświaty ma przybyć do nas wizytator, radca Męntlik. Dziś o dziesiątej. I właśnie w tym czasie, właśnie w tym dniu dzieją się tu u nas rzeczy, dzieją się tu u nas okropności, Podołek! Pracownia jest opuszczona i osierocona. Na podłodze walają się szczątki aparatów. Asystenci tańczą w kabaretach, studenci śpiewają, ktoś wykroczył przeciwko moralności! Podołek, w tej chwili krytycznej muszę zmobilizować starą gwardię! Zwracam się do was, Podołek! Bądźcie wy przynajmniej na stanowisku! nie opuszczajcie wy przynajmniej placówki naukowej! Rozumiecie, o co chodzi? Rygor, ład, którym pracownia nasza zasłynęła szeroko!

PODOŁEK: Wedle rozkazu, panie profesorze! Ja tu porządek zrobię!

(Wchodzi RADCA MĘNTLIK, bez palta, ale w szaliku i kaloszach).

MĘNTLIK: Czy mógłbym się teraz zobaczyć...

PODOŁEK: Z nikim się pan tu nie może zobaczyć! Gdzie się pan tu pcha w swoich głupich kaloszach!? Czy pan nie widzi, że tu aparaty stoją, galwanometry precyzyjne? Co to tu obora jest? Tu jest wstęp wzbroniony, zrozumiano?

MĘNTLIK: Przepraszam bardzo, nazywam się...

PODOŁEK: Nikogo to nie obchodzi, jak się pan nazywa! W lewo zwrot! Mówiłem pierwsze drzwi — tam! Rozebrać się! Zameldować się!

(MĘNTLIK wycofuje się przerażony).

PODOŁEK Może pan na mnie polegać, panie profesorze. Ja tu ład zaprowadzę!

PYTEL: Będziemy musieli wobec radcy Męntlika wykonać kilka bardziej efektownych doświadczeń. Ustawicie, Podołek... Co to jest? Znów? (Za sceną słychać sławetny chór: You take me love you). Słyszycie? śpiewają?

PODOŁEK: Już ja im zaśpiewam! (wybiega).

(Pauza. Wchodzi GORDON, trochę jeszcze blady i znużony).

GORDON (na widok Pytla chce się cofnąć).

PYTEL: Aha! Pan doktór Gordon. Witam, witam. Nareszcie w murach pracowni. Godzina jest, jeżeli mnie wzrok nie myli... (wyjmuje zegarek).

GORDON: Po wpół do dziesiątej.

PYTEL: A tak. Hm!

GORDON: Pan profesor chciał mi coś powiedzieć?

PYTEL: Owszem. Właśnie. (Chodzi po pokoju). Panie doktorze Gordon!

GORDON: Panie profesorze?

PYTEL: Tak! Panie doktorze Gordon. Ja znam pana od lat kilku. Znam pańską rozprawę doktorską. Znam pańską pracę w zakresie optyki. Rzecz jest bardzo ciekawa, bardzo ciekawa.

GORDON: Dziękuję.

PYTEL: Tak. Niezwykle ciekawa. Hm! Bądźmy zupełnie szczerzy. Był tu u mnie rektor Tarski. Jest to, że się tak wyrażę, prawnik. Trudno, i tacy być muszą. Był tu u mnie ten Tarski. On ma w danym wypadku rację! Wszeteczna Terpsychora... gałąź wiedzy... two⸗step meksykański... On ma słuszność! Przy tym ten radca Męntlik! Etat! Do licha, nie mogło to wypaść kiedy indziej! Przez tę przeklętą moralność byt całej pracowni jest zagrożony. Rozumie pan? Do widzenia! (Wychodzi).

GORDON (patrzy za nim przez chwilę — rusza ramionami. Dzwoni, dając sygnał. — Wchodzi PODOŁEK).

GORDON: Podołek! Niech mi Podołek przyniesie mój kitel.

PODOŁEK (zwolna i majestatycznie idzie do pokoju Gordona po prawej. Wraca z kitlem, wyjmuje znacząco zegarek⸗cebulę i poczyna nakręcać).

GORDON: Co tam? Czy Podołek ma co do nadmienienia?

PODOŁEK: Nie, nic. (Przykłada zegarek do ucha). Chodzi. Myślałem, że dziewiąta, bo pan doktór przyszedł. Jak ten czas czasami płynie. (Wychodzi).

(GORDON kładzie kitel — próbuje zabrać się do pracy — ustawia coś, ziewa).

(Wchodzi PERLMUTTER — jest uczesany, przystrzyżony, wicherek wciąż jednak sterczy. Ale krawat jest już porządniej zawiązany).

GORDON: A, Perlmutter! Jak się masz!

PERLMUTTER (widocznie zagniewany): Dobrze. (Lokuje się przy stole po lewej, poczyna coś oglądać przez mikroskop).

GORDON: Cóż, odprowadziłeś ją?

PERLMUTTER: Odprowadziłem.

GORDON: A jej kufry odesłałeś do hotelu? (Zbliża się do jego stoiu).

PERLMUTTER: Odesłałem.

GORDON: A czego tak pachniesz?

PERLMUTTER: Bo mi się tak podoba.

GORDON (ujmuje go za ramię i odwraca łagodnie ku sobie): Słuchaj⸗no stary. O co ty właściwie masz do mnie pretensję?

PERLMUTTER: Tak się nie postępuje z kobietą!

GORDON: Jak? Niechże się dowiem wreszcie!

PERLMUTTER: A bo ja wiem! Wiem, że ona jest bardzo na ciebie obrażona.

GORDON: Ale o co? Co ja takiego uczyniłem?

PERLMUTTER: Nie wiem. Skoro jednak zakładamy, że prawo przyczynowości ma jakiś sens, to musimy też przypuścić, że ona ma jakiś powód. Tak chce logika.

GORDON: Dobrze, przypuśćmy, ze ma. Więc co?

PERLMUTTER: Mówisz to tak, jak by ci cała kwestia — a nawet Lola — była zupełnie obojętna.

GORDON: Jest mi obojętna.

PERLMUTTER: Jak to, Lola też?

GORDON: Lola też. Lola najbardziej.

PERLMUTTER: Mówisz szczerze?

GORDON: Najzupełniej.

PERLMUTTER: I nic między wami — mówiąc językiem romantycznym i wulgarnym — nie było?

GORDON: Nie. Poszedłem do kabaretu na premierę, bom chciał sprawdzić, czy to doprawdy ona. Myślałem tylko o tobie.

PERLMUTTER (z widoczną radością): Dziękuję ci. Bo mnie — uważasz — Lola nie jest wcale obojętna! Mówiłem z nią dziś po drodze o wielu rzeczach — o matematyce. To osoba wielkiego umysłu i serca. Patrz, jak ona mi zawiązała krawat!
Ona ma taką wrodzoną inteligencję. Na przykład zupełnie intuicyjnie, sercem, tak jak to tylko kobiety potrafią, rozumie doskonale cele i zadania matematyki wyższej, zwłaszcza zaś rachunku różniczkowego i całkowego. Wiesz, posłałem jej bukiet z białych storczyków. Znasz się na mowie kwiatów? Co to właściwie oznacza biały storczyk?

GORDON: Nie wiem.

PERLMUTTER: Muszę iść do biblioteki i zajrzeć do Wielkiej Encyklopedii. Obmyśliłem sobie wszystko — żenię się. Ona ma rację. Człowiek na moim stanowisku powinien się ożenić. Jestem to winien społeczeństwu... Czyż tylko ludzie głupi mają się rozmnażać? Ale!... Cóż — twoja afera?

GORDON: Dziękuję. Rozwija się powoli według wszelkich reguł sztuki dramatycznej. Studenci przyjęli mnie kantatą z kabaretu, Pytel a nawet Podołek mają coś na wnętrzu. Prócz tego przysłano mi korektę jakiejś codziennej czy tygodniowej „Gwiazdy porannej“. Jest tam artykulik pt. „Moralność niezależna“. Niejaki dr G. — to niby ja — coś kala i coś tarza po kabaretach... Masz przeczytaj.

PERLMUTTER (czyta): Hm. Ubrali cię. Całe szczęście, że tego pisma nikt nie używa do czytania.

GORDON: Najgorsze zaś jest, żem znalazł dziś we własnej kieszeni taką rzecz (wyjmuje order).

PERLMUTTER: Co to jest?

GORDON: Order.

PERLMUTTER: Co za order?

GORDON: Bo ja wiem.

PERLMUTTER: Skąd to do ciebie? Uratowałeś tonącego, czy co?

GORDON: Nie! Myślałem nad tym właśnie, długo i usilnie. Przypominam sobie rzecz całą bardzo nie dokładnie. Jak wiesz, byliśmy z Lolą i panem Wojtaszkiem na dworcu.

PERLMUTTER: No tak, więc co?

GORDON: Coś gwizdnęło, przyjechał jakiś pociąg — wyszliśmy na peron —

PERLMUTTER: No i co?

GORDON: Właśnie, że nie pamiętam. Wiem, żem chwycił jakiegoś pasażera za ramię, zdziwiłem się, że taki mały piesek ma taki duży medal... wręczyłem mu bilet wizytowy... no i masz, zostało mi w ręku!...

PERLMUTTER: Bilet? Wyzwałeś go na pojedynek?

GORDON: I to możliwe.

PERLMUTTER: Coraz lepiej! Coraz lepiej! I cóż ty wobec tego wszystkiego zamierzasz uczynić?

GORDON: Zamierzam dziś wcześniej pójść spać. Mam wrażenie, że ciężar właściwy mojej głowy powiększył się w dwójnasób.

PERLMUTTER: Dobrze, ale musisz mieć przecie jakiś plan działania?

GORDON: No tak. Owszem. Mam. Postanowiłem wszystko razem traktować lekko i przez nogę. Mój drogi, każdy subiekt handlowy ze sklepu korzennego ma prawo bywać, gdzie mu się podoba, robić, co mu się podoba. Nie podlega żadnej kontroli! Dlaczego ja mam być gorszy?

PERLMUTTER: Subiekt handlowy! Po pierwsze subiekt handlowy nie stoi tak wysoko na drabinie społecznej jak docent uniwersytetu, a po drugie — pobiera ośm razy większą pensję. Też porównanie! Podług mnie powinieneś sobie postąpić, jak następuje: Powinieneś ugrupować wszystkie fakty, oznaczając je wręcz algebraicznie, aby następnie, drogą dedukcji matematycznej, znaleźć wyjście z sytuacji. Tak zwane zagadnienia życiowe dadzą się zawsze sprowadzić do prostych zadań z geometrii wykreślnej. Czy ty mnie słuchasz. Gordon?

GORDON (który znów próbuje się wziąć do pracy, ustawia coś na swoim stole, bierze w rękę butelkę „pixavonu“). Owszem. Słucham. Naturalnie.

PERLMUTTER (idzie ku tablicy, bierze kredę): A zatem, zaczynamy. Oznaczam „Arkę Noego“ przez a małe, awanturę na kolei przez b małe, artykuł w gazecie przez c małe, Lolę przez d, Pytla przez P duże... Uważasz?

GORDON: Perlmutter, patrzaj, com ja tu narobił! Od trzech tygodni pracuję z Pytlem nad tym rozczynem. Już był prawie dobry. Teraz nalałem do niego „pixavonu“! Wszystko na nic!

PERLMUTTER: Masz! Znów! Końca nie będzie tym awanturom? Oznaczam rozczyn z pixavonu przez X duże.
Posiłkować się będę następującym twierdzeniem uczonego niemieckiego Ostwalda: szczęście ludzkie da się zawrzeć we wzorze: A kwadrat plus B kwadrat, podzielone przez D kwadrat minus B kwadrat, przy czym A duże oznacza...

(Wchodzi PANNA MIRA TARSKA — ma oczywiście jakieś kajety ze sobą).

GORDON (zrywa się): Ach, panna Mira!

MIRA: Przyszedł pan? i jak punktualnie!

GORDON: Nie wszyscy są tego zdania. Proszę, proszę bardzo, niechże pani siada.

MIRA: A pan?

GORDON: A ja tymczasem umieszczę ten zepsuty rozczyn w polu magnetycznym. O! Teraz służę pani.

PERLMUTTER (rzuca kredę): Nie dają mi przyjść do słowa! (Siada przy mikroskopie, odwraca się tyłem, pracuje).

MIRA (do Gordona): Otóż przyniosłam jeszcze dwa kajety z obserwacjami... Ale może mi pan najpierw powie, co mi pan dziś rano miał do powiedzenia? Mam niewiele czasu. Spieszę się na wykład.

GORDON: Co miałem do powiedzenia? Chciałbym panią prosić, panno Miro, żeby pani — bez względu na to, co pani o mnie powiedzą, bez względu na wszystko! — żeby pani wierzyła we mnie, żeby pani mi ufała...

MIRA: Ależ naturalnie. Ja mam olbrzymi szacunek dla pana, dla pańskiej wiedzy i wierzę i ufam. — Ale z tych badań moich nic nie wynika! To, oczywiście, moja wina, nie pańskiego kierunku, ale nic, absolutnie nic nie wychodzi.

GORDON: W nauce tak zawsze. To właśnie dowód, że pani jest na dobrej drodze! Przez długi czas nic się nie udaje, aż — nagle — pewnego poranku — natura uchyli wstydliwie zasłonę i ukaże swe oblicze (bierze jej rękę) takie cudne oblicze, o habrowych przeczystych oczach... w obramowaniu takich cudnych, złocistych włosów...

PERLMUTTER (patrzy zdziwiony): Gordon, co ty gadasz?

GORDON (daje znak, żeby nie przeszkadzał). Tak, panno Miro!...

MIRA: Hm. Niezupełnie rozumiem. Więc pan sądzi, że ze mnie jeszcze coś może być, mimo, że mi się wciąż doświadczenia nie udają?

GORDON: Doświadczenia, to jeszcze nie wszystko, panno Miro. Mnie się ważniejsze rzeczy nie udają. Od kilku tygodni próbuję powiedzieć coś — powiedzieć, że — i ciągle mi się nie udaje! Panno Miro, dlaczego ja, który wobec 50⸗ciorga słuchaczy płci obojga, mówię bez zająknienia, wobec pani tracę swadę zupełnie... Panno Miro... (całuje jej rękę)...
(we drzwiach PYTEL. Patrzy na nich przez okulary, chrząka).

PYTEL (widocznie oburzony, krzyczy). Panie doktorze Perlmutter! (GORDON i MIRA odsuwają się od siebie). Proszę wziąć tę rurę! (chodzi po pokoju zdenerwowany). Kto pani jest właściwie?

GORDON: Słuchaczka moja, panna Mira⸗Tarska.

PYTEL: Wiem, pamiętam! Od czasu, gdy kobiety studiują na uniwersytecie, wiele rzeczy się zmieniło. Za moich czasów docent wykładał, źle albo dobrze. Ale nikogo z audytorium w rękę nie całował — w laboratorium! Co pani tu robi w pracowni?

MIRA: Przyszłam się poradzić pana doktora Gordona. Praca mi nie idzie...

PYTEL: Nie idzie, nie idzie! Naturalnie, że nie idzie, skoro pani ma co innego w głowie. Córka jurysty! A przy tym pani wciąż nosi gorset! Mówiłem już, że pani ma tam pręty żelazne, które odchylają igłę magnesową. Musi pani to zdjąć przede wszystkim.

MIRA (zawstydzona, zbiera kajety). Panie profesorze! (Wybiega).

PYTEL: Tam do licha, uniosłem się Panie doktorze Perlmutter, ja tu przyniosę jeszcze jedną rurę! (Wychodzi).

PERLMUTTER: Też masz pomysły! Po coś ją znowu całował w rękę?

GORDON: Perlmutter, ja ją kocham!

PERLMUTTER: No dobrze, ale tu? Nie możesz się w niej kochać gdzie indziej? (Idzie do tablicy). Znów trzeba coś dopisać. Ty doprowadzisz przecie do jakiejś katastrofy. Mamy już a, mamy b, mamy c... Alfabet łaciński jest na wyczerpaniu..

GORDON: Co mi tam wszystko, Perlmutter. Ja ją kocham! Nie wiem, czy ty znasz to uczucie?

PERLMUTTER: Czy ja znam to uczucie? Dobre pytanie! Zdawałem we Wiedniu z psychologii i dostałem stopień celujący właśnie za te tam afekty miłosne. I właśnie dlatego, że znam to uczucie teoretycznie, twierdzę, żeś powinien postępować rozważnie i celowo. Po co te jakieś średniowieczne rękoczyny i odruchy? Jeżeli ją kochasz, powinieneś się ubrać w tużurek, kupić bukiet storczyków...

GORDON: Dlaczego storczyków?

PERLMUTTER: Bo mi tak poradzili w sklepie. Otóż powinieneś iść do niej, albo jeszcze lepiej do jej opiekuna prawnego, respective ojca, powiedzieć po prostu: mam trzysta dydków pensji na miesiąc, podlegam tak zwanemu afektowi miłosnemu itd. Ale całować ją w rękę przy wielkim magnesie? oznaczmy to literą grecką .

(Przy drzwiach w głębi WOJTASZEK, mówi do Podołka): Proszę pana szwajcara ja tu na pewno mogę wejść. Ja tu mam interes do mego przyjaciela Gordona. (Wchodzi).

WOJTASZEK: Jak się masz Gordon! (Udaje samochód). To ja! (do Perlmuttera). Wojtaszek. Bardzo mi przyjemnie. Nawzajem. Wiele o panu słyszałem. (do Gordona) Jak się masz, ryfo? Cieszysz się, żem przyszedł? Ja też!

GORDON (osłupiały): Pan tutaj? Jak można było?...

WOJTASZEK: Nie pan, Żaden pan — Kajtuś! Nie pamiętasz, żeśmy „bruderszaft“ pili? Angielską gorzką z kroplami? Ja do ciebie tylko na chwilę! Nie zatrzymuj mnie, bo nie mam czasu. Przychodzę w tej sprawie honorowej, co to wiesz. Względem tego faceta z medalem. Pyszna historia. Musisz mi wszystko szczegółowo opowiedzieć! Ja to puszczę na estradę.

GORDON: Bardzo mi przykro, ale w laboratorium? — tu? — przybytek nauki — właściwie — nie wiem —

WOJTASZEK: Dobrze mówi, nic nie rozumiem, o co chodzi. Bardzo mi się tu u was podoba — panie ten — przepraszam, jak nazwisko?

PERLMUTTER: Perlmutter.

WOJTASZEK: Nic nie szkodzi. Serce to grunt. Ja się nazywam Wojtaszek i nie martwię się. Bardzo tu u was ładnie. A to co za zwierzę? (Ogląda jakiś aparat i wydaje z siebie jakiś dźwięk dziwaczny).

GORDON: Ciszej! Przez litość, ciszej!

WOJTASZEK: A bo co? Śpi kto gdzie na wykładzie? (do Perlmuttera). Nie uwierzy pan, panie ten, jaką ja ciekawość mam do nauki. Czy telefon, czy inny migdał — wszystko mię interesuje. Nawet sam wynalazek zrobiłem. Aparat elektryczny, piszący, taki, panie, że jak się dwóch gości pobije, zaraz wiadomo, który zaczął! Fiu! A to co?

GORDON: Ciszej! Perlmutter, co tu począć! Co robić?

PERLMUTTER (pisze na tablicy): Oznaczmy go literą hebrajską ałef

WOJTASZEK: Przepraszam, za niestosowne pytanie, czy panowie zawsze takie głupie miny mają? A może to moja obecność tak wpływa?

GORDON: W rzeczy samej, panie Wojtaszek, tu jest pracownia! Więcej powiem — sanctissimum gmachu fizycznego! Osobom, że tak powiem postronnym wchodzić tu nie wolno. Pod żadnym pozorem.

WOJTASZEK: A tak? To ja zejdę z estrady. Tylko, uważasz, jak to zrobić? Umówiłem się z Lolą. Ona tu zaraz przyjdzie?

GORDON: Kto? Kto przyjdzie?

WOJTASZEK: Lola.

GORDON: Co? Ależ do tego dopuścić nie można! To... to nie wypada!

WOJTASZEK: I ja tak mówiłem. Ale z babą? Uparła się. Chce ci, Gordon, podziękować za storczyki.

GORDON: Za jakie storczyki?! Perlmutter, bój się Boga, ratuj, leć, nie wpuszczaj!

PERLMUTTER: Gdzie, gdzie ona jest, panie Wojtaszek?

WOJTASZEK: Właściwie powinna być już tu przede mną, bo ja wstąpiłem po papierosy...

PERLMUTTER: Szła od strony głównego wejścia, czy od tyłu?

WOJTASZEK: Bo ja wiem, gdzie tu tył, gdzie przód, panie.

GORDON: Perlmutter, leć ty prawym skrzydłem, ja lewym, pan Wojtaszek będzie leciał środkiem. Przeklęte storczyki! To Perlmutter to nie ja!
(Próbuje zrzucić kitel). U licha! ile ten kitel ma dziś guzików! Naprzód panowie, na rogu się spotkamy.

(We drzwiach LOLA ZAMBEZI).

LOLA: Gordon, niech cię uścisnę!

GORDON (pada na zydelek): Za późno!

LOLA: Znalazłeś się jak szentelmen! Wspaniałe kwiaty! Daj pyska! Odwróć się, Wojtaszek!

GORDON (usiłuje się wydobyć z jej objęć): To nie ja! To on! To Perlmutter, kobieto!

LOLA: Nie wierzę. Nie mnie brać na kawały. Poznałam, że od ciebie, na przeprosiny! Już! Nie gniewam się! Daj pyska!

GORDON: Klnę się na wszystko, że to nie ja! Weźcie ją, ludzie!

WOJTASZEK: A to chryja (śpiewa, udając gramofon). You take me love you!...

(PYTEL z rurą szklaną w dłoniach).

PYTEL: Do pioruna! To już przekracza wszelkie granice! (Widzi Lolę w objęciach Gordona). Wszeteczna Terpsychora. Do stu fur beczek! Tu jest laboratorium! Laboratorium, nie harem! (Rura wypada mu z rąk z wielkim brzękiem) Sapristi! rurę stłukłem. Wszelka cierpliwość ma swój kres! (Biegnie w głąb — wielkim głosem). Podołek! Podołek!

(We drzwiach RADCA MĘNTLIK; kalosze trzyma w jednej ręce, szalik w drugiej).

(Za Męntlikiem, w korytarzu, ogromnie z sytuacji zadowoleni TRYLSKI, JACKOWSKI, PĘPKOWSKI).

PYTEL (wpada na Męntlika): Czego pan tu znów chce? Z jakiego pan jest kabaretu? Jakim prawem pan tu wchodzi?

MĘNTLIK: Przepraszam, mam interes osobisty...

PYTEL: Tu się nie załatwia interesów osobistych. Tu się pracuje naukowo! Nie widzi pan?

MĘNTLIK: Przepraszam, ja muszę pomówić z panem doktorem Gordonem.

PYTEL: Proszę wyjść! Natychmiast!

MĘNTLIK: Przepraszam, nie wyjdę. Rozebrałem się, choć jestem zaziębiony, — nie wyjdę! Asystent pański, doktór Gordon, wyzwał mnie dziś na pojedynek.

WOJTASZEK: Poznajesz, Gordon? To on!

MĘNTLIK: Przyszedłem oznajmić, że się nie pojedynkuję, bo mi lekarz wszelkich wzruszeń zabronił!

PYTEL: Powtarzam, że mnie to nic nie obchodzi! Proszę się stąd usunąć!

(Zegar bije dziesiątą).

MĘNTLIK: Usunąć? Nie! Teraz stanowczo nie (kładzie kalosze). Dziesiąta! Teraz tu jestem w charakterze oficjalnym, panie!

PYTEL: Wariat! Ten jest znowu wariat!

MĘNTLIK: Przybywam z ramienia ministerium oświaty. Radca rzeczywisty Męntlik...

WOJTASZEK: Tarira!

Kurtyna.


AKT TRZECI.

(Pokój dra Gordona u Przetakowej. Jak w akcie pierwszym. Tylko nieład jest większy. Paki, książki, ubrania porozkładane na krzesłach. Walizki, kufry. Gordon niezupełnie ubrany, w pantoflach, siedzi przy biurku, wyjmuje z szuflady listy i papiery, przegląda, najczęściej drze. — Przetakowa układa rzeczy w kufrach i walizkach).

PRZETAKOWA (oczy zaczerwienione, głos płaczliwy): Marynarkowe ubranko zapakować?

GORDON (nie odwraca się): Zapakować! Wszystko zapakować!

PRZETAKOWA: A w czym pan doktór pojedzie?

GORDON: Racja! W czym ja pojadę? Nie pakować.

PRZETAKOWA: Właśnie i mnie się tak zdawało. (Wzdycha). Marynarkowe ubranko! Mój Boże! Ile to ja razy je czyściłam przez te pięć lat... I kto by przypuszczał, że się to tak skończy?...

GORDON: Nie rozczulajmy się, kochana pani Przetakowa. Wyjadę ja, przyjedzie kto inny — też będzie miał marynarkowe ubranie. Czego tu się martwić?

PRZETAKOWA: Tak, przyjedzie kto inny... Zawszeć to już nie to... Mój Boże, ja myślałam, że my się już nigdy inie rozstaniemy. Takem sobie w mojej głupiej głowie planowała, że pan tu profesorem zostanie, że pan się ożeni, że pan i ten trzeci pokoik odnajmie...

GORDON: I ja tak sobie w najśmielszych marzeniach przyszłość wyobrażałem. Ale przeszła przez mą drogę kobieta i złamała mi życie...

PRZETAKOWA: Pan doktór się zakochał?

GORDON: Owszem, ale to nie ta. Kobieta jest jak wystrzelona kula karabinowa. Te zbłąkane też zabijają (mruczy coś). Rachunki, listy — do kosza...

PRZETAKOWA: Mój Boże, mój Boże... A to gdzie mam schować, proszę pana doktora?

GORDON (nie odwraca się). Jeżeli książka, to do paki, jeżeli co z garderoby — do kufra. Niech się pani stale trzyma tej zasady.

PRZETAKOWA: Kiedy to jakiś damski grzebuszek do włosów.

GORDON (zrywa się): Co? Jeszcze? Naturalnie! To jeszcze od wczoraj! Lola! Ciągle Lola. Niech pani to gdzie schowa, niech pani ukryje, ale tak, żeby Sherlok Holmes nie odnalazł!

PRZETAKOWA: Rozumiem. A może to trzeba zwrócić tej pani? Zanieść?

GORDON: Boże broń! Pod żadnym pozorem! Po moim wyjeździe uda się pani do Komendy miasta. Poprosi pani, żeby to nabili w armatę i wystrzelili! Ale dopiero po moim wyjeździe! Nie wcześniej!

PRZETAKOWA: Rozumiem (wzdycha). Po wyjeździe... A ja jakbym jakąś złą nowinę przeczuwała — wczoraj cały dzień mi w lewym uchu dzwoniło...

(Dzwonek).

GORDON: Panią przynajmniej los zawsze uprzedza o złych zamiarach. Na mnie ciosy spadają niespodzianie.
Ala tam ktoś dzwoni naprawdę!!

(PRZETAKOWA wychodzi, po chwili wraca z kartą wizytową).

PRZETAKOWA: Pan doktór Perlmutter!

GORDON: Cóż on, oszalał? każe się anonsować! Prosić!

(PRZETAKOWA otwiera drzwi. Staje w nich DOKTOR PERLMUTTER. Ubrany jak książę Walii — lakierki, nowy, na wyrost kupiony żakiet, kwiatek w butonierce, odprasowane spodnie, przedział na środku głowy).

GORDON (patrzy nań w osłupieniu): Perlmutter? Tyżeś to? Kto cię tak urządził? Skąd ty wracasz?

PERLMUTTER: Od... Nie jesteśmy sami... (Idzie ku przodowi sceny, potyka się, poprawia binokle, siada na pace).

GORDON: Kochana pani Przetakowa, zaniesie pani ten list do budy, wręczy go pani Podołkowi i zapowie, żeby natychmiast oddał, komu należy. (Ciszej). Tę kartę zaś niech przybije bezzwłocznie na czarnej tablicy w przedsionku. Rzecz jest bardzo pilna!

PRZETAKOWA: Lecę, panie doktorze. (Wychodzi).

GORDON (patrzy na Perlmuttera): No i co to wszystko znaczy? Co za ceremonie? Każesz się meldować?

PERLMUTTER: Wobec twego powodzenia u kobiet ostrożność nie zawadzi. Zresztą — doszedłem do wniosku, że formy towarzyskie nawet w świecie naukowym powinny obowiązywać.

GORDON: A lakierki i przedział też? Czym tyś się w ogóle namaścił? Roztaczasz woń (wciąga powietrze) kwitnących sadów? Co to jest?

PERLMUTTER: Heliotrop, połączony z „tréfle incarnat“. Ona bardzo lubi ten zapach.

GORDON: Kto?

PERLMUTTER: Lolotte.

GORDON: Aha! Wiec byłeś u niej?

PERLMUTTER: Byłem. Zaraz po wczorajszej awanturze w laboratorium. Wszystko się wyjaśniło. Ona tylko mnie kocha!

GORDON: No i cóż, żenisz się?

PERLMUTTER: Dziś o dwunastej minut piętnaście oświadczam się. Miałem zamiar uczynić to już wczoraj w „Arce Noego“, ale w kulminacyjnym momencie zawsze ją ktoś prosił do tańca.

GORDON: Co? Byłeś i w Arce?

PERLMUTTER: Byłem. Żenię się z artystką, muszę wejść w kontakt ze sztuką. Zauważyłem duże braki w moim wykształceniu. Wyobraź sobie, nie umiem tańczyć. Znam pierwszą figurę kontredansa, ale wyłącznie ze strony teoretycznej. Gdyby nie to — oświadczyłbym się już wczoraj. Tak jest właściwie najłatwiej: muzyka, ja, ona, sam na sam w tłumie, trzymam jej kibić — stanowczo najlepsza okazja do mówienia o tych głupstwach. Ale cóż — nie umiem tańczyć.

GORDON: Więc odłożyłeś wyznanie do dnia dzisiejszego? A bukiet posłałeś?

PERLMUTTER: Nie trzeba żadnego bukietu. Mówi się po prostu: Lola, à propos, chcesz być moją? Ona się rumieni, spuszcza oczy i pada ci w objęcia.

GORDON: Mnie? Znów mnie?

PERLMUTTER: Ale skąd? Mnie.

GORDON: To już znacznie prostszy sposób. A skąd go masz?

PERLMUTTER: Z literatury pięknej. Przeczytałem sobie kilka nowszych arcydzieł powieściowych. To się teraz tak załatwia. Tyś się już oświadczył?

GORDON: Nie...

PERLMUTTER: Odeszło cię?

GORDON (przeczy ruchem głowy — cicho): Teraz? Po tym, co zaszło!

PERLMUTTER: Nie wiesz jak? Do licha! — to jednak trudna sprawa! Że też tego nigdzie nie wykładają. Człowiek ma dyplom, ma świadectwo dojrzałości — ma diabli wiedzą co, a oświadczyć się nie umie! To nasze wykształcenie średnie! Wszystko trzeba z gruntu zreformować! (Wyjmuje papierosa i próbuje go z wdziękiem palić). Gordon!

GORDON! Uhm?

PERLMUTTER: A co właściwie te kufry o rozdziawionych paszczach oznaczają?

GORDON: Pakuję się.

PERLMUTTER: Co to jednak jest talent urodzonego obserwatora! Od razu się domyśliłem. Aczkolwiek ja dziś kombinuję wolniej, niż zwykle. Przeprowadzasz się?

GORDON: Wyjeżdżam.

PERLMUTTER: Jak to? Dokąd? Teraz, w środku półrocza?

GORDON: Dla mnie już półrocze i semestry przestają istnieć. Po tym, co zaszło nie mogę uczynić inaczej. Wyjeżdżam.

PERLMUTTER (zrywa się): Co? Żartujesz! Chcesz rzucić budę? Chcesz rzucić stanowisko?

GORDON: Właśnie.

PERLMUTTER: Jak to? I karierze naukowej chcesz dać nogą w zęby?

GORDON: Nie inaczej.

PERLMUTTER: Oszalał. Po prostu oszalał!

GORDON: Wprost przeciwnie. Jestem dziś wyjątkowo rozsądny! Mam może czekać aż cała afera urośnie do niebywałych rozmiarów, aż się różni Tarscy zastanawiać zaczną, czy licuje, a czy wypada, czy powinienem był i czy należało? Nie, mój Perlmutter, nie mogę się na to wszystko zgodzić.

PERLMUTTER: Ależ człowieku, zastanów się. Poświęcasz przyszłość całą dla pozorów, dla jakiejś głupiej afery!

GORDON: W życiu rozstrzygają błahe powody i głupie afery!

PERLMUTTER: Gordon, do stu piorunów! Nie zapominaj, że ty jedyny w tej całej budzie masz prawdziwe, twórcze zdolności! Nie możesz się usuwać, nie powinieneś... Niech to wszyscy diabli, muszę byle idiocie komplementy prawić!

GORDON: Widzisz, Perlmutter, rzecz polega na tym. Ja zdolności pewne mam, przyznaję. Ale, posiadam też taki, odziedziczony po przodkach szlagoński temperament, miewam czasem krew w żyłach. Przez pięć lat siedzę sobie spokojnie na miejscu i badam, jak elektrony wibrują, ale nagle — poczynam wierzgać... Z tego też względu postanowiłem zmienić zawód i wyjeżdżam na wieś, gdzie posiadam, również po przodkach odziedziczone, dwie włóki gruntu i cztery krowie ogony.

PERLMUTTER: To wszystko romantyczno⸗psychologiczne głupie gadanie! Wieś — krowie ogony — wybij to sobie z głowy. Zostaniesz i już, rozumiesz? Siłą cię zatrzymam! Ja też miewam temperament.

GORDON: Drogi Perlmutter. Rzecz już jest załatwiona. Nic nie poradzisz. Napisałem właśnie do Pytla list mniej więcej tej treści: Czcigodny Panie Profesorze — adieu! Życzę panu powodzenia w dalszej pracy naukowej...

PERLMUTTER: Gdzie ten list? Dawaj ten list!

GORDON: Niesie go Przetakowa z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.

PERLMUTTER (w rozpaczy): A ja, osioł, zamiast tu być, pilnować i nie dopuścić, w lakiery się ubrałem, jak małpa! Spodnie oddałem do prasowania! (Targa swą fryzurę). Przekleństwo!

GORDON: Nie psuj przedziału nadaremno. Znów ci kogut sterczy. Nic się przecie nie stało złego. Będę gospodarował na wsi. Z czasem gdy się zbogacę, założę sobie nawet gdzie w oborze laboratorium prywatne, jak nasz kolega lord Raleygh. Na wakacje będziesz przyjeżdżał do mnie. Będziesz w mojej oborze pracował naukowo, głównie zaś będziesz jadał zsiadłe mleko.

PERLMUTTER: Gadaj sobie, gadaj. Ja i tak nie słucham. Rozwijam swój plan, który już w szkicu mam gotowy. Nie można przecie dopuścić, żeby jakiś zbieg okoliczności, ślepy traf, los, robił z matematykiem, co mu się podoba! Zmieniam system. To, co pisałem wczoraj na tablicy, nie ma sensu. Opieram się dalej na twierdzeniu Ostwalda, ale grupuję zamiast wartości ujemnych — wartości dodatnie: twoje zasługi naukowe...

GORDON: Właśnie. Zepsułem Pytlowi jego rozczyn... Sławetną solutio Pytli. Już to jedno wystarcza, żeby mnie pogrążyć na wieki. A tu jeszcze artykuły w gazetach, Lola w laboratorium, i — Męntlik. Ja tej chwili nigdy nie zapomnę...

PERLMUTTER: Ale ja muszę ci dowieść... że w życiu...

GORDON: Daj pokój, Perlmutter, zamykam dyskusję. Jeżeli mi chcesz oddać przysługę, weź ten order, zawiń w starą gazetę i zanieś radcy Męntlikowi. Powiedz mu, że czytałem jego memoriał o szkolnictwie wyższym. To jest doprawdy idiota. Ale mimo to sekundantów mu nie poślę. Order niech go zdobi nadal.

PERLMUTTER (wzdycha): Dobrze, Gordon, pójdę.

GORDON: To zresztą jest mniej pilne. Natomiast inną rzecz musisz mi załatwić zaraz. (Pauza). Mam tu jeszcze dwa kajety panny Miry Tarskiej. Odnieś je natychmiast.

PERLMUTTER: A jej co mam powiedzieć? (wyjmuje notes i ołówek).

GORDON: ...że wyjeżdżam...

PERLMUTTER: I nic więcej?

GORDON: Nic więcej.

PERLMUTTER: Jak to? Miałeś się jej przecie oświadczyć?

GORDON (macha ręką): Zapominasz, że ona jest córką rektora. Córką Tarskiego. Ojciec jej pewnie już wytłumaczył, że jestem donżuanem, rozpustnikiem, od Sinobrodego różnię się tylko brakiem zarostu...

PERLMUTTER: A może ja bym tak delikatnie napomknął pannie Mirze, co? Tak dyplomatycznie? Ja świetnie umiem z kobietami rozmawiać, kiedy nie o mnie chodzi...

GORDON: Ani mi się waż. Idź, oddaj kajety. Ona jest zawsze taka pilna. Leć!

PERLMUTTER (wzdycha, chce wyjść, wraca): Słuchaj, a możebyś ty jednak został, co?

GORDON (chwyta olbrzymi jakiś foliał): Znów? Puszczę w ciebie ten niemiecki słownik kieszonkowy.
(PERLMUTTER wychodzi).

GORDON: Tak! tak! Szczęście docenta... (przez chwilę sam. Porządkuje papiery).

(PRZETAKOWA).

Aha, to pani? List pani oddała?

PRZETAKOWA: Oddałam, proszę pana doktora.

GORDON: A kartę Podołek przybił na tablicy?

PRZETAKOWA: Przybił, proszę pana doktora. Panowie studenci nas otoczyli. Pytali się, dlaczego wykłady odwołane. Powiedziałam, że pan wyjeżdża.

GORDON: Dobrze.

PRZETAKOWA: Bardzo się panowie studenci zmartwili. Ta panienka, co to pan wie, blondynka, co tu wczoraj była...

GORDON: Wiem, przypominam sobie (wzdycha).

PRZETAKOWA: A już najwięcej się martwił taki jeden brunet, blady na twarzy. Trylski na niego wołali, czy jakoś.

GORDON: A tak, Trylski.

PRZETAKOWA: Bardzo go to obeszło. To to tak? — powiada. Takie porządki — powiada. — Jak ja chcę chodzić na wykłady, to je odwołują? powiada. — Do chrzanu z takim kontredansem, powiada. Ja tu zaraz porządek zrobię — powiada. Bardzo się martwił.

GORDON: Widzi pani, jak mnie słuchacze cenili, co?

(Dzwonek).

(PRZETAKOWA wychodzi i wraca — 2 bilety wizytowe).

GORDON (czyta): Euzebiusz Trylski, kandydat fil., Hipolit Pępkowski, stud. fil., literat. — Prosić! (PRZETAKOWA wychodzi).

(TRYLSKI, PĘPKOWSKI).

GORDON: Proszę panów bliżej, proszę. Niechże panowie siadają. O tu, na tej pace. Przepraszam, ale to jedyny jako tako wolny mebel w moim mieszkaniu.

TRYLSKI: Ależ, proszę pana, czyż to człowiek koniecznie musi siedzieć na kanapie? Dziękujemy (do Pępkowskiego). Siadaj, dziecię.

(Lokują się na pace, dłuższa chwila milczenia).

PĘPKOWSKI (chrząka): Hm, hm.

GORDON: Przepraszam, nie dosłyszałem? Pan coś powiedział?

TRYLSKI: Kolega Pępkowski powiedział! hm — hm. Jest to najrozsądniejsze zdanie, jakie w swoim życiu wygłosił....

PĘPKOWSKI (szeptem): Trylski, zamknijcie twarz.

TRYLSKI: Siedź spokojnie, dziecko, bo wpadniesz do paki...

GORDON: Panowie, jak się domyślam, przychodzą do mnie w sprawach uniwersyteckich. Otóż — od dziś zastępuje mnie kolega Perlmutter. Mam zamiar wyjechać.

PĘPKOWSKI: My... właśnie... poniekąd... co do tego wyjazdu... (szept) Trylski, gadajże, o co chodzi.

TRYLSKI: Tak jest, my właśnie w tej sprawie. Ja i to niemowlę, które nie może ust otworzyć, bo właśnie w tej chwili ząbkuje, jesteśmy, że tak powiem delegowani...

GORDON: Tak? Słucham.

TRYLSKI: Panie doktorze, co tu dużo gadać. Rzecz jest przede wszystkim ta, że ja, Jackowski i ten noworodek popełniliśmy świństwo etyczne. Śpiewaliśmy tę arię z kabaretu i naraziliśmy pana na nieprzyjemne przejścia z Dalaj⸗Lamą.

GORDON: Z kim?

TRYLSKI: Z Pytlem. Przyszliśmy pana przeprosić. Rzecz się więcej nie powtórzy. Wykładów, na które nawet ja od dwóch dni chodzę, nie ma pan powodu przerywać.

GORDON (śmieje się): Ależ, moi panowie, wykłady przerwałem dla zupełnie innych względów.

TRYLSKI: Inne względy też znamy. Artykuł w „Porannej“! Jeszcze jedno świństwo etyczne.

PĘPKOWSKI: Autor tego elaboratu jest nam znany...

TRYLSKI: Właśnie. Sam się, bestia urżnął na trupa w „Arce Noego“, tak dalece, żem go musiał złożyć u stróża za pokwitowaniem — a na innych pisze. Dość powiedzieć — abstynent!...

PĘPKOWSKI: Zresztą, panie doktorze, któż czyta taki łachman, jak „Gwiazda poranna“.

TRYLSKI: Właśnie! W „Pochodni“ był za to doskonały artykuł, w którym pański piękny czyn obywatelski należycie oświetlono.

GORDON: Mój czyn obywatelski? A to znów co takiego?

PĘPKOWSKI: No to — z radcą Męntlikiem. Na stacji.

GORDON: Co? już i o tym piszą? Przerażacie mnie panowie! Już o tym było w gazetach?

PĘPKOWSKI: A jakże. W „Pochodni“ (wyjmuje gazetę — GORDON chwyta ją gorączkowo).

GORDON (czyta): „Znanemu ze swej działalności antyoświatowej, osiwiałemu w lokajstwie radcy... wydarzył się wypadek... Na stacji, zamiast kwiatów i oracji... najzabawniejsze, że i order, który mu się dyndał, jak dzwonek na szwajcarskiej krowie... Młodemu uczonemu należy się wdzięczność... ogółu“.
Patrzcie — należy mi się wdzięczność! Moi panowie, dziękuję wam za dobre chęci, ale... Stało się! Od dziś nie jestem już docentem. Usuwam się w zacisze życia prywatnego. Żal mi, że tracę tak dzielnych słuchaczy...

TRYLSKI: Jak to? Pan się usuwa zupełnie?

GORDON: Tak jest, panie Trylski. Zastąpi mnie kolega Perlmutter (wstaje). Polecę mu panów gorąco. Do widzenia.

(TRYLSKI, PĘPKOWSKI wstają również).

TRYLSKI: A czy wolno przynajmniej wiedzieć, dla jakich powodów nas pan osieraca?

GORDON: Dla wielu! Głównie — niepowodzenie w badaniach naukowych... Słowem — zniechęcenie i depresja...

(Dzwonek — głos posłańca w przedpokoju).

GORDON (drgnął): Moi panowie, chwila jeszcze!... Nie pozostawiajcie mnie teraz samego!

(Wchodzi POSŁANIEC z walizką, dwiema parasolkami i wielkim pudłem od kapelusza damskiego — jak w akcie 1⸗ym).

POSŁANIEC: Pan doktor Gordon?

GORDON (przerażony): Tak, to jest nie, tak, to ja...

POSŁANIEC: Jedna pani kazała mi te rzeczy tutaj odnieść i powiedziała, że wkrótce sama przyjdzie.

GORDON: Znów! ona! Ciągle ona! Zawsze ona!

POSŁANIEC: I jeszcze kufer mam przynieść. Ta pani zaraz będzie.

GORDON: Kufer — to Lola. I co ja teraz pocznę nieszczęśliwy! Pani Przetakowa. Zatarasować drzwi. Nie puszczać nikogo!
Panie Trylski, poproszę pana o przysługę koleżeńską!

TRYLSKI: Jestem na rozkazy — proszę.

GORDON: Pójdzie pan do Hotelu Centralnego i powie pan pannie Loli Zambezi...

TRYLSKI: Tej z kabaretu?

GORDON: Tej z kabaretu. Powie pan, że wyjechałem, że mieszkanie moje zapieczętowała policja aż do zejścia władz sądowych. Rozumie pan?

TRYLSKI: Rozumiem.

