Romeo i Julia (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1913)/Akt pierwszy
Wygląd
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Romeo i Julia | |
Podtytuł | Akt pierwszy | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1913 | |
Tłumacz | Józef Paszkowski Jan Kasprowicz | |
Źródło | skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Plac publiczny. (Wchodzą: Samson i Grzegorz, uzbrojeni w tarcze i miecze).
Samson. Dalipan, Grzegorzu, nie będziem darli pierza.
Grzegorz. Ma się rozumieć, bobyśmy byli zdziercami.
Samson. Ale będziemy darli koty, jak z nami zadrą.
Grzegorz. Kto zechce zadrzeć z nami, będzie musiał zadrżeć.
Samson. Mam zwyczaj drapać zaraz, jak mię kto rozrucha.
Grzegorz. Tak, ale nie zaraz zwykłeś się dać rozruchać.
Samson. Te psy z domu Montekich rozruchać mię mogą bardzo łatwo.
Grzegorz. Rozruchać się, tyle znaczy, co ruszyć się z miejsca; być walecznym, jest to stać nieporuszenie: pojmuję więc, że skutkiem rozruchania się twego będzie — drapnięcie.
Samson. Te psy z domu Montekich rozruchać mię mogą tylko do stania na miejscu. Będę jak mur dla każdego mężczyzny i dla każdej kobiety z tego domu.
Grzegorz. To właśnie pokazuje twoją słabą stronę: mur dla nikogo nie straszny, i tylko słabi go się trzymają.
Samson. Prawda, dlatego to kobiety, jako najsłabsze, tulą się zawsze do muru. Ja też odtrącę od muru ludzi Montekich, a kobiety Montekich przyprę do muru. Grzegorz. Spór jest tylko między naszymi panami i między nami, ich ludźmi.
Samson. Mniejsza mi o to: będę nieubłaganym. Pobiwszy ludzi, wywrę wściekłość na kobiety: rzeź między niemi sprawię.
Grzegorz. Rzeź kobiet chcesz przedsiębrać?
Samson. Nieinaczej: wtłoczę miecz w każdą po kolei. Wiadomo, że się do lwów liczę.
Grzegorz. Tem lepiej, że się liczysz do zwierząt; bo gdybyś się liczył do ryb, to byłbyś pewnie sztokfiszem. Weźno się za instrument, bo oto nadchodzi dwóch domowników Montekiego.
Samson. Mój giwer już dobyty: zaczep ich, ja stanę z tyłu.
Grzegorz. Gwoli drapaniu?
Samson. Nie bój się.
Grzegorz. Jabym się miał bać z twojej przyczyny?
Samson. Miejmy prawo za sobą, niech oni zaczną.
Grzegorz. Marsa im nastawię, przechodząc: niech go sobie, jak chcą, tłómaczą.
Samson. Nie jak chcą, ale jak śmią. Ja im gębę wykrzywię: hańba im, jeśli to ścierpią.
Abraham. Skrzywiłeś się na nas, mości panie?
Samson. Nieinaczej, skrzywiłem się.
Abraham. Czy na nas się skrzywiłeś, mości panie?
Samson (do Grzegorza). Będziemyż mieli prawo za sobą, jak powiem: tak jest?
Grzegorz. Nie.
Samson (do Abrahama). Nie, mości panie; nie skrzywiłem się na was, tylko skrzywiłem się tak sobie.
Grzegorz (do Abrahama). Zaczepki waść szukasz?
Abraham. Zaczepki? nie.
Samson. Jeżeli jej szukasz, to jestem na waścine usługi. Mój pan tak dobry jak i wasz.
Abraham. Nie lepszy.
Samson. Niech i tak będzie.
Grzegorz (na stronie do Samsona). Powiedz: lepszy. Oto nadchodzi jeden z krewnych mego pana.
Samson. Nieinaczej; powiedz: lepszy.
Abraham. Kłamiesz.
Samson. Dobądźcie mieczów, jeśli macie serca! Grzegorzu, pamiętaj o swojem pchnięciu. (Biją się). Benwolio. Odstąpcie, głupcy; schowajcie miecze do pochew! Sami nie wiecie, co robicie.
(Wchodzi Tybalt). Tybalt. Cóż to? krzyżujesz oręż z parobkami?
