Rodzina Brochwiczów/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Rodzina Brochwiczów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I. W bogatym dworze.

Siódmy dziesiątek bieżącego stulecia zbliżał się ku końcowi, a nikt bez niedokładności powiedziéć-by nie mógł, aby zbyt bystrym i błyszczącym prądem w przeszłość uchodził, gdyż ojcowie i praojcowie jego, czyli poprzedzające go lat dziesiątki, tyle na niego ciężkich garbów zwaliły, tylu bliznami oblicze mu poorały, że nieborak pełzł raczéj, niźli biegł do swego kresu, chromając na obie nogi, przecierając oczy, prochem żgliszcz zasypane i wilgocią łez omglone, smutny, strudzony, tysiące ludzi smutnych i strudzonych na barkach swych dźwigając ku przyszłości nieznanéj, a czy jaśniejszéj? Rozwiązanie pytania tego zależało w znacznéj części od tych, których gwałtowną potrzebą, zarówno jak świętym było obowiązkiem, wygładzać garby, zaleczać rany, obmywać oczy w zdrojach światła, aby błędne drogi rozpoznawać mogły, krzepić serca i ręce w ciężkich, lecz zbawczych mozołach, aby kochać rozumnie i działać skutecznie umiały.
Owóż chromy, niedowidzący i stękający lat dziesiątek, chromał, niedowidział i stękał, jak na szerokiéj przestrzeni całego kraju, tak i w jednéj z części jego, w któréj znajdowała się obszerna posiadłość wiejska pana Jana Brochwicza.
Była to okolica wielce piękna, w niwy urodzajne obfita, malowniczemi widokami przystrojona, ze starożytnym grodem Jagiellonów pośrodku, niby z klejnotem, od którego padały blaski wspomnień starych, lecz wiecznie drogich. Gród ