Rozbitki (Verne, 1911)/Część pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV. Katastrofa.

Szalupa płynęła szybko po niezmierzonem przestworzu morza, omijając zdradliwe skały i rafy podwodne i trzymając się w pobliżu lądu.
Po kilku dniach żeglugi, gdy minęli już wyspę Nawaryna, w oddali ukazały się na widnokręgu wierzchołki skał wysp Wallaston i Herschell.
Tutaj, przybiwszy do brzegu, nasi podróżni zaopatrzyli szalupę w świeże zapasy wody, poczem zaraz popłynęli w kierunku północnym.
Na trzeci dzień obaj Indjanie zaczęli rzucać na Kaw-diera niespokojne spojrzenia.
Dokąd dążył? Toć jeszcze pół dnia żeglugi, a na wątłym swym statku wpłyną na wzburzone wody oceanu, tuż u dzikich wybrzeży przylądka Horn.
— Mamy dziś jedenastego marca — mówił do nich Kaw-dier — żywności wystarczy jeszcze conajmniej na tydzień. Przez ten czas musimy znaleźć schronienie w innych stronach tej dzikiej, pierwotnej krainy.
Mówiąc to, spojrzał w stronę szarzejącej na widnokręgu olbrzymiej masy skał spiętrzonych ku niebu, tworzących przylądek Horn, hardo stawiający opór wzburzonym, z wściekłością bijącym w jego granitowe podnóże falom oceanu.
Rozmawiając przyjaźnie ze swymi towarzyszami, pod wieczór dnia tego, Kaw-dier przestał płynąć naprzód, gdzie już groziło niebezpieczeństwo od wzburzonych wód oceanu, skręcił na prawo i wkrótce przybił do brzegu.
— Poczekajcie tutaj na mnie! — rzekł, wysiadając z szalupy, poczem świsnąwszy na Zola, aby szedł za nim, szybko zaczął piąć się w górę po skalistem wybrzeżu.
Szedł długo, z wprawą człowieka przyzwyczajonego do wycieczek w górach.
Przed nim wznosiły się coraz to dziksze urwiska i kamienne zwały, poszarpane przed wiekami przez podziemne wybuchy wulkaniczne.
Z pewnością zwiedzał już niegdyś te dzikie okolice, gdyż omijał niebezpieczne przejścia po nad przepaściami i szybko dążył ku najwyższemu wierzchołkowi przylądka.
W jakim celu tam dążył?... Czy na tych niedostępnych dla zwykłego człowieka wyżynach pragnął znaleźć dla siebie schronienie?..
Tymczasem nagle widnokrąg pokryły chmury, wicher zerwał się od strony północnej i z głośnym szumem, z hukiem i rykiem fal wzburzonego oceanu uderzał w skały nadbrzeżne.
Karro i Halg, ze zręcznością właściwą dzikim Indjanom, umieścili szalupę w miejscu zacisznem, pomiędzy skałami. Czekając na pana, pilnie patrzyli, jak ten piął się coraz to wyżej, pragnąc zapewne dosięgnąć szczytu jednej ze skał, z której szeroki otwierał się widok na ocean.
Po godzinie czasu wicher wzmógł się, chmury ciemne zasnuły horyzont, najwidoczniej zbliżała się burza. Nadchodząca noc, a z nią ciemność, pogorszały położenie.
Karro i Halg z trwogą spoglądali ku górze, gdzie na szczycie skał zdawało im się, że dostrzegają ciemną sylwetkę swego dobroczyńcy.
Przez chwilę trwoga ich przejęła. A gdyby tak Kaw-dier zginął, strącony do oceanu wściekłemi podmuchami wiatru?
Ale nie!... To się stać nie może...
Tymczasem burza zerwała się z całą właściwą tym stronom gwałtownością, ciemność zaś szybko zapadającej nocy spotęgowała grozę położenia.
Halg, opuściwszy szalupę, ze zdumiewającą zręcznością podążył na szczyty skał, gdzie Kaw-dier znikł wśród ciemności, aby mu w razie potrzeby dać ratunek.