GORDON: Powie pan, że przed domem moim stoją dwie dywizje gwardii konnej, uzbrojonej w kartaczownice i działa... Powie pan — tylko przez tubę, panie, na dystans! — powie pan, że się tu zbliżać nie wolno na odległość strzału. — Rozumie pan? Niech się pan spieszy!

TRYLSKI: Rozumiem, idę. Chodź, milusiński... (Wychodzą z Pepkowskim).

GORDON (za nim): Tylko przez tubę, panie!

POSŁANIEC: Ta pani powiedziała, że za mały kwadransik tu będzie.

GORDON: Człowieku, macie tu tysiąc groszy! Zorganizujcie straż obywatelską! Otoczcie dom kordonem i nie puszczajcie jej. Słyszycie?

(POSŁANIEC wychodzi).

GORDON (zamyka na klucz drzwi, siada przy nich i przyłożywszy ku drzwiom ucho, nasłuchuje).

(Dzwonek — z korytarza głos Przetakowej).

PRZETAKOWA: Panie doktorze! Panie doktorze!

GORDON (uchyla drzwi).

PRZETAKOWA (szeptem): Dzwonią! Otworzyć?

GORDON: Niech się pani nie waży! Pod żadnym pozorem!

PRZETAKOWA: Kiedy strasznie mocno dzwonią.

GORDON: Kobieta?

PRZETAKOWA: Nie wiem. Postaram się wymiarkować.

GORDON: Ale niech się pani nie odzywa! Niech pani nic nie mówi, niech pani oddech wstrzyma!

PRZETAKOWA (wraca po chwili): Mężczyzna.

GORDON: Sam?

PRZETAKOWA: Sam. Puścić?

GORDON: Uchyli pani ostrożnie drzwi. Jeżeli pani spódnicę jaką zobaczy, zatrzaśnie je pani natychmiast! Rozumie pani?

PRZETAKOWA: Rozumiem.

(Wychodzi. Pauza. Po chwili — głos Przetakowej).

Pan doktor Perlmutter.

GORDON (westchnienie ulgi).

PERLMUTTER (wpada, zawadza o coś): Gordon, ciesz się! Pójdź w moje objęcia! Winszuję!

GORDON: Co się stało?

PERLMUTTER: Wszystko, wszystko się stało! Nie będziesz się już oświadczał.

GORDON: Jak to? Co? Dlaczego?

PERLMUTTER: Bo nie potrzeba. Cała historia. Szedłem do Tarskich. Po drodze spotykam pannę Mirę. Masz kajety — sam jej oddasz.

GORDON: Co to wszystko znaczy?

PERLMUTTER: Cała historia! Panna Mira dowiedziała się w budzie, że wyjeżdżasz... Opuszcza wykład! Pędzi do domu. Scena familijna. Ojciec ją wyklął, ona spakowała rzeczy, powiedziała, że wychodzi za ciebie. Jest tu jej kufer, parasolka i pudło do kapelusza?

GORDON: Perlmutter, ty nie łżesz?

PERLMUTTER: Nie. Ubieraj się prędzej! Lecimy!

GORDON: Gdzie? Po co? Gdzie jest panna Mira?

PERLMUTTER: Musiałem ją zostawić na ulicy! Jakiś obłąkany posłaniec, nr 6925, zatrzymał ją, powiada, że jej nie puści, że taki ma rozkaz, że dostał za to sześć złotych. Ubieraj się.

GORDON: Boże! Posłaniec! Perlmutter! Leć naprzód. Ten wariat jej nie puści! Gotowa się na mnie obrazić! Ja już, ja zaraz. Przetakowa, kamasze!...

(PERLMUTTER wybiega, GORDON kładzie na na siebie jakiś frak, czy tużurek, chwyta melon, parasolkę — w pantoflach pędzi ku drzwiom i wpada z całym impetem na — Pytla).

PYTEL (otwiera szeroko ramiona): Szanowny panie doktorze!

GORDON: Dzień dobry, niech pan siada! (Daje nurka i wybiega). Do widzenia.

PYTEL (wchodzi, za nim PODOŁEK): Podołek, co to było?

PODOŁEK: Pan asystent wyleciał w pantoflach na ulicę.

PYTEL: W pantoflach? Zdolny człowiek, bardzo zdolny człowiek. Ale zdaje się trochę — tego?...

PODOŁEK: Frak miał naciągnięty na marynarkę.

PYTEL: Frak miał naciągnięty! Olbrzymich zdolności człowiek, ale kto wie, czy chwilami nie.. tego...

PODOŁEK: Parasolkę miał w ręku!! Naturalnie, samo przez się — chwilami trochę tego.

PYTEL: Parasolkę miał! Hm. Ludzie nauki, Podołek, ludzie prawdziwej nauki, są zawsze — trochę — jak to mówią. Niedaleko szukając wielki Newton. Odkrył prawa ciążenia, siedząc w ogrodzie obok pewnej młodej lady i wydłubując tytoń z fajki palcem. Ale — nie własnym, Podołek — palcem tejże młodej lady, która siedziała obok. Powinniście to wiedzieć z historii.

PODOŁEK: Oczywiście, samo przez się. Newton — każdy wie.

PYTEL: Cóż teraz należy uczynić?

PODOŁEK: Musimy czekać, panie profesorze. Może wróci? Mieszkanie jest puste — pani Przetakowa wybiegła również za nim z kamaszami... Jeszcze kto co ukradnie. Musimy chyba czekać. Niech pan profesor siada...

PYTEL: Dziękuję (siada, wyjmując notes z kieszeni). Podołek, co to dziś mamy?

PODOŁEK: Piątek, panie profesorze.

PYTEL (notuje): Piątek. O której się przekonaliśmy, że rozczyn skręca płaszczyznę polaryzacji?

PODOŁEK: Była chyba jedenasta.

PYTEL: Powinniście to sobie byli zanotować dokładnie. To była ważna chwila w dziejach nauki. Bardzo ważna chwila, Podołek. (Notuje) Jedenasta przed południem. Tak. Niewiele miałem takich chwil w życiu! Siadajcie sobie. Podołek.

PODOŁEK: Dziękuję (siada). O, ktoś idzie! (Z przedpokoju głos Zambezi: „Widzi pan, że to blaga, panie Trylski! Drzwi na oścież otwarte. Nie mnie brać na kawały. Naprzód, w tempie walczyka“).

(TRYLSKI i LOLA wpadają na scenę w walcu, zataczają kilka kół).

TRYLSKI (nagle staje, spogląda na dwie milczące, groźne postacie Pytla i Podołka, którzy wstali z miejsca): Rany boskie, Pytel! (Wybiega).

LOLA: Ależ, panie Trylski. (Patrzy na Pytla i Podołka). Dzień dobry szanownemu zgromadzeniu.

PYTEL: Hm. Dzień dobry. Ja panią jakoś często w ostatnich czasach — hm — widuję...

LOLA: Cala przyjemność jest po mojej stronie.

PYTEL: Pani jest — o ile mnie pamięć nie myli — z kabaretu?

LOLA: Tak. A pan jest — o ile mnie pamięć nie myli — z uniwersytetu?

PYTEL: Tak. Ktoś się o pani wyraził, że pani jest Terpsychora i dodał określenie bardzo nieprzychylne... wsze... te... to jest — przewrotna?

LOLA: O panu ktoś się wyraził, że pan jest Aleksander i dodał określenie bardzo nieprzychylne — Macedoński. Ludzie w ogóle dużo gadają, bo są plotkarze.

PYTEL: Tak. Obserwacja jest dość ścisła (wyjmuje notes). Nazwisko pani brzmi, jeśli się nie mylę, Miss... Missisipi?

