Rozmowa filozofa z marszałkową de *** (Diderot, 1922)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Denis Diderot
Tytuł Rozmowa filozofa z marszałkową de ***
Pochodzenie Antologja literatury francuskiej / Diderot
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Całość jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZMOWA FILOZOFA Z MARSZAŁKOWĄ DE ***[1]

Miałem nie pamiętam już jaką sprawę do omówienia z marszałkiem de ***. Udałem się, pewnego rana, do pałacu; marszałka nie było w domu, kazałem się więc oznajmić marszałkowej. Jest to urocza kobieta; piękna i nabożna jak anioł; twarz pełna słodyczy; dźwięk głosu i prostota wysłowienia harmonizują z fizjognomją. Była przy gotowalni. Podano mi fotel, usiadłem i zaczęliśmy gawędzić. Parę uwag, które rzuciłem, zbudowały ją i przejęły zdumieniem: była bowiem przeświadczona, iż człowiek, który przeczy istnienia najświętszej Trójcy, jest to skończony obwieś, godzien rusztowania. Jakoż, rzekła:
Marszałkowa. Wszak to pan jesteś Krudeli?
Krudeli. Tak, pani marszałkowo.
Marszałkowa. To pan zatem nie wierzysz w nic?
Krudeli. Do usług.
Marszałkowa. Mimo to, pańskie poglądy moralne nie różnią się od pojęć człowieka wierzącego.
Krudeli. Czemu nie, o ile ten wierzący byłby, zarazem, uczciwym człowiekiem?
Marszałkowa. I stosuje pan te poglądy w życiu?
Krudeli. Jak umiem najlepiej.
Marszałkowa. Jakto, nie kradnie pan, nie zabija, nie grabi?
Krudeli. Bardzo rzadko.
Marszałkowa. Cóż pan tedy zyskuje na tem, że w nic nie wierzysz?
Krudeli. Nic a nic, pani marszałkowo; czyż wierzy się dlatego, aby coś zyskać?
Marszałkowa. Nie wiem; ale korzyść osobista nic nie zawadzi, nawet w takich sprawach.
Krudeli. Przykro mi to nieco, ze względu na nasz biedny rodzaj ludzki. Nie przydaje nam to zaszczytu.
Marszałkowa. Więc pan w istocie nie kradnie?
Krudeli. Nie, na honor.
Marszałkowa. Jeżeli pan nie jesteś złodziejem ani mordercą, przyznaj, w takim razie, że nie jesteś konsekwentny.
Krudeli. Dlaczego?
Marszałkowa. Bo mnie się wydaje, iż, gdybym się nie spodziewała ani lękała niczego po śmierci, nie odmawiałabym sobie, póki żyję na świecie, drobnych przyjemności. Wyznaję, że pożyczam Panu Bogu na procent.
Krudeli. Tak pani myśli?
Marszałkowa. Nie myślę: to fakt.
Krudeli. A wolno zapytać, co to za rzeczy, na któreby sobie pani pozwalała, gdybyś nie wierzyła?
Marszałkowa. O, nie! to tajemnica spowiedzi.
Krudeli. Co do mnie, umieszczam mój kapitał na dożywocie.
Marszałkowa. To ucieczka nędzarzy.
Krudeli. Wolałaby pani abym był lichwiarzem?
Marszałkowa. Ależ tak; Pan Bóg nie boi się lichwy: niema obawy aby się go zrujnowało. Wiem dobrze, że to niezbyt ładnie, ale o cóż chodzi? Skoro rzecz w tem, aby sobie zdobyć niebo, zręcznością lub siłą, trzeba wszystko brać w rachubę, nie lekceważyć najmniejszej korzyści. Och, daremniebyśmy się silili, stawka będzie zawsze licha w porównaniu do zysku którego się spodziewamy. A pan, panie Krudeli, czy pan się niczego nie spodziewa?
Krudeli. Niczego.
Marszałkowa. To smutne. Przyznaj tedy, że jesteś bardzo zły, albo bardzo szalony?
Krudeli. Doprawdy, nie mogę, pani marszałkowo.
Marszałkowa. Jaką przyczynę może mieć niedowiarek aby być dobrym, o ile nie jest szalony? Chciałabym bardzo wiedzieć.