Nagle wśród huku fal morskich i burzy błysnął u podnóża skał nadbrzeżnych ogień i rozległ się grzmot wystrzału armatniego. Jakieś dalekie przeraźliwe okrzyki i wołania o pomoc przyniósł wicher do uszu Halga, poczem wszystko zagłuszyła szalejąca burza.
Nie było wątpliwości, że jakiś zabłąkany okręt pochwycił huragan w swe potężne wiry i rzucił na skały podwodne przylądka Horn.
Gdy poraz drugi zagrzmiał huk armatni, Karro wyskoczył z szalupy i pobiegł w ślad za synem.
Wkrótce doścignął go na jednym z wysokich szczytów.
— Gdzie nasz dobroczyńca? — zapytał z zaniepokojeniem w głosie.
— Zszedł ze skał na pomoc tonącym — rzekł Halg, którego wzrok przenikał ciemności nocy.
— Jakąż pomoc im dać można w taki czas burzliwy? — szepnął Karro.
W tej chwili zbliżył się do nich Kaw-dier.
— Halg! Karro! — zawołał — rozpalcie zaraz ogień!... Na tonącym okręcie wśród burzy nie domyślają się, że ląd mają tak blizko...
Obaj Indjanie wydobyli z za pasa swe krótkie toporki, z szybkością i wprawą nacięli gałęzi drzew i krzewów przyziemistych, ułożyli je wysoko w górę i podpalili. Tak szybko i wprawnie rozniecić ognisko umieją tylko dzicy synowie stepu. Niebawem słup ognia strzelił wysoko w górę ze szczytu skał przylądkowych.
Tonący okręt mógł teraz orjentować się, gdzie szukać ratunku. Czerwony słup ognia wskazywał mu, gdzie jest ląd.
Ale czy kapitan tego okrętu będzie mógł i będzie umiał skorzystać z pomocy, którą mu okazano?
Czy okręt już uległ całkowitemu rozbiciu?
Czy można jeszcze nim sterować i dosięgnąć lądu, kierując się w stronę rozpalonego ogniska?...
Te pytania nasuwały się Kaw-dierowi, gdy nagle trzask, huk i okrzyki rozpaczy dały się słyszeć u stóp skał, na których on stał z obydwoma Indjanami.
— Już są blizko! Zgubieni! — rzekł Karro — okręt się rozbił!..
— Na wybrzeże!.. do szalupy!.. — rozkazał Kaw-dier. — Rozbitkom trzeba dać pomoc!..
Nie zważając na wicher, dmący od morza, na ciemność i burzę, trzej śmiałkowie dotarli szczęśliwie do szalupy, wsiedli do niej i popłynęli w stronę, skąd dolatywały z poświstami wichru rozpaczliwe głosy, wzywające ratunku.
Halg stanął przy sterze, Karro nastawił żagle, szalupa pomknęła szybko.
Trzeba było tak zręcznych żeglarzy, jakimi byli obaj Indjanie, aby nie zginąć w głębinach wzburzonego morza.
W pół godziny później z szalupy dostrzeżono przy blaskach płonącego na skałach ogniska ogromny kadłub okrętu, przechylonego na bok i rzuconego przez bałwany morskie na nadbrzeżne skały.
Kaw-dier spojrzał doświadczonem okiem na rozbity okręt i zdziwiony zawołał:
— A gdzież ludzie?.. Dlaczego nie widać rozbitków?... Gdybyśmy nie byli słyszeli nie dawno głosów rozpaczy, to możnaby pomyśleć, że ten okręt bez żadnej załogi płynął po morzu.
Atoli im więcej zbliżali się do okrętu, tem wyraźniej znowu słyszeć się dały głosy wzywające pomocy i ratunku.
Wreszcie szalupa dotarła do skał, na których spoczywał rozbity okręt. Indjanin spostrzegł zwieszającą się linę, chwycił ją i w jednej chwili znajomi nasi znaleźli się na pokładzie statku.
Kaw-dier ujrzał wtedy tłum zbity podróżnych, w rozpaczy szukających dla siebie ratunku i wzywających pomocy.
Jakiś majtek zatrzymał się tuż przed Halgiem. Chłopiec pochwycił go i przyprowadził do Kaw-diera.
— Gdzie twój kapitan? — zapytał tenże, chwytając go za ramię.
Majtek, jak gdyby nie widział, że mówi do niego człowiek obcy, wzruszył ramionami i odrzekł:
— Nie wiem!
Widać było, że umysł tego człowieka, wstrząśnięty przebytemi niebezpieczeństwami, postradał równowagę.
Burza tymczasem przycichła, morze się nieco uspokoiło.
Na pokładzie okrętu tłum podróżnych tłoczył się i miotał bezładnie. Nikt nie usiłował zapalić światła, wszyscy najwidoczniej stracili przytomność wtedy, gdy im się zdawało, że okręt już tonie.
Po pewnej chwili jakiś człowiek zbliżył się do Kaw-diera.
— Kto pan jesteś? — zapytał w języku angielskim.
— Żeglarz — odparł Kaw-dier. — A pan?
— Jestem właścicielem tego okrętu.
— Jego nazwa?
— «Jonatan...» płyniemy z San-Francisko...
— Dlaczego nie ratujecie okrętu?... Burza ucichła... Kto wie, czy nie będzie można na nim płynąć dalej?... Gdzie pańscy pomocnicy?... Kapitan, porucznik?
— Zginęli... Ja sam, uderzony odłamkiem masztu w głowę, padłem jak martwy, przed chwilą dopiero wróciłem do przytomności.
— Uspokój się pan, masz przed sobą przyjaciół. Pragniemy dać ci pomoc. Przedewszystkiem musimy zaprowadzić ład jakiś na okręcie.
— Rozkazuj pan... mnie siły opuszczają... Jestem wyczerpany... Ratuj nas!...
Kaw-dier z właściwą sobie energją objął rządy nad pozbawionym dowództwa okrętem.
Zarządzenia jego sprawiły tyle, że maszt główny rozpięto przeciw wichrowi, ster naprawiono i przy pomocy zręcznych poruszeń « Jonatan» nagle wypłynął z pomiędzy skał, wśród których ugrzązł.
Część załogi stała przy pompach, aby usunąć wodę, która wdzierała się do uszkodzonej części przedniej okrętu, grożąc mu niebezpieczeństwem.
Kaw-dier mimo to miał nadzieję, że uda mu się przeprowadzić «Jonatana» przez cieśninę Magiellana do Punta-Arenas, gdzie załoga jego będzie mogła wylądować i wśród białych kolonistów znaleźć ocalenie i wypoczynek.
Ale aby dotrzeć do tego miejsca, należało opłynąć archipelag wysp Hermitte, pełen mnóstwa niebezpiecznych skał podwodnych. Jak je ominąć, gdy ciemność nocy i szalejąca burza utrudniały żeglugę?...
Po godzinie błądzenia wśród wzburzonego morza okręt jednak opłynął skały przylądkowe i pędzony siłą wichru skierował się w stronę archipelagu.
Była może godzina jedenasta w nocy, gdy niespodziewanie runął maszt główny, łamiąc się we troje. Krzyki rannych rozdarły powietrze.
— Jesteśmy zgubieni! — rozlegało się wśród przerażonej rzeszy podróżnych.
— Ratujmy się!... tam płynie szalupa!...
I tłum z dzikim krzykiem rzucił się na tył okrętu, aby zająć szalupę.
— Stać!... ani kroku dalej! — rozległ się nagle rozkazujący głos Kaw-diera.
Tłum się zatrzymał.
Właściciel okrętu chwiejnym krokiem postąpił ku zrozpaczonym, tłómacząc, że szalupa nie pomieści wszystkich, że przepełniona, zginie w falach oceanu.
I słowa swoje popierając czynem, ustawił dwudziestu majtków, aby nie dopuszczali oszalałego tłumu na tył okrętu.
Pomimo strzaskanego głównego masztu, okręt unoszony prądem oceanu, płynął teraz szybko w kierunku wyspy Hoste. Można powiedzieć, że był na łasce wichru i burzy, uciszającej się nieco.
Około godziny pierwszej po północy rozległ się znów ogłuszający trzask, okręt zatrząsł się w swych posadach i nagle stanął, osiadając na skałach podwodnych, przy wschodnim brzegu wyspy Hoste.
Teraz już nie mogła go poruszyć żadna siła.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.