LOLA: Przeciwnie, Zambezi...

PYTEL: Aha (notuje). Pani... Przepraszam, nie wiem, jak zanotować? Pani? panna? Proszę się nie krępować i odpowiadać śmiało. Pani jest zamężna?

LOLA: Zamężna, bezdzietna, lat 24, znaki szczególne: pieprzyk na prawym ramieniu. Wystarcza?

PYTEL: Dziękuję (pisze). Wyjaśnię pani natychmiast dlaczego mnie niektóre szczegóły interesują. Otóż — rzecz ma się tak. Łaskawa pani raczyła mnie wczoraj w tym samym mieszkaniu obdarzyć butelką, zawierającą pewien płyn...

LOLA: Aha, przypominam sobie. Środek ma porost włosów.

PYTEL (uroczyście): Czy pani wie, że pani oddała przez to wielką, być może wiekopomną przysługę nauce. Że pani łatwo przejść może do historii?

LOLA: Co też pan mówi? Pomogło?

PYTEL (kiwa głową twierdząco): Pomogło! Bardzo pomogło!

LOLA: Cieszę się bardzo. Ale jakoś tego nie widać!

PYTEL: Że tak jest, przekona się pani wkrótce. Czy zna pani dobrze środek, o którym mowa?

LOLA: Owszem, mniej więcej.

PYTEL: Jaka jest zawartość tej cieczy? Olejki eteryczne, oczywiście są?

LOLA: Nie, olejków erotycznych nie ma. To już pan musi co innego zażyć.

PYTEL: Nie ma? Dziwne! Czy zna pani bliżej tego środka skład chemiczny?

LOLA: Znam tylko skład apteczny.

PODOŁEK (parska śmiechem).

PYTEL: Podołek! Mam wrażenie, że tu się ktoś śmieje?

LOLA: Skończył pan indagację? Pójdę poszukać tego głuptasa Trylskiego. Do widzenia.

PYTEL: Do widzenia. Bardzo mi było przyjemnie. Proszę się pokłonić mężowi (patrzy w notes) panu Zambeziemu...

LOLA: Takiego pana nie ma wcale na świecie.

PYTEL: Umarł? O! Co za szkoda!

LOLA: Nigdy nie żył.

PYTEL: Jak to? Przecież pani jest zamężna?

LOLA: Tak. Ale mój mąż nazywa się Wojtaszek. Adie! (Wychodzi).

PYTEL: Wojtaszek? Wojtaszek? Dlaczego Wojtaszek? Podołek!

PODOŁEK: U nich, aktorów, taki zwyczaj. Jak mąż nazywa się Wojtaszek, to żona Zambezi.

(GORDON i MIRA, za nimi PERLMUTTER i PRZETAKOWA).

GORDON: ...jest i kapelusz i walizka. Wszystko jest (całuje ją po rękach). Taki jestem szczęśliwy, Miruś.

PYTEL (otwiera szeroko ramiona): Szanowny panie doktorze Gordon. Pozwól, że cię przycisnę do serca...

GORDON: Owszem. Taki jestem szczęśliwy, profesorze!

PYTEL: O największym szczęściu dowiesz się pan dopiero. Zwycięstwo. Zwycięstwo na całej linii. Dokonałeś wielkiego, wspaniałego czynu.

GORDON: Tak? Miruś, nie zimno ci? — A co się stało?

PYTEL: Rozczyn, nad którym pracowaliśmy od tygodni całych bezskutecznie...

GORDON (uśmiecha się): Zepsułem, wiem. Przepraszam. Dolałem „pixavonu“. Wyobraź sobie Miruś, nalałem w to pixavonu!

PYTEL: Właśnie. Właśnie. Panowie i panie. Oznajmiam wam wielką sensacyjną nowinę! Rozczyn nasz, po dodaniu pixavonu umieszczony w polu elektrycznym — skręca płaszczyznę polaryzacji. (Ściska rękę Gordona). Winszuję panu! Winszuję panu!

GORDON: Doskonale! Doskonale! Miruś! Napijemy się wina, bierzemy ślub i uciekamy! Bardzo się cieszę, profesorze...

PERLMUTTER (wzruszony): Rzecz jest zupełnie pewna? Profesor się nie myli?

PYTEL: Wszelka pomyłka jest wykluczona! Rozczyn badałem ja, badał Podołek! Rzecz jest absolutnie pewna! Sam byłem zdumiony. Oczom nie chciałem wierzyć! Ale obecnie nie ma żadnych wątpliwości. Dokonaliśmy odkrycia!

PERLMUTTER: Słyszałeś Gordon, odkrycie, wielkie odkrycie! Co za traf szczególny. Pixavonu dolał!

PYTEL: To nie traf panie doktorze Perlmutter, to nie traf! To jest instynkt! Intuicja! Tak właśnie odkrycia powstają! Pixavon! Kto by wpadł na podobną ideę? To właśnie nie jest rzemieślnik, ale twórca. Poeta nauk ścisłych!

PERLMUTTER: Słyszałeś, Gordon? Ciesz⸗że się, do pioruna!

GORDON: Strasznie się cieszę, ogromnie się cieszę. Cieszysz się, Miruś? Zrobiłem odkrycie! Panie profesorze, pozwoli pan, że mu przedstawię — narzeczona moja...

PYTEL: Aha. Winszuję. Pani długo była słuchaczką doktora Gordona?

MIRA: Dwa miesiące wszystkiego....

GORDON: Teraz ja będę jej słuchaczem całe życie! Całe życie będę jej słuchał.

PYTEL: I ojciec pani zgadza się na to małżeństwo?

MIRA: Ale gdzie tam. Przedstawił mi doktora Gordona jako birbanta, lamparta, rozpustnika.

GORDON: Nie wierz, Miruś! Wszystko nieprawda!

MIRA: Opowiedział mi o jakiejś Loli, kabarecie, pijatykach, awanturach. Słowem odmalował go tak ponętnie i romantycznie, że — spakowałam się i jestem!

GORDON: A teraz — niech mas tylko profesor nie zdradzi! — bierzemy ślub i uciekamy. Pani Przetakowa! Rozkład jazdy.

PYTEL: Uciekacie państwo? To się stać nie może Protestuję!

MIRA: Dobrze, panie profesorze. Ale — ojciec?

PYTEL: Co tam ojciec! Wszechnica nie może tracić doktora Gordona dla widzimisię jakiegoś jurysty! Podołek! Zostaniecie tu ze względu na tę — jak się nazywa — moralność. Do widzenia! Przyprowadzę tu tego prawnika. (Wychodzi).

(Zegar bije dwunastą...).

PERLMUTTER: Dwunasta! Idę! Już czas.

MIRA: Niechże pan zostanie z nami.

GORDON: Nie zatrzymuj go Miruś, on się dziś musi oświadczyć, o 12⸗ej minut 15!

MIRA: Tak? A któż to ta wybrana?

GORDON: Panna... (szepce jej na ucho) ta z kabaretu!

PERLMUTTER: Możesz powiedzieć głośno. Ja nie robię z tego tajemnicy. Człowiek powinien obmyślić wszystko dokładnie, logicznie, a następnie iść śmiało naprzód. Lola to dla mnie rezultat — kilku prostych działań algebraicznych. Przekonałem się, że tylko połączenie nauk ścisłych z lekką taneczną sztuką kabaretową może wydać potomstwo... przepraszam panią, panno Miro! W każdym razie nie kryję się! Co tu chować w tajemnicy! Podołek! Idę się oświadczyć o pannę Lolę Zambezi. Do widzenia.

PODOŁEK: Proszę pana asystenta — panna Zambezi ma już męża, a imię jego — naturalnie samo przez się — Wojtaszek...

(Kurtyna).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.