Romeo i Julia (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1913)/Akt drugi
Przejdź do nawigacji
Przejdź do wyszukiwania
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Paszkowski.
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Romeo i Julia | |
Podtytuł | Akt drugi | |
Data wydania | 1913 | |
Wydawnictwo | Gebethner i Wolff | |
Tłumacz | Józef Paszkowski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Merkucio. Biedny Romeo! już trup z niego! Zakłóty czarnemi oczyma białogłowy; przestrzelony na wskroś uszu romansową piosnką; ugodzony w sam rdzeń serca postrzałem ślepego malca łucznika; potrafiż on Tybaltowi stawić czoło?
Benwolio. A cóż to takiego Tybalt?
Merkucio. Coś więcej, niż książę kotów; możesz mi wierzyć! Nieustraszony rębacz, bije się jak z nut, zna czas, odległość i miarę; pauzuje w sam raz jak potrzeba: raz, dwa, a trzy, to już w pierś. Żaden jedwabny guzik nie wykręci mu się od śmierci. Duelista to, duelista pierwszej klasy. Owe nieśmiertelne passado! owe punto reservo! owe ha!
Benwolio. Co takiego?
Merkucio. Niech kaci porwą to plemię starożytnych, szepleniących, przesadnych fantastyków, z ich nowokutymi terminami! Nie jestże to rzecz opłakana, że nas obsiadły te zagraniczne muchy, te modne sroki, te pardonnez-moi, którym tak bardzo idzie o nową formę, że nawet na starej ławce wygodnie siedzieć nie mogą; te bąki, co bąkają: bon! bon!
Benwolio. Oto Romeo, nasz Romeo idzie.
Merkucio. Bez mlecza, jak śledź suszony. O! człowieku! jakżeś się w rybę przedzierzgnął! Teraz go rymy Petrarki rozczulają. Laura naprzeciw jego bóstwa jest prostą pomywaczką, lubo tamta miała kochanka, co ją opiewał; Dydona flądrą; Kleopatra cyganką; Helena i Hero szurgotami i otłukami; Thisbe kopciuchem, lub czemś podobnem, ale zawsze nie dystyngowanem. Bonjour, signor Romeo! Oto masz francuskie pozdrowienie na cześć twoich francuskich pantalonów. Pięknie nas zażyłeś tej nocy.
Romeo. Dzień dobry wam, moi drodzy. Jakżeto was zażyłem?
Merkucio. Pokazałeś nam odwrotną stronę medalu, odwrotną stronę swego medalu.
Romeo. To się znaczy, żem wam zdezerterował. Wybacz, kochany Merkucio; miałem pilny interes, a w takim przypadku człowiek może zgrzeszyć na polu uprzejmości.
Merkucio. To się znaczy, że w takim przypadku człowiek mógł być zniewolony zgiąć kolana.
Romeo. Ma się rozumieć — z uprzejmości.
Merkucio. Bardzoś zgrabnie trafił w sedno.
Romeo. A ty bardzoś zgrabnie to wyłożył.
Merkucio. Ja bo jestem kwiatem uprzejmości.
Romeo. Jeżeliś ty kwiatem, to moje trzewiki są w kwitnącym stanie.
Merkucio. Brawo! pielęgnuj mi ten dowcip, ażeby, skoro ci się do reszty zedrze podeszwa u trzewików, twój dowcip mógł tam po prostu figurować.
Romeo. O! godny zdartej podeszwy dowcipie! O! figuro pełna prostoty, z powodu swego prostactwa!
Merkucio. Na pomoc, Benwolio! moje koncepty dech tracą.
Romeo. Pejczą je i ostrogą! pejczą je i ostrogą, inaczej nazwę je hetkami.
Merkucio. Jeżeli twój dowcip poluje na dzikie gęsi, to kapituluję; bo on ma więcej kwalifikacyi ku temu, niż wszystkie moje umysłowe władze. Czy ja ci się zdaję na to, żebym miał z gęsiami do czynienia?
Romeo. Tyś mi się nigdy na nic nie zdał, wyjąwszy, kiedy miałem do czynienia z gęsiami.
Merkucio. Za ten koncept ugryzę cię w ucho.
Romeo. Chyba udziobiesz! Merkucio. Twój dowcip jest gorzką konfiturą, dyabelnie ostrym sosem.
Romeo. Stosownym do gęsi.
Merkucio. To koncept z koźlej skórki, której cal da się rozciągnać tak, że nim opaszesz całą głowę.
Romeo. Rozciągnę go do wyrazu głowę, który połączywszy z gęsią, będziesz miał gęsią głowę.
Merkucio. Nie jestże to lepiej, niż jęczeć z miłości? Teraz to co innego; teraz mi jesteś towarzyskim, jesteś Romeem, jesteś tem, czem jesteś; miłość zaś jest podobną do owego gapia, co się szwenda, wywiesiwszy język, szukając dziury, gdzieby mógł palec wścibić.
Romeo. Stój! Stój!
Merkucio. Chcesz, aby się mój dowcip zastanowił w samym środku weny?
Romeo. Z obawy, abyś tej weny zbyt nie rozszerzył.
Merkucio. Mylisz się, właśnie byłem blizki ją ścieśnić, bo jużem był doszedł do jej dna i nie miałem zamiaru dłużej wyczerpywać materyi.
Romeo. Patrzcie, co za dziwadła!
Merkucio. Żagiel! żagiel! żagiel!
Benwolio. Dwa, dwa: spodnie i spódnica.
Marta. Piotrze.
Piotr. Słucham.
Marta. Piotrze, gdzie mój wachlarz?
Merkucio. Proszę cię, mój Piotrze, zakryj wachlarzem twarz jejmości, bo z dwojga tego jej wachlarz jest piękniejszy.
Marta. Życzę panom dnia dobrego.
Merkucio. Życzymy ci dobrego południa, piękna signoro.
Marta. Czy to już południe?
Merkucio. Nieinaczej; bo nieczysta ręka wskazówki na kompasie trzyma już południe za ogon.
Marta. Chryste Panie! Cóż to za człowiek z waćpana?
Romeo. Człowiek, którego Pan Bóg skazał na zepsucie.
Marta. Dobrześ pan powiedział, na poczciwość! Nie wie też czasem który z panów, gdziebym mogła znaleźć młodego Romea?
Romeo. Ja wiem czasem, ale młodego Romea znajdziesz waćpani starszym, niż był, kiedyś go szukać zaczęła. Jestem najmłodszy z tych, co noszą to imię w braku gorszego. Marta. Ach, to dobrze!
Merkucio. Możeż być dobrem to, co jest gorszem?
Marta. Jeżeli waćpan nim jesteś, to radabym z nim pomówić sam na sam.
Benwolio. Zaprosi go na jakiś wieczorynek.
Merkucio. Pośredniczka to Wenery. Huź, ha!
Romeo. Cóż to, czyś kota upatrzył?
Merkucio. Kotlinę, panie, nie kota; i to w starym piecu, nie w polu.
Bodaj to kotlina, Romeo, czy będziesz u ojca na obiedzie? My tam idziemy.
Romeo. Pośpieszę za wami.
Merkucio. Do widzenia, starożytna damo; damo, damo, damo! (Wychodzą: Merkucio i Benwolio).
Marta. Tak, tak, do widzenia! Co to za infamis, proszę pana, co się tak poważył rozpuścić cugle swemu grubiaństwu?
Romeo. Jest to panicz zakochany w swym języku, zdolny wypowiedzieć więcej w ciągu jednej minuty, niż milczeć przez cały miesiąc.
Marta. Jeżeli on na mnie co powiedział, dam ja mu, chociażby był zuchwalszy, niż jest, i miał ze sobą dwudziestu sobie podobnych drabów; a jeżeli mi ujdzie, to znajdę takich, co to potrafią. A, hultaj! czy to ja jestem jego kochanicą, jego poniewieradłem! (do Piotra). I ty tu stałeś także i mogłeś ścierpieć, żeby mnie lada gbur używał wedle upodobania za przedmiot swych bezwstydnych żartów?
Piotr. Nie widziałem jeszcze, żeby kto używał jejmości wedle upodobania; gdybym był to widział, byłbym był pewnie zaraz giwer wydobył, ręczę za to. Umiem się najeżyć tak dobrze, jak kto inny, kiedy mam sposobność po temu i prawo za sobą.
Marta. Dla Boga! tak jestem rozdrażniona, że się wszystko we mnie trzęsie. A, hultaj! Otóż, proszę pana, tak jak powiedziałam, młoda moja pani kazała mi się wywiedzieć o panu; co mi kazała powiedzieć, to sobie zachowuję; ale przedewszystkiem oświadczam panu, że jeżelibyś ją osadził na koszu, jak to mówią, bo panienka, o której mówię, jest młodą, i dlatego, gdybyś ją pan wywiódł w pole, byłoby to tak ciężkim psikusem, jaki tylko młodej panience można wyrządzić.
Romeo. Pozdrów ją waćpani ode mnie, i powiedz, że jej daję rendez-vous...
Marta. Poczciwości! oświadczę jej to, oświadczę. Niebożę, nie posiędzie się z radości.
Romeo. Co jej waćpani chcesz oświadczyć? Nie wiesz, co mówić miałem.
Marta. Oświadczę jej, że pan dajesz randewu; co jest, jeżeli się nie mylę, ofiarą godną prawdziwego szlachcica.
Romeo. Powiedz jej, aby, pod pozorem spowiedzi, przyszła za parę godzin do celi Ojca Laurentego: tam ślub weźmiemy. Oto masz waćpani za swoje trudy.
Marta. Nie, panie; ani fenika.
Romeo. No, no, bez ceremonii.
Marta. Za parę godzin więc; dobrze, nie zaniedba się stawić.
Romeo. Waćpani staniesz za murem klasztornym,
Tam ci mój człowiek przyniesie drabinkę Z sznurków skręconą, która mi w noc późną Do szczytu mego szczęścia wstęp ułatwi. Bądź zdrowa! Wierność twa znajdzie nagrodę. Poleć mię swojej młodej pani. Marta. Niech wam Bóg błogosławi! Ale, ale...
Romeo. Cóż mi waćpani jeszcze powiesz?
Marta. Czy człowiek pański dobry do sekretu?
Bo gdzie się skrycie prowadzą układy, Tam dwóch już, mówią, za wiele do rady. Romeo. Ręczę za niego: jest to wierność sama.
Marta. A więc wszystko dobrze. Co też to za miłe stworzenie ta moja panienka! Co to nie wyprawiało, jak było małem! Chryste Panie! Ale, ale, jest tu na mieście jeden pan, niejaki Parys: ten ma na nią dyabli apetyt; ale ona, poczciwina, wolałaby patrzeć na bazyliszka, niż na niego. Przekomarzam się z nią nieraz i mówię, że ten Parys to wcale przystojny mężczyzna; wtedy ona, powiadam panu, za każdym razem aż blednie, zupełnie tak, jak ponsowa chusta na słońcu. Proszę też pana, czy rozmaryn i Romeo nie zaczyna się od takiej samej litery?
Romeo. Nieinaczej: jedno i drugie od R. Marta. Tak i mnie sie zdawało, tylko Romeo inne ma zakończenie. Co też ona o tem prawi, to jest o rozmarynie i o panu: radabym, żebyś pan to słyszał.
Romeo. Poleć jej służby moje.
Marta. Uczynię to, uczynię po tysiąc razy. — Piotrze!
Piotr. Jestem.
Marta. Piotrze, naści mój wachlarz i idź przodem.
Ogród Kapuletów. (Wchodzi Julia).
Julia. Dziewiąta biła, kiedym ją posłała;
Przyrzekła wrócić się za pół godziny. Nie znalazła go może? Nie, to nie to. Słabe ma nogi. Heroldem miłości Powinnaby być myśl, która o dziesięć Razy mknie prędzej, niż promienie słońca, Kiedy z pochyłych wzgórków cień spędzają. Niedarmo lotne gołębie są w cugach Bóstwa miłości, i niedarmo Kupid Ma skrzydła z wiatrem idące w zawody. Już teraz słońce jest w samej połowie Dzisiejszej drogi swojej; od dziewiątej Aż do dwunastej trzy już upłynęły Długie godziny, a jeszcze jej niema. Gdyby krew miała młodą i uczucia, Jak piłka byłaby chyżą i lekką, I słowa moje do mego kochanka, A jego do mnie, w lot-by ją popchnęły; Lecz starzy wcześnie są jakby nieżywi; Jak ołów ciężcy, zimni, więc leniwi. Ha! otóż idzie. I cóż, złota nianiu?
Czyś się widziała z nim? Każ odejść słudze. Marta. Idź, stań za progiem. Piotrze.
Julia. Mów, droga, luba nianiu! Ależ przebóg! Czemu tak smutno wyglądasz? Chociażbyś Złe wieści miała, powiedz je wesoło;
Jeśli zaś dobre przynosisz, ta mina Fałszywy miesza ton do ich muzyki. Marta. Tchu nie mam, pozwól mi trochę odpocząć;
Ach! moje kości! To był harc nielada! Julia. Weź moje kości, a daj mi wieść swoją.
Mówże, mów prędzej, mów, nianiuniu droga. Marta. Co za gwałt! Folguj dla Boga, choć chwilkę,
Czyliż nie widzisz, że ledwie oddycham? Julia. Ledwie oddychasz; kiedy masz dość tchnienia
Do powiedzenia, że ledwie oddychasz? To tłómaczenie się twoje jest dłuższe Od wieści, której zwłokę niem tłómaczysz; Maszli wieść dobrą czy złą? niech przynajmniej Tego się dowiem, poczekam na resztę; Tylko mi powiedz: czy jest złą, czy dobrą? Marta. Tak, tak, pięknyś panna wybór zrobiła! pannie właśnie męża wybierać. Romeo! żal się Boże! Co mi to za gagatek! Ma wprawdzie twarz gładszą, niż niejeden, ale oczy, niech się wszystkie inne schowają; co się zaś tyczy rąk i nóg i całej budowy, chociaż o tem niema co wspominać, przyznać trzeba, że nieporównane. Nie jest to wprawdzie galant całą gębą, ale słodziuchny jak baranek. No, no, dziewczyno! Bóg pomagaj! A czy jedliście już obiad?
Julia. Nie. Ale o tem wszystkiem już wiedziałam.
Cóż o małżeństwie naszem mówił? powiedz. Marta. Ach! jak mnie głowa boli! tak w niej łupie,
Jakby się miała w kawałki rozlecieć. A krzyż! krzyż! biedny krzyż! niechaj waćpannie Bóg nie pamięta, żeś mię posyłała, Aby mi przez ten kurs śmierci przyśpieszyć. Julia. Doprawdy, przykro mi, że jesteś słabą.
Nianiu, nianiuniu, nianiunieczko droga, Powiedz mi, co ci mówił mój kochanek? Marta. Mówił, jak dobrze wychowany młodzian,
Grzeczny, stateczny, a przytem, upewniam, Pełen zacności. Gdzie Waćpanny matka? Julia. Gdzie moja matka? Gdzież ma być? jest w domu.
Co też nie pleciesz, nianiu: mój kochanek Mówił, jak dobrze wychowany młodzian, Gdzie moja matka? Marta. O, mój miły Jezu! Takżeś mi Aśćka w ukropie kąpana!
I takąż to jest maść na moje kości? Bądźże na przyszłość sama sobie posłem. Julia. O, męki! Co ci powiedział Romeo?
Marta. Masz pozwoleństwo iść dziś do spowiedzi?
Julia. Mam je.
Marta. Śpiesz więc do celi Ojca Laurentego;
Tam znajdziesz kogoś, co-ć pojmie za żonę. Jak ci jagódki pokraśniały! Czekaj! Zaraz je w szkarłat zmienię inną wieścią: Idź do kościoła, ja tymczasem pójdę Przynieść drabinkę, po której twój ptaszek Ma się do gniazdka wśliznąć, gdy się ściemni. Jak tragarz muszę być ci ku pomocy; Ty za to ciężar dźwigać będziesz w nocy; Idź; trza mi zjeść co po takiem zmachaniu. Julia. Idę raj posiąść. — Adieu, złota nianiu.
Cela Ojca Laurentego. (Ojciec Laurenty i Romeo).
O. Laurenty. Oby ten święty akt był miły niebu,
I przyszłość smutkiem nas nie ukarała. I zbytkiem smaku zabija apetyt. Miarkuj więc miłość twoją: zbyt skwapliwy Tak samo spóźnia się, jak zbyt leniwy. Otóż i panna młoda. Mech najcieńszy
Nie ugiąłby się pod tak lekką stopą. Kochankom mogłyby do jazdy służyć Owe słoneczne pyłki, co igrają Latem w powietrzu; tak lekką jest marność. Romeo. Amen! lecz choćby przyszedł nawał smutku,
Nie przeciwważyłby on tej radości, Jaką mię darzy jedna przy niej chwila. Złącz tylko nasze dłonie świętym węzłem; Niech go śmierć potem przetnie, kiedy zechce: Dość, że wprzód będę mógł ją nazwać moją. O. Laurenty. Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny: Są one nakształt prochu zatlonego,
Co, wystrzeliwszy, gaśnie. Miód jest słodki, Lecz słodkość jego graniczy z ckliwością. Julia. Czcigodny spowiedniku, bądź pozdrowion.
O. Laurenty. Romeo, córko, podziękuje tobie
Za nas obudwu. Julia. Pozdrawiam go również,
By dzięki jego zbytniemi nie były. Romeo. O! Julio, jeśli miara twej radości
Równa się mojej, a dar jej skreślenia Większy od mego: to osłodź twym tchnieniem Powietrze, i niech muzyka ust twoich Objawi obraz szczęścia, jakie spływa Na nas oboje w tem błogiem spotkaniu. Julia. Czucie bogatsze w osnowę, niż w słowa,
Pyszni się z swojej wartości, nie z ozdób; Żebracy tylko rachują swe mienie. Mojej miłości skarb jest tak niezmierny, Że i pół sumy tej nie zdołam zliczyć. O. Laurenty. Pójdźcie, załatwim rzecz w krótkich wyrazach,
Nie wprzód będziecie sobie zostawieni, Aż was sakrament z dwojga w jedno zmieni. |