Krudeli. Powiem pani.
Marszałkowa. Bardzo będę wdzięczna.
Krudeli. Czy nie myśli pani, iż człowiek może przyjść na świat z tak szczęśliwą naturą, iż znajduje przyjemność w czynieniu dobrego?
Marszałkowa. Owszem.
Krudeli. Że może otrzymać doskonałe wychowanie, które wzmacnia wrodzony pęd do poczciwości?
Marszałkowa. Z pewnością.
Krudeli. I że, w dojrzalszym wieku, doświadczenie może nas przekonać, iż, razem wziąwszy, bardziej opłaci się, dla własnego szczęścia, być uczciwym człowiekiem niż łajdakiem?
Marszałkowa. Oczywiście; ale w jaki sposób zostanie ten człowiek uczciwym, jeżeli złe zasady łączą się z namiętnościami aby go ciągnąć do złego?
Krudeli. Jest niekonsekwentnym; czyż może być coś pospolitszego niż niekonsekwencja?
Marszałkowa. Niestety! na nieszczęście, nie; można wierzyć, a codzień postępować tak jakby się nie wierzyło.
Krudeli. A nie wierząc, żyje się mniejwięcej tak jakby się wierzyło.
Marszałkowa. Niech i tak będzie; ale cóżby zawadziło mieć jedną rację więcej — religję — do czynienia dobrze, jedną zaś rację mniej — niedowiarstwo — do czynienia źle?
Krudeli. Nic a nic, gdyby religja była pobudką do czynienia dobrze, a niedowiarstwo pobudką do czynienia źle.
Marszałkowa. Czyż można wątpić? Czyż nie płynie z ducha religji, iż staje ona w każdej chwili wpoprzek naszej szpetnej skażonej naturze, podczas gdy niedowiarstwo zostawia swobodę złym instynktom, wyzwalając je z obawy?
Krudeli. Zdanie to, pani marszałkowo, wtrąci nas w długą dyskusję.
Marszałkowa. Cóż to szkodzi? Marszałek nie wróci tak rychło; lepiej wszak pogadać o rozsądnych rzeczach niż obmawiać bliźnich.
Krudeli. Trzeba mi będzie wziąć rzecz nieco z wysoka.
Marszałkowa. Z jak wysoka pan zechce, bylebym zrozumiała.
Krudeli. Gdyby mnie pani nie zrozumiała, byłaby to z pewnością moja wina.
Marszałkowa. Bardzo grzecznie; ale trzeba panu wiedzieć, że jedynie dzieło, które czytałam, to książka do modlenia, i że wyłącznem mem zajęciem było strzeżenie zasad Ewangelji i rodzenie dzieci.
Krudeli. Dwa obowiązki, z których się pani wywiązała wzorowo.
Marszałkowa. Tak, co się tyczy dzieci; widział ich pan sześcioro koło mnie, za kilka zaś dni będzie pan mógł ujrzeć jeszcze jedno na mych kolanach; ale niech pan zaczyna.
Krudeli. Pani marszałkowo, czy istnieje coś dobrego na tym świecie, coby nie miało ujemnej strony?
Marszałkowa. Nie.
Krudeli. A coś złego, coby nie miało swojej korzyści.
Marszałkowa. Również nie.
Krudeli. Co pani tedy nazywa dobrem albo złem?
Marszałkowa. Złem to, co ma więcej ujemnych stron niż korzyści; dobrem, przeciwnie, to, co ma więcej korzyści niż ujemnych stron.
Krudeli. Czy pani marszałkowa raczy zapamiętać swoją definicję?
Marszałkowa. Zapamiętam. Pan to nazywa definicją?
Krudeli. Tak.
Marszałkowa. Zatem to filozofja?
Krudeli. W najlepszym gatunku.
Marszałkowa. Więc ja filozofuję!
Krudeli. Jest pani tedy przekonana, iż religja ma więcej korzyści niż ujemnych stron i dlatego nazywa ją pani dobrem?
Marszałkowa. Tak.
Krudeli. Co do mnie, nie wątpię, iż intendent okrada panią nieco mniej w przeddzień Wielkiej Nocy niż nazajutrz po świętach; i że, od czasu do czasu, religja zapobiega pewnej ilości drobnych niedoli i wydaje pewną ilość drobnych korzyści.