Do mnie, Benwolio! pilnuj swego życia. Benwolio. Przywracam tylko pokój. Włóż miecz nazad
Albo wraz ze mną rozdziel nim tych ludzi. Tybalt. Z gołym orężem pokój? Nienawidzę
Tego wyrazu, tak jak nienawidzę Szatana, wszystkich Montekich i ciebie. Broń się, nikczemny tchórzu! (Nadchodzi kilku przyjaciół obu partyi i mieszają się do zwady; wkrótce potem wchodzą mieszczanie z pałkami). Pierwszy obywatel. Hola! berdyszów! pałek! Dalej po nich!
Precz z Montekimi, precz z Kapuletami! Kapulet. Co to za hałas? Podajcie mi długi
Mój miecz! hej! Pani Kapulet. Raczej kulę; co ci z miecza?
Kapulet. Miecz, mówię! Stary Monteki nadchodzi
I szydnie swoją klingą mi urąga. Monteki. Ha! nędzny Kapulecie! (Do żony). Puść mię, pani!
Pani Monteki. Nie puszczę cię na krok, gdy wróg przed tobą.
Książę. Zapamiętali, niesforni poddani, Bezcześciciele bratniej stali! Cóż to, Czy nie słyszycie? Ludzie czy zwierzęta, Co wściekłych swoich gniewów żar gasicie W własnych żył swoich źródle purpurowem: Pod karą tortur, wypuśćcie natychmiast Z zawziętych dłoni tę broń buntowniczą I posłuchajcie tego, co niniejszem Wasz rozjątrzony książę postanawia. Domowe starcia, z marnych słów zrodzone Przez was, Monteki oraz Kapulecie, Trzykroć już spokój miasta zakłóciły, Tak, że poważni wiekiem i zasługą Obywatele werońscy musieli
Porzucić swoje wygodne przybory, I w stare dłonie stare ująć miecze, By zardzewiałem ostrzem zardzewiałe Niechęci wasze przecinać. Jeżeli Wzniecicie jeszcze kiedyś waśń podobną, Zamęt pokoju opłacicie życiem. A teraz wszyscy ustąpcie niezwłocznie. Ty, Kapulecie, pójdziesz ze mną razem; Ty zaś, Monteki, przyjdziesz po południu Na ratusz, gdzie ci dokładnie w tym względzie Dalsza ma wola oznajmioną będzie. Jeszcze raz, wzywam wszystkich tu obecnych Pod karą śmierci, aby się rozeszli. Monteki. Kto wszczął tę nową zwadę? Mów, synowcze,
Byłżeś tu wtedy, gdy się to zaczęło? Benwolio. Nieprzyjaciela naszego pachołcy
I wasi już się bili, kiedym nadszedł; Dobyłem broni, aby ich rozdzielić: Wtem wpadł szalony Tybalt z gołym mieczem, I harde zionąc mi w uszy wyzwanie, Jął się wywijać nim i siec powietrze, Które świszczało tylko, szydząc z marnych Jego zamachów. Gdyśmy tak ze sobą Cięcia i pchnięcia zamieniali, zbiegł się Większy tłum ludzi, z obu stron walczono, Aż książę nadszedł i rozdzielił wszystkich. Pani Monteki. Lecz gdzież Romeo? Widziałżeś go dzisiaj?
Jakże się cieszę, że nie był w tem starciu. Benwolio. Godziną pierwej, nim wspaniałe słońce W złotych się oknach wschodu ukazało, Troski wygnały mię zdala od domu W sykomorowy ów gaj, co się ciągnie Ku południowi od naszego miasta. Tam, już tak rano, syn wasz się przechadzał. Ledwiem go ujrzał, pobiegłem ku niemu; Lecz on, spostrzegłszy mię, skręcił natychmiast, I w najciemniejszej ukrył się gęstwinie. Pociąg ten jego do odosobnienia Mierząc mym własnym, (serce nasze bowiem Jest najczynniejsze, kiedyśmy samotni) Nie przeszkadzałem mu w jego dumaniach
I w inną stronę się udałem, chętnie Stroniąc od tego, co rad mnie unikał. Monteki. Nieraz o świcie już go tam widziano
Łzami poranną mnożącego rosę, A chmury swego oblicza chmurami. Aliści, ledwo na najdalszym wschodzie Wesołe słońce z przed łoża Aurory Zaczęło ściągać cienistą kotarę, On, uciekając od widoku światła, Co tchu zamykał się w swoim pokoju, Zasłaniał okna przed jasnym dnia blaskiem I sztuczną sobie ciemnicę utwarzał. W czarne bezdroże dusza jego zajdzie, Jeśli się na to lekarstwo nie znajdzie. Benwolio. Szanowny stryju, znaszże powód tego?
Monteki. Nie znam i z niego wydobyć nie mogę.
Benwolio. Wybadywałżeś go jakim sposobem?
Monteki. Wybadywałem i sam, i przez drugich:
Lecz on jedyny powiernik swych smutków, Tak im jest wierny, tak zamknięty w sobie, Od otwartości wszelkiej tak daleki, Jak pączek kwiatu, co go robak gryzie, Nim światu wonny swój kielich roztoczył I pełność swoją rozwinął przed słońcem. Gdybyśmy mogli dojść tych trosk zarodka, Nie zbrakłoby nam zaradczego środka. Benwolio. Oto nadchodzi. Odstąpcie na stronę:
Wyrwę mu z piersi cierpienia tajone. Monteki. Obyś w tej sprawie, co nam serce rani,
Mógł być szczęśliwszym od nas! Pójdźmy, pani. Benwolio. Dzień dobry, bracie.
Romeo. Jeszczeż nie południe?
Benwolio. Dziewiąta biła dopiero.
Romeo. Jak nudnie
Wloką się chwile! Moiż-to rodzice Tak śpiesznie w tamtą zboczyli ulicę? Benwolio. Tak jest. Lecz cóż tak chwile twoje dłuży?
Romeo. Nieposiadanie tego, co je skraca.
Benwolio. Miłość więc?
Romeo. Brak jej. Benwolio. Jakto? brak miłości?
Romeo. Brak jej tam, skądbym pragnął wzajemności.
Benwolio. Niestety! Czemuż, zdając się niebianką,
Miłość jest w gruncie tak srogą tyranką? Romeo. Niestety! Czemuż z zasłoną na skroni,
Miłość na oślep zawsze cel swój goni! Gdzież dziś jeść będziem? Ach! Był tu podobno Jakiś spór? Nie mów mi o nim, wiem wszystko. W grze tu nienawiść wielka, lecz i miłość. O! wy sprzeczności niepojęte dziwa: Szorstka miłości! nienawiści tkliwa! Coś narodzone z niczego! Pieszczoto Odpychająca! Poważna pustoto! Szpetny chaosie wdzięków! Ciężki puchu! Jasna mgło! Zimny żarze! Martwy ruchu! Śnie bez snu! Taką-to w sobie zawiłość, Taką niełączność łączy moja miłość. Czy się nie śmiejesz? Benwolio. Nie, płakałbym raczej.
Romeo. Nad czem, poczciwa duszo?
Benwolio. Nad uciskiem
Poczciwej duszy twojej. Romeo. A więc strzała
Miłości nawet przez odbitkę działa? Dość mi już ciężył mój smutek, ty jego Brzemię powiększasz przewyżką twojego; Współczucie twoje nad moim cierpieniem Nie ulgą, ale nowym jest kamieniem Dla mego serca. Miłość, przyjacielu, To dym, co z parą westchnień się unosi; To żar, co w oku szczęśliwego płonie; Morze łez, w którem nieszczęśliwy tonie. Czemże jest więcej? Istnym amalgamem: Żółcią trawiącą i zbawczym balsamem. Bądź zdrów. (Chce odejść). Benwolio. Zaczekaj! krzywdębyś mi sprawił,
Gdybyś mą przyjaźń z kwitkiem tak zostawił. Romeo. Ach! ja nie jestem tu, nie jestem sobą;
To nie Romeo, co rozmawia z tobą. Benwolio. Kogoż to kochasz? mów.
Romeo. Przestań mię dręczyć
Mamże wraz jęczeć i mówić? Benwolio. Nie jęczéć, Tylko mi klucz dać do tego problemu.
Kogoż to kochasz? powiedz! Romeo. Każ choremu
Pisać testament: będzież to wezwanie Dobre dla tego, co jest w tak złym stanie? A więc kobietę kocham. Benwolio. Celniem mierzył,
Gdym to pomyślał, nimeś mi powierzył. Romeo. Biegle celujesz. I ta, którą kocham,
Jest piękną. Benwolio. W piękny cel trafić najłatwiej.
Romeo. A właśnieś chybił. Niczem tu kołczany
Kupida; ona ma naturę Dyany: Pod twardą zbroją wstydliwości swojéj Grotów miłości wcale się nie boi; Szydzi z nawału zaklęć oblężniczych; Odpiera szturmy spojrzeń napastniczych; Nawet jej złota wszechwładztwo nie zjedna. Bogata w wdzięki, w tem jedynie biedna, Że kiedy umrze, do grobu z nią zstąpi Całe bogactwo, którego tak skąpi. Benwolio. Wiecznież chce sama zostać z swem bogactwem?
Romeo. Tak jest; i skąpstwo to jest marnotrawstwem,
Bo piękność, którą własna srogość strawia, Całą potomność piękności pozbawia. Zbyt ona piękna, zbyt mądra zarazem; Zbyt mądrze piękna: stąd istnym jest głazem. Przysięgła nigdy nie kochać, i dzięki Temu, skazany-m wiecznie cierpieć męki. Benwolio. Jest na to rada: przestań myśleć o niej.
Romeo. Doradźże także, jakimbym sposobem
Mógł przestać myśleć. Benwolio. Dając oczom wolność
Rozpatrywania się w innych pięknościach. Romeo. To byłby tylko sposób przywołania Jej cudnych wdzięków tem żywiej na pamięć. Maska, kryjąca lica pięknej damy, Choć czarna, nęci nas, bo przeczuwamy Pod nią zbiór ponęt; ten, co wzrok postradał, Zapomniż kiedy, jaki skarb posiadał? Pokaż mi jaki ideał dziewczęcy, Będzież on dla mnie w istocie czem więcéj, Jak przypomnieniem, że jest piękność inna, Przed którą ta-by uklęknąć powinna.
Bądź zdrów: niewczesną podajesz mi radę. Benwolio. Najpraktyczniejszą, życie w zastaw kładę.
Ulica. (Wchodzą: Kapulet i Parys, za nimi służący).
Kapulet. Podobną, jak mnie, karą zagrożono
I Montekiemu; ależ w wieku naszym Spokojnie siedzieć, rzecz nie trudna. Parys. Oba
Szanownych szczepów jesteście odrośle; Tem-ci żałośniej, że od tyla czasu, Żyjecie w takiem rozdwojeniu z sobą. Co mówisz, panie, na moje zabiegi? Kapulet. To samo, co już dawniej powiedziałem:
Mojemu dziecku świat jest jeszcze obcy, Ledwie czternastu lat wysnuła przędzę; Parę jej wiosen jeszcze przeżyć trzeba, Nim małżeńskiego zakosztuje chleba. Parys. Z młodszych bywały nieraz szczęsne matki.
Kapulet. Lecz prędko więdną przedwczesne mężatki. Ziemia schłonęła wszystkie me nadzieje, Oprócz tej jednej; ona jest, Parysie, Przyszłą, jedyną moich ziem dziedziczką. Staraj się jednak, skarb sobie jej serce, Chęć ma z jej chęcią nie będzie w rozterce; Jeśli cię przyjmie, głos ojca w tym względzie Jej pozwolenia echem tylko będzie. Daję dziś wieczór, na który niemało Gości sprosiłem; gdyby ci się dało Być jednym więcej, w nader miły sposób Zwiększyłbyś przez to zbiór miłych mi osób. W biednym mym domu, jednocześnie z nocą, Takie dziś gwiazdy ziemskie zamigocą, Że od ich blasku blask niebieskich zblednie. Uciechy, młodym ludziom odpowiednie, Podobne do tych, jakie kwiecień sprawia, Gdy w starym progu zimy się pojawia; Takie uciechy, w całej swojej mocy,
Wśród hożych dziewic staną się tej nocy Udziałem twoim w domu Kapuletów. Przyjdź, przejrz i wybierz sobie z tych bukietów Kwiat najpiękniejszy. I mój tam kwiat luby Wejdzie do liczby, choć nie do rachuby. Idźmy. (Do sługi). A wasze obejdź w krąg Weronę, Wynajdź osoby tu wyszczególnione I powiedz każdej, że mój dom otworem
Na ich usługi stanie dziś wieczorem. Służący. Mam wynaleźć osoby tu wyszczególnione: to się znaczy, według tego, co tu napisano... A cóż tu napisano? Oto: że szewc ma pilnować łokcia, a krawiec kopyta; rybak pędzla, a malarz więcierza. Jakże wynajdę osoby tu wyszczególnione, kiedy nie mogę wynaleźć środka na wyczytanie tego, co osoba pisząca tu wyszczególniła? Kazano mi jednak; muszę się udać do uczonych. Oto jacyś ichmoście; może mi poradzą.
Benwolio. Tak, bracie, płomień spędza się płomieniem,
Ból dawny nowem leczy się cierpieniem; Kręć się na odwrót, gdy masz zawrót głowy; Klin wyrugujesz, klin wbijając nowy; Zaczerpnij nowej zarazy do łona, A jad dawniejszej niewątpliwie skona. Romeo. Liść pokrzywiany wyborny jest na to.
Benwolio. Na cóż to, proszę?
Romeo. Na oparzeliznę;
Spróbujno tylko. Benwolio. Powiedz mi, Romeo,
Czyś ty oszalał? Romeo. Nie, nie oszalałem,
Lecz wpadłem w gorszy stan niż szalonego. W loch się dostałem, jestem pastwą głodu, Chłost i mąk. — Dobry wieczór, przyjacielu. Służący. Nawzajem, panie. Czy umiesz pan czytać?
Romeo. Niestety! umiem w mojem przeznaczeniu
Czytać niedolę. Służący. Tego się bez książki Można nauczyć; ale ja się pytam, Czy pan pisane rzeczy umie czytać? Romeo. Małej mi rzeczy do tego potrzeba,
To jest znać tylko język i litery. Służący. Słusznie pan mówisz, bądźże zdrów i wesół.
Romeo. Czekajno wasze, umiem czytać. (Czyta). »Signor Martino, jego małżonka i córki. Hrabia Anzelm ze swemi pięknemi siostrami. Signora wdowa po Witruwiuszu. Signor Placentio i jego miłe siostrzenice. Merkucyusz i jego brat Walenty. Mój brat Kapulet z małżonką i córkami. Moja śliczna siostrzenica Rozalina. Liwia, Signor Valentio i nasz kuzyn Tybalt. Lucyusz i nadobna Helena.«
Wspaniałe grono! (Oddaje kartę). Gdzież oni przyjść mają? Służący. Owdzie.
Romeo. Gdzie?
Służący. Do naszego pałacu, na wieczerzę.
Romeo. Do czyjego pałacu?
Służący. Mojego pana.
Romeo. W istocie, powinienem się był przedewszystkiem spytać, kto nim jest.
Służący. Oznajmię to panu bez pytania: moim panem jest możny, bogaty Kapulet; jeżeli panowie nie jesteście z domu Montekich, to was zapraszam do niego na kubek wina. Bądźcie weseli.
Benwolio. Na tym wieczorze Kapuleta będzie
Bożyszcze twoje, piękna Rozalina, Obok najpierwszych piękności werońskich. Pójdź tam i okiem bezstronnem porównaj Jej twarz z obliczem tych, które ci wskażę: Wnet nowe bóstwo ślad dawnego zmaże. Romeo. Gdyby rzetelny mój wzrok tak fałszywe
Miał dać świadectwo, łzy stańcie się żarem! Wy, zalewane wciąż, a jeszcze żywe Przezrocza, spłońcie pod kłamstwa nadmiarem! Zatrzeć jej wdzięki! Nigdy wszechwidzące Równej piękności nie widziało słońce. Benwolio. Wielbisz ją, boś ją jedną na oboich Ważył dotychczas szalach oczu swoich; Lecz umieść na tej wadze kryształowéj Obok niej inną, którą ci gotowy Będę dziś wskazać, a ręczę, że owa
Nieporównana w kąt się przed tą schowa. Romeo. Pójdę tam, ale z obojętnem okiem,
Jednej wyłącznie poić się widokiem.
Pokój w domu Kapuletów. (Wchodzi pani Kapulet i Marta).
Pani Kapulet. Gdzie moja córka? Idź ją tu przywołać.
Marta. Na moją cnotę! jużem ją wołała.
Julciu! pieszczotko moja! moje złotko! Boże, zmiłuj się! Gdzież ona jest? Julciu! Julia. Czy mnie kto wołał?
Marta. Mama.
Julia. Jestem, pani.
Co mi rozkażesz? Pani Kapulet. Słuchaj. Odejdź, Marto;
Mam z nią sam na sam coś do pomówienia. Marto, pozostań: przychodzi mi na myśl, Że twa obecność może być potrzebną. Julka ma piękny już wiek, wszakże prawda? Marta. Ba, mogę wiek jej policzyć na palcach.
Pani Kapulet. Czternaście ma już lat, jak mi się zdaje.
Marta. Czternaście moich zębów w zakład stawię
(Chociaż właściwie mam ich tylko cztery) Że jeszcze nie ma. Rychłoż będzie święto Piotra i Pawła? Pani Kapulet. Za parę tygodni,
Mniej więcej. Marta. Mniej, czy więcej, czy okrągło, Ale dopiero w wieczór na świętego Piotra i Pawła skończy lat czternaście. Ona z Zuzanką — Boże, zbaw nas grzesznych! — Były rówieśne. Zuzanka u Boga — Byłże to anioł! — ale, jak mówiłam, Julcia dopiero na świętego Piotra I Pawła skończy spełna lat czternaście, Tak, tak; pamiętam dobrze. Mija teraz Rok jedenasty od trzęsienia ziemi;
Właśnie od piersi była odsadzoną. Z pomiędzy wszystkich dni bożego roku Tego jednego nigdy nie zapomnę. Piołunem sobie wtedy pierś potarłam, Siedząc na słońcu tuż pod gołębnikiem. Państwo byliście tego dnia w Mantui. A co? mam pamięć? Ale, jak mówiłam, Skoro pieszczotka moja na brodawce Poczuła gorycz, trzeba było widzieć, Jak się skrzywiła, szarpnęła od piersi; Gołębnik za mną: skrzyp! a ja co żywo Na równe nogi: hyc! nie myśląc czekać, Aż mi kto każe. Upłynęło odtąd Lat jedenaście. Umiała już wtedy O własnej sile stać, co mówię, biegać, Dyrdać. Dniem pierwej zbiła sobie czoło. Mój mąż — świeć, Panie, jego duszy! — podniósł Z ziemi niebogę; był to wielki figlarz. »Plackiem«, rzekł, »padasz teraz, a jak przyjdzie Większy rozumek, to na wznak upadniesz, Nieprawdaż, Julciu?« A ten mały łotrzyk, Jak mi Bóg miły! przestał zaraz krzyczeć I odpowiedział: »tak«. Chociażbym żyła Tysiąc lat, nigdy tego nie zapomnę. »Nieprawdaż, Julciu« rzekł, »że padniesz wznak?« A mały urwis odpowiedział »tak«. Pani Kapulet. Dość tego, Marto, skończ już tę historyę,
Proszę cię. Marta. Dobrze, miłościwa pani.
Ale nie mogę wstrzymać się od śmiechu, Kiedy przypomnę sobie, jak to ona Przestała krzyczeć i odpowiedziała: »Tak«. Miała jednak guz, jak kurze jaje, Siniec porządny i płakała gorzko; Ale gdy mąż mój rzekł: »plackiem dziś padasz, A jak dorośniesz, to na wznak upadniesz, Nieprawdaż, Julciu?«, tak i niebożątko Zaraz ucichło i odrzekło: »tak«. Julia. Ucichnij też i ty, proszę cię, nianiu.
Marta. Jużem ucichła przecie. Pan Bóg z tobą! Ty jesteś perłą ze wszystkich niemowląt, Jakie karmiłam. Gdybym jeszcze mogła
Patrzeć na twoje zamęście!... Pani Kapulet. Zamęście!
To jest punkt właśnie, o którym chcę mówić. Powiedz mi, Julio, co myślisz i jakie Są chęci twoje we względzie małżeństwa? Julia. O tym zaszczycie jeszcze nie myślałam.
Marta. O tym zaszczycie! Gdybym nie ja była
Twą karmicielką, rzekłabym, żeś mądrość Wyssała z mlekiem. Pani Kapulet. Myślże o tem teraz.
Młodsze od ciebie dziewczęta z szlachetnych Domów w Weronie wcześnie stan zmieniają; Ja sama byłam już matką w tym wieku, W którym tyś jeszcze panną. Krótko mówiąc, Waleczny Parys stara się o ciebie. Marta. To mi kawaler! panniuniu, to brylant,
Taki kawaler: chłopiec gdyby z wosku! Pani Kapulet. Niema w Weronie równego mu kwiatu.
Marta. Co to, to prawda: kwiat to, kwiat prawdziwy.
Pani Kapulet. Cóż, Julio? Będzieszże mogła go kochać?
Dziś w wieczór ujrzysz go wśród naszych gości. Wczytaj się w księgę jego lic, na których Pióro piękności wypisało miłość; Przypatrz się jego rysom, jak uroczo, Zgodnie się schodzą z sobą i jednoczą; A co w tej księdze wyda ci się mrocznem, To w jego oczach stanie-ć się widocznem. Do upięknienia tej zaprawdę rzadkiej Edycyi męża brak tylko okładki. Roślina w ziemi, ryba w wodzie żyje; Miło, gdy piękną treść piękny wierzch kryje; I tem wspanialsza, tem więcej jest warta Złota myśl w złotej oprawie zawarta. Tak więc z nim wszystką jego właść posiędziesz I w niczem sama ujmy mieć nie będziesz. Marta. Ujmy? Ba, owszem przyrost, boć to przecie
Zawżdy z mężczyzną przybywa kobiecie. Pani Kapulet. Chceszże go? powiedz krótko, węzłowato.