Marszałkowa. Troszka do troszki, to razem robi dużo.
Krudeli. Ale, czy sądzi pani, że straszliwe spustoszenia jakie sprawiła w minionych wiekach, i sprawi jeszcze w przyszłości, znajdą dostateczne wyrównanie w tych mizernych korzyściach? Pomyśl pani, iż ona stworzyła i ona utrwala najgwałtowniejsze antypatje między narodami. Niemasz muzułmanina, któryby nie wyobrażał sobie, iż spełnia miły Bogu i świętemu prorokowi uczynek, tępiąc chrześcijan, którzy znów, ze swej strony, okazują niewiększą tolerancję. Pomyśl pani, iż ona stworzyła i ona utrwala, w jednym i tym samym kraju, rozdwojenia, które rzadko się obeszły bez rozlewu krwi. Historja nasza przedstawia aż nazbyt świeże i opłakane ich przykłady. Pomyśl pani, ona stworzyła i utrwala, w społeczeństwie między współobywatelami, i w rodzinie między najbliższymi, najgwałtowniejsze i najbardziej wytrwałe nienawiści. Chrystus powiedział, iż przyszedł poto, aby rozdzielić męża z żoną, matkę z dziećmi, brata z siostrą, przyjaciela z przyjacielem, i przepowiednia jego spełniła się aż nazbyt wiernie.
Marszałkowa. To są nadużycia, ale nie rzecz sama.
Krudeli. To sama rzecz, jeżeli nadużycia są od niej nieodłączne.
Marszałkowa. I jak mi pan dowiedzie, że nadużycia religji są nieodłączone od niej samej?
Krudeli. Bardzo łatwo. Niech mi pani powie; gdyby jakiś mizantrop zaprzysiągł sobie nieszczęście rodzaju ludzkiego, cóż mógłby wymyślić lepszego, niż wiarę w istotę niepojętą, co do której ludzie nigdyby się nie mogli porozumieć, a do której przywiązywaliby większą wagę niż do własnego życia? Owóż, czy jest możebnem oddzielić pojęcie bóstwa od jego najgłębszej niepojętości, oraz największej wagi?
Marszałkowa. Nie.
Krudeli. Niechże tedy pani wyciągnie sama konkluzję.
Marszałkowa. Wyciągam tę konkluzję, iż jest to pojęcie, które, w głowach szaleńców, może się stać niebezpieczne.
Krudeli. I niech pani doda, że szaleńcy stanowili i będą stanowić zawsze przeważającą liczbę, i że najniebezpieczniejszymi z nich są ci, których szaleństwo czerpie źródła w religji, a z których burzyciele społeczności umieją w potrzebie uczynić sobie narzędzie.
Marszałkowa. Ale trzeba przecież czegoś, coby wstrzymywało ludzi od złych uczynków umykających się surowości praw; jeżeli zaś pan usunie religję, co postawisz na jej miejsce?
Krudeli. Gdybym nawet nic nie zdołał postawić w jej miejsce, byłby to zawsze ubytek jednego straszliwego przesądu; nie licząc, iż, w żadnej epoce i w żadnym kraju, mniemania religijne nie stanowiły podstawy obyczajów. Bogowie, których ubóstwiali starożytni Grecy i Rzymianie, to była zgraja najrozwiąźlejszych łajdaków: Jowisz, godny stosu; Wenus, domu poprawy; Merkury, kryminału.
Marszałkowa. Sądzi pan tedy, iż to jest zupełnie obojętne czy jesteśmy chrześcijanami czy poganami; że, jako poganie, nie bylibyśmy gorsi, jako chrześcijanie zaś nie jesteśmy lepsi?
Krudeli. Na honor, jestem o tem przekonany, z tą różnicą że bylibyśmy weselsi.
Marszałkowa. To niemożliwe.
Krudeli. Ależ, pani marszałkowo, czy istnieją chrześcijanie? Ja ich nie widziałem.
Marszałkowa. I to mnie pan mówi, mnie?
Krudeli. Nie, pani marszałkowo, nie pani; mówię do pewnej mojej sąsiadki, osoby zacnej i pobożnej jak pani, i która, z najlepszą wiarą w świecie, uważała się za chrześcijankę, jak pani się za nią uważa.
Marszałkowa. I pan jej wykazał, że jest w błędzie?
Krudeli. W jednej chwili.
Marszałkowa. I jakże się pan wziął do tego?
Krudeli. Otworzyłem Nowy Testament, którym się często posługiwała, był bowiem bardzo zniszczony. Odczytałem jej Kazanie na Górze, i, przy każdym punkcie, pytałem: „Czy robi pani to? a to? a to?...“ Posunąłem się dalej jeszcze. Jest to osoba nader piękna, i, mimo iż wielce pobożna, wie o tem; ma płeć bardzo białą, i jakkolwiek nie przywiązuje wielkiego znaczenia do tej błahej zalety, nie gniewa się jeśli ją kto zauważy; ma śliczny gors, i, mimo że bardzo skromna, rada jest, jeślli się ktoś tego domyśla.
Marszałkowa. Byleby wyłącznie ona i jej mąż wiedzieli to napewno.
Krudeli. Sądzę, iż mąż wie o tem lepiej niż ktokolwiek inny; ale jak na kobietę która się niesie wysoko ze swym chrystyanizmem, to nie wystarcza. Spytałem jej: „Czy nie jest napisane w Ewangelji, że ten kto pożąda żony bliźniego swego, popełnia w sercu cudzołóstwo?“
Marszałkowa. Odpowiedziała że tak?
Krudeli. Rzekłem dalej: „A czy cudzołóstwo popełnione w sercu nie skazuje na wieczne potępienie równie pewnie, jak cudzołóstwo dokonane najbardziej realnie?“
Marszałkowa. Odpowiedziała że tak?
Krudeli. Rzekłem: „A jeżeli mężczyzna jest potępiony za cudzołóstwo które spełnił w sercu, jakiż będzie los kobiety, która zachęca wszystkich wkoło do popełnienia tej zbrodni?“ To ostatnie pytanie zakłopotało ją.
Marszałkowa. Rozumiem: chodzi o to, że nie dość dokładnie zasłaniała ów gors, tak kształtny.
Krudeli. W istocie. Odpowiedziała, iż to jest rzecz przyjęta, jakgdyby było coś bardziej przyjętego niż nazywać się chrześcijaninem a nie być nim; że nie można się ubierać niemodnie, jakgdyby istniało jakieś porównanie między tą nędzną śmiesznostką, a wiekuistem potępieniem własnem albo bliźniego; że zostawia troskę o strój swej modniarce, jakgdyby nie lepiej było zmienić modniarkę niż wyrzec się religji; że mąż sobie tego życzy, jakgdyby mąż mógł być dość szalony aby wymagać od żony zapomnienia o wstydzie i obowiązkach, i jakgdyby prawdziwa chrześcijanka była obowiązana posuwać posłuszeństwo dla nierozsądnego męża aż do poświęcenia mu woli Boga oraz wzgardzenia groźbami Odkupiciela!
Marszałkowa. Ba, znam dobrze te wszystkie argumenty; byłabym je panu może tak samo przytoczyła jak pańska sąsiadka; ale ani ona, ani ja nie mówiłybyśmy z dobrą wiarą. I cóż ona poczęła, po pańskiem upomnieniu?
Krudeli. Nazajutrz po tej rozmowie (był to dzień świąteczny), wracałem do siebie, moja zaś nabożna i piękna sąsiadka wychodziła właśnie z domu aby się udać na mszę.
Marszałkowa. Ubrana jak zazwyczaj.
Krudeli. Ubrana jak zazwyczaj. Uśmiechnąłem się, ona się uśmiechnęła, i minęliśmy się nie zamieniwszy słowa. Pani marszałkowo, uczciwa kobieta! chrześcijanka! osoba nabożna! Po tym przykładzie, oraz stu innych tego samego rodzaju, jakiż mogę przyznać religji rzeczywisty wpływ na obyczaje? Prawie żaden, i temci lepiej.
Marszałkowa. Jak to, tem lepiej?
Krudeli. Tak, pani; gdyby dwudziestu tysiącom mieszkańców Paryża wpadło do głowy ściśle się stosować do Kazania na Górze...