Julia. Zobaczę, jeśli patrzenia dość na to;
Nie głębiej jednak myślę w tę rzecz wglądać, Jak tobie, pani, podoba się żądać. Służący. Pani, goście już przybyli; wieczerza zastawiona, czekają na panią, pytają o pannę Julię, przeklinają w kuchni panią Martę — słowem, niecierpliwość powszechna. Niech panie raczą pośpieszyć. (Wychodzi).
Pani Kapulet. Pójdź, Julio; w hrabi serce tam dygoce.
Marta. Idź i po błogich dniach błogie znajdź noce.
Ulica. (Wchodzą: Romeo, Merkucio i Benwolio w towarzystwie pięciu czy sześciu masek. Ludzie z pochodniami i inne osoby).
Romeo. Mamyż przy wejściu z przemową wystąpić,
Czy też po prostu wejść? Benwolio. Wyszły już z mody
Te ceremonie: nie będziemy z sobą Wiedli Kupida z bindą wkoło skroni, Łuk malowany z gontu niosącego I straszącego dziewczęta, jak ptaki; Ani też owych prawili oracyi, Mdło za suflerem cedzonych na wstępie. Niech sobie o nas pomyślą, co zechcą; Wejdziem, pokręcim się i znikniem potem. Romeo. Kręćcie się, kiedy chcecie, jam do tego
Dziś niesposobny. Merkucio. Kochany Romeo,
Musisz potańczyć także. Romeo. Nie, doprawdy.
Wy macie lekkie trzewiki, to tańczcie; Mnie ołów serce tłoczy, ledwie mogę Ruszyć się z miejsca. Merkucio. Zakochany jesteś;
Pożycz strzelistych od Kupida skrzydeł I wznieś się niemi nad poziomą sferę. Romeo. Nie mnie, tkniętemu srodze jego strzałą,
Strzeliście wzbijać się na jego skrzydłach; Nie mnie się wznosić nad poziom, co, nosząc Brzemię miłości, na poziom upadam. Merkucio. A gdybyś upadł z nią, ją-byś obrzemił, Tak delikatną rzecz przygniótłbyś srodze. Romeo. Nazywasz miłość rzeczą delikatną?
Zbyt owszem twarda, szorstka i koląca. Merkucio. Twarda li dla cię, bądź i dla niej twardy;
Kol ją, gdy kole, a zwalisz ją łatwo. Hola, podajcie mi na twarz pokrowiec! Maskę na maskę! Niechaj sobie teraz
Ciekawe oko nicuje mą szpetność! Ta larwa za mnie będzie się rumienić. Benwolio. Idźmy, panowie; zadzwońmy, a potem
Ostro już tylko polećmy się nogom. Romeo. Niech trzpioty łechcą nieczułą posadzkę!
Pochodni dla mnie! bom ja dziś skazany, Jak ów pachołek, co świeci swej pani, Stać nieruchomie i martwym być widzem. Merkucio. Stój, jak chcesz, byleś tylko nie stał o to,
Co cię tak martwi, a w czem, (z całem winnem Uszanowaniem dla twojej miłości) Jak w błocie, widzę, po uszy zagrzązłeś. Nuże, nie palmy świec w dzień. Romeo. Palmyż teraz,
Bo noc jest. Merkucio. Mniemam, panie, że, czas tracąc
Zarówno psujem świece bez potrzeby, Jak w dzień je paląc. Przyjmij tę uwagę, Bo w niej pięć razy więcej jest logiki, Niż w naszych pięciu zmysłach. Romeo. Uważamy
Za rzecz stosowną pójść tam na ten festyn, Chociaż logiki w tem niema. Merkucio. Dlaczego?
Romeo. Miałem tej nocy marzenie.
Merkucio. Ja także.
Romeo. Cóż ci się śniło?
Merkucio. To, że marzyciele
Najczęściej zwykli kłamać. Romeo. Przez sen, w łóżku,
Gdy w gruncie marzą o rzeczach prawdziwych. Merkucio. Snadź się królowa Mab widziała z tobą: Ta, co to babi wieszczkom i w postaci Kobietki, mało co większej niż agat Na wskazującym palcu aldermana, Ciągniona cugiem drobniuchnych atomów, Tuż, tuż śpiącemu przeciąga pod nosem. Szprychy jej wozu z długich nóg pajęczych; Osłona z lśniących skrzydełek szarańczy; Sprzężaj z plecionych nitek pajęczyny; Lejce z wilgotnych księżyca promyków; Bicz z cienkiej żyłki na świerszcza szkielecie; A jej forszpanem mała, szara muszka, Przez pół tak wielka, jak ów krągły owad, Co siedzi w palcu leniwej dziewczyny; Wozem zaś próżny laskowy orzeszek, Dzieło wiewiórki lub majstra robaka, Tych z dawien dawna akredytowanych Stelmachów wieszczek. W takich to przyborach Co noc harcuje po głowach kochanków, Którzy natenczas marzą o miłości; Albo po giętkich kolanach dworaków, Którzy natenczas o ukłonach marzą; Albo po chudych palcach adwokatów, Którym się wtedy roją honorarya; Albo po ustach romansowych damul, Którym się wtedy marzą pocałunki; Często atoli Mab na te ostatnie Zsyła przedwczesne zmarszczki, gdy ich oddech Za bardzo znajdzie cukrem przesycony. Czasem też wjeżdża na nos dworakowi: Wtedy śnią mu się nowe łaski pańskie; Czasem i księdza plebana odwiedzi, Gdy ten spokojnie drzemie i ogonem Dziesięcinnego wieprza w nos go łechce: Wtedy mu nowe śnią się beneficya. Czasem wkłusuje na kark żołnierzowi: Ten wtedy marzy o cięciach i pchnięciach, O szturmach, breszach, o hiszpańskich klingach, O czynach wielkich na paręset sążni; Wtem mu zatrąbi w ucho: nasz bohater Truchleje, zrywa się, klnąc, zmawia pacierz I znów zasypia. Taką jest Mab: ona, Ona-to w nocy zlepia grzywy koniom I włos ich gładki w szpetne kudły zbija, Które rozczesać niebezpiecznie; ona Jest ową zmorą, co na wznak leżące Dziewczęta dusi i wcześnie je uczy Dźwigać ciężary, by się z czasem mogły
Zawołanemi stać gospodyniami. Ona-to, ona... Romeo. Skończ już, skończ, Merkucio!
Prawisz o niczem. Merkucio. Prawię o marzeniach,
Które w istocie niczem innem nie są, Jak wylęgłemi w chorobliwym mózgu Dziećmi fantazyi; ta zaś jest pierwiastku Tak subtelnego właśnie, jak powietrze, Bardziej niestałą, niż wiatr, który jużto Mroźną całuje północ, jużto z wstrętem Rzuca ją, dążąc w objęcia południa. Benwolio. Coś ten wiatr zawiał, zdaje się, i na nas.
Wieczerza stoi, spóźnimy się na nią. Romeo. Boję się, czyli nie przyjdziem zawcześnie;
Bo moja dusza przeczuwa, że jakieś Nieszczęście, jeszcze wpośród gwiazd wiszące, Złowrogi bieg swój rozpocznie od daty Uciech tej nocy i kres zamkniętego W mej piersi, zbyt już nieznośnego życia Przyśpieszy jakimś strasznym śmierci ciosem. Lecz niech ten, który ma ster mój w swych ręku, Kieruje moim żaglem! Dalej! idźmy! (Wychodzą).
Sala w domu Kapuletów. (Wchodzą: muzykanci i słudzy).
Pierwszy sługa. Gdzie Potpan? Czemu nie pomaga sprzątać? Gęsi mu paść, nie służyć.
Drugi sługa. Tak to, kiedy ważne obowiązki lokaja powierzają ludziom złej maniery; na dyabła się to zdało.
Pierwszy sługa. Powynoście stołki! usuńcie na bok bufet! Pozbierajcie srebra! Schowajno tam dla mnie, braciszku, kawałek marcepana i szepnij na ucho odźwiernemu, żeby wpuścił Zuzannę Grindston i Nelly; jak mię kochasz. — Antoni! Potpan!
Trzeci sługa. Czegoż tam? Co za gwałt?
Pierwszy sługa. Wołają was, pytają o was, czekają na was, niecierpliwią się na was w wielkiej sali. Czwarty sługa. Nie możemy być tu i tam razem. Dalej, chłopcy! pohulamyż dzisiaj! Kto umie czekać, wszystkiego się doczeka. (Oddalają się).
|
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumaczy: Jan Kasprowicz, Józef Paszkowski.