Marszałkowa. Więc cóż, byłoby kilka ładnych biustów szczelniej zasłoniętych.
Krudeli. I tylu obłąkanych, iż naczelnik policji nie wiedziałby co z nimi począć: wszystkie domy warjatów nie wystarczyłyby. Istnieją, w natchnionych księgach, dwie moralności: jedna ogólna i wspólna wszystkim narodom, wyznaniom, której mniejwięcej przestrzegamy; druga, swoista dla każdego narodu i wyznania, w którą ludzie wierzą, którą głoszą w świątyniach, zalecają w domach, a której nie przestrzegają zgoła.
Marszałkowa. I skąd ta sprzeczność?
Krudeli. Stąd, iż niepodobieństwem jest poddać całe społeczeństwo regule, odpowiadającej jedynie kilku melancholicznym osobnikom, którzy wzorowali ją na swoim charakterze. Z religjami jest jak z zakonami, które wszystkie rozluźniają się z czasem. Są to szaleństwa, które nie mogą długo się ostać przeciw stałemu działaniu natury, sprowadzającej nas do swego prawa. Sprawcie, aby dobro poszczególnych jednostek było tak ściśle związane z dobrem powszechnem iżby obywatel nie mógł wręcz szkodzić społeczeństwu nie szkodząc samemu sobie; zapewnijcie cnocie nagrodę, jak zapewniliście karę niegodziwości; niechaj, bez żadnej różnicy obrządku, w jakichkolwiek warunkach ujawni się cnota, prowadzi ona do wysokich stanowisk w Państwie; a nie ujrzycie ludzi złych, poza szczupłą liczbą tych, których przewrotna i niezdolna do poprawy natura ciągnie do występku. Pani marszałkowo, pokusa za blisko, a piekło za daleko; niech się pani nie spodziewa niczego godnego uwagi prawodawców po splocie niedorzeczności na które brać można jedynie dzieci. System ten zachęca jeno do zbrodni przez łatwość rozgrzeszenia; każe winnemu prosić o przebaczenie Boga za krzywdę wyrządzoną ludziom; kazi porządek obowiązków przyrodzonych i moralnych, poddając go porządkowi obowiązków urojonych.
Marszałkowa. Nie rozumiem pana.
Krudeli. Wytłumaczę się; ale zdaje mi się, że oto słyszę karetę pana marszałka; zjawia się w samą porę aby mnie wstrzymać od powiedzenia głupstwa.
Marszałkowa Znam niejedną kobietę, która nie ważyłaby się jeść mięsa w piątek, a która... Omal i ja nie powiedziałam głupstwa. Niech pan mówi dalej: nie przekonał mnie pan.
Krudeli. Nie zamierzałem bynajmniej pani przekonywać. Z religją jest tak jak z małżeństwem. Małżeństwo, które jest nieszczęściem dla tylu innych, stało się szczęściem dla pani oraz dla pana marszałka; dobrze uczyniliście pobierając się. Religja, która czyniła, czyni i będzie czynić tylu złych, panią uczyniła jeszcze lepszą; dobrze robisz trzymając się jej. Słodko jest pani wyobrażać sobie, obok siebie, ponad głową, wielką i potężną istotę, która patrzy na panią jak kroczysz po ziemi, i ta myśl umacnia twoje kroki. Niech się pani nadal cieszy tym dostojnym orędownikiem swoich myśli, tym widzem, tym szczytnym wzorem uczynków.
Marszałkowa. Nie masz pan, wedle tego co widzę, manji nawracania.
Krudeli. Ani trochę.
Marszałkowa. Tem wyżej pana za to cenię.
Krudeli. Pozwalam każdemu myśleć na swój sposób, byleby mnie pozwolono toż samo; a zresztą, ci którzy mają warunki potemu aby się oswobodzić z przesądów, nie potrzebują aby ich katechizować.
Marszałkowa. Czy pan wierzy, iż człowiek może się obejść bez zabobonu?
Krudeli. Nie, tak długo, jak długo będzie tkwił w niewiedzy i lęku.
Marszałkowa. A zatem, skoro zabobon być musi, lepszy już nasz niż inny.
Krudeli. Nie sądzę.
Marszałkowa. Niech pan powie szczerze, czy pana nie mierzi ta myśl, iż miałbyś nie być niczem po śmierci?
Krudeli. Wolałbym raczej istnieć, mimo iż nie wiem, czemu istota, która mogła mnie uczynić nieszczęśliwym bez przyczyny, nie miałaby się zabawić dwa razy w ten sam sposób.
Marszałkowa. Jeżeli, mimo tych dolegliwości, nadzieja przyszłego życia wydaje się panu pocieszającą i słodką, dlaczego ją nam wydzierać?
Krudeli. Nie mam tej nadziei, ponieważ samo pragnienie nie wystarcza aby mi przesłonić jej czczość; ale nie odejmuję jej nikomu. Jeżeli można wierzyć, że będziemy widzieli, wówczas gdy nie będziemy mieli oczu; że będziemy słyszeli, kiedy nie będziemy mieli uszu; myśleli, kiedy nie będziemy mieli głowy; kochali, kiedy nie będziemy mieli serca; że będziemy czuli, kiedy nie będziemy mieli zmysłów; że będziemy istnieli kiedy nie będziemy nigdzie; że będziemy czemś, bez wymiarów i miejsca, zgoda.
Marszałkowa. Któż tedy uczynił ten świat, na którym żyjemy?
Krudeli. To ja się pani pytam.
Marszałkowa. Bóg.
Krudeli. Cóż to jest Bóg?
Marszałkowa. Duch.
Krudeli. Skoro duch stworzył materję, czemużby materja nie miała stworzyć ducha?
Marszałkowa. Jeszcze jedno pytanie, i już koniec. Czy pan jest zupełnie spokojny w swojem niedowiarstwie?
Krudeli. Najzupełniej.
Marszałkowa. Gdyby się pan wszelako mylił?
Krudeli. Gdybym się mylił?
Marszałkowa. Wszystko co pan uważa za fałszywe byłoby prawdziwe, i czekałoby pana piekło. Panie Krudeli, to straszna rzecz piekło; smażyć się całą wieczność, to bardzo długo!
Krudeli. La Fontaine utrzymywał, że będziemy się tam czuli jak ryby w wodzie.
Marszałkowa. Tak, tak; ale pański La Fontaine bardzo spoważniał w ostatnim momencie; tu pana czekam.
Krudeli. Nie ręczę za nic, skoro już nie będę przy zmysłach; ale, jeżeli skończę na jedną z owych chorób które zostawiają konającemu człowiekowi pełnię świadomości, nie więcej się będę czuł pomieszany w momencie o którym pani mówi, niż w tej chwili gdy oto z panią rozmawiam.
Marszałkowa. Zdumiewa mnie ta nieustraszoność.
Krudeli. O wiele bardziej nieustraszonym wydaje mi się konający, gdy wierzy w surowego sędziego ważącego wszystkie nasze najtajniejsze myśli, i na którego wadze najsprawiedliwszy człowiek zgubiłby się swem zarozumieniem gdyby nie drżał ustawicznie. O ileby ów konający miał wówczas do wyboru, albo pogrążyć się w nicości, albo pojawić się przed tym trybunałem, zdumiewałaby mnie zaiste jego odwaga, gdyby się wahał z przyjęciem pierwszej możliwości. Trzebaby mniemać, iż bardziej jest szalony niż towarzysz św. Brunona, lub też bardziej zadufany w swoich zasługach niż Bohola.
Marszałkowa. Czytałam historję towarzysza św. Brunona; ale nigdy nie słyszałam o owym Boholi.
Krudeli. Był to jezuita z kolegium w Pińsku, na Litwie; umierając, zostawił szkatułkę pełną pieniędzy, wraz z pismem, skreślonem i podpisanem własną ręką.
Marszałkowa. A to pismo?...
Krudeli. Opiewało jak następuje: „Proszę mego drogiego kolegę, depozytarjusza tej szkatułki, aby ją otworzył, skoro zacznę czynić cudy. Pieniądze w niej zawarte posłużą na koszta beatyfikacji. Dołączam kilka autentycznych dokumentów stwierdzających moje cnoty; mogą się przydać tym, którzy podejmą opis mego żywota“.
Marszałkowa. W istocie pocieszna historja.
Krudeli. Dla mnie, pani marszałkowo; ale, co się pani tyczy, pani Bóg nie zna się na żartach.
Marszałkowa. Ma pan słuszność.
Krudeli. Pani marszałkowo, łatwo zgrzeszyć ciężko przeciw waszemu Prawu.
Marszałkowa. Przyznaję...
Krudeli. Czy skaże pani na potępienie Sokratesa, Focjona, Katona, Trajana, Marka Aurelego?
Marszałkowa. Ależ fe! jedynie dzikie bestje zdolne są myśleć coś podobnego. Święty Paweł powiada, iż każdy będzie sądzony wedle prawa które znał, i święty Paweł ma słuszność.
Krudeli. A wedle jakiego prawa będzie sądzony człowiek niewierzący?
Marszałkowa. Pańska sprawa ma się nieco inaczej. Jesteś jednym z owych wyklętych mieszkańców Korozain i Betsaidy, zamykających oczy na światło i zatykających uszy aby nie słyszeć głosu prawdy, który do nich mówi...
Krudeli. Opowiedziałem pani przed chwilą anegdotę, miałbym ochotę opowiedzieć jeszcze bajeczkę. Młody Meksykanin... Ale pan marszałek...
Marszałkowa. Poślę dowiedzieć się, czy można z nim mówić. I cóż młody Meksykanin?
Krudeli. Znużony pracą, przechadzał się, jednego dnia, nad brzegiem morza. Widzi deskę, która kąpie się jednym końcem w fali, podczas gdy drugi spoczywa na brzegu. Siada na tej desce, i, topiąc spojrzenia w bezkresnej przestrzeni, która się przed nim roztacza, tak myśli: „Ani chybi, babcia moja bajdurzy, kiedy prawi o jakichś mieszkańcach, którzy, niewiadomo już kiedy, przybyli tutaj, niewiadomo skąd, het, z kraju za morzami. To nie ma żadnego sensu: żali nie widzę, jak morze spływa się z niebem? I mogęż wierzyć, wbrew świadectwu zmysłów, starej baśni, której daty nikt nie wie, i którą każdy przykrawa na swój sposób? Toć to jedynie stek niedorzeczności, mimo iż ludzie wypruwają sobie o nie serca i wydzierają oczy!“ Podczas gdy tak rozumował, wzburzone fale kołysały go na desce, aż usnął. Spi sobie smaczno, tymczasem wiatr wzmaga się, fala unosi deskę, i oto młody mędrek znajduje się na morzu.
Marszałkowa. Niestety! to nasz wierny obraz: każdy z nas na swojej desce; wiatr dmie, i fala nas unosi.
Krudeli. Kiedy się obudził, był już daleko od lądu. Zdumiał się, ujrzawszy się na pełnem morzu; zdumiał się jeszcze więcej, skoro, straciwszy z oczu brzeg na którym przechadzał się przed chwilą, ujrzał morze spływające się z niebem ze wszech stron. Wówczas, zaczął podejrzewać, iż mógł się snadno pomylić, i że, o ile wiatr nie zmienił kierunku, zaniesie go może na ów brzeg, między tych mieszkańców, o których babka mówiła mu tak często.
Marszałkowa. Nic pan nie mówi jak musiał się przeląc.
Krudeli. Ani trochę. Powiadał sobie: „Cóż mi to szkodzi, bylem gdzieś wylądował? Rozumowałem jak postrzeleniec, prawda; ale byłem szczery, a to wszystko czego można odemnie wymagać. Jeżeli posiadanie rozumu nie jest cnotą, jego brak nie może być zbrodnią“. Tymczasem, wiatr dmie dalej, deska płynie, i tajemniczy brzeg zaczyna się ukazywać: Meksykanin przybił doń, i oto jest w nieznanym kraju.
Marszałkowa. Spotkamy się tam kiedyś, panie Krudeli.
Krudeli. Pragnę tego, pani marszałkowo; w każdym czasie i miejscu, zawsze będzie dla mnie szczęściem przedłożyć pani moje służby. Ledwie opuścił deskę i stanął na lądzie, spostrzegł czcigodnego starca stojącego tuż przed nim. Spytał gdzie jest i z kim ma zaszczyt mówić. „Jestem panem tego kraju“, odparł starzec. Słysząc to, młody człowiek upadł na twarz. „Wstań, rzekł starzec. Przeczyłeś memu istnieniu? — W istocie. — I istnieniu mego władztwa? — Przyznaję. — Przebaczam ci, ponieważ jestem ten, który widzi dno serc, i wyczytałem w twojem że myślisz uczciwie: ale reszta twoich myśli i uczynków nie jest równie niewinna“. Zaczem, starzec, trzymając go za ucho, przypomniał mu wszystkie błędy; za każdym punktem, młody Meksykanin schylał się, uderzał się w pierś i prosił o przebaczenie. A teraz, pani marszałkowo, niech się pani postawi na chwilę na miejscu starca, i powie, coby pani zrobiła? Czyby pani wzięła młodego głuptasa za włosy, i znajdowała przyjemność w tem aby go włóczyć przez całą wieczność po brzegu?
Marszałkowa. Przyznaję że nie.
Krudeli. Gdyby które z tych miłych dziateczek igrających koło pani, wymknąwszy się z domu rodzicielskiego i narobiwszy siła głupstw, wróciło wielce skruszone?
Marszałkowa. Co do mnie, pobiegłabym na jego spotkanie, utuliłabym je w ramionach i skropiłabym je łzami; ale pan marszałek, jako ojciec, nie wziąłby rzeczy tak łagodnie.
Krudeli. Pan marszałek też nie jest tygrysem.
Marszałkowa. Och, nie!
Krudeli. Srożyłby się może nieco, aleby przebaczył w końcu.
Marszałkowa. Z pewnością.
Krudeli. Zwłaszcza gdyby wziął pod uwagę, iż, nim dał życie temu dziecku, znał wszystkie jego koleje, i że kara za jego winy byłaby bez żadnego pożytku i dla niego samego, i dla winnego, i dla jego braci.
Marszałkowa. Co innego pan marszałek, a co innego ów starzec.
Krudeli. Chce pani powiedzieć, że pan marszałek lepszy jest od owego starca.
Marszałkowa. Niechże mnie Bóg broni! Chcę powiedzieć, że, jeżeli moja sprawiedliwość różni się od sprawiedliwości pana marszałka, sprawiedliwość pana marszałka może być odmienna niż sprawiedliwość wielkiego starca.
Krudeli. Och, pani! nie zdaje sobie pani sprawy z następstw tej odpowiedzi. Albo ogólne pojęcie sprawiedliwości odpowiada jednako pani, panu marszałkowi, mnie, młodzieńcowi z Meksyku i starcowi, albo też nie wiem zgoła co to takiego, i nie mam pojęcia jak można stać się miłym albo niemiłym najwyższej istocie.

W tym punkcie dano znać, że pan marszałek nas oczekuje. Podałem rękę marszałkowej, która rzekła: To się może w głowie pomieszać, nieprawdaż?
Krudeli. O ile ktoś ma tęgą głowę...
Marszałkowa. Ostatecznie, najprostsze jest zachować się tak, jakgdyby starzec istniał.
Krudeli. Nawet gdy się w to nie wierzy.
Marszałkowa. A gdyby się wierzyło, nie liczyć na jego dobroć.
Krudeli. Jeżeli to nie jest najuprzejmiej, jest to, w każdym razie, najpewniejsze.
Marszałkowa. Niech mi pan powie, gdyby pan miał zdać sprawę władzom ze swoich poglądów, przyznałby się pan do nich?
Krudeli. Uczyniłbym co w mej mocy, aby im oszczędzić okrutnego postępku.
Marszałkowa. A, tchórz! A gdyby pan miał umierać, czy poddałby się obrządkom kościoła?
Krudeli. Bez wahania.
Marszałkowa. Fe! szkaradny hipokryta.








  1. Utwór ten ukazał się po raz pierwszy w Correspondance secrète w r. 1776; później, w zbiorku drukowanym w Londynie, gdzie przypisano go mylnie włoskiemu filozofowi, Tomaszowi Krudeli. (To nie bajka, przełożył Boy, Warszawa—Kraków, J. Czernecki).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Denis Diderot i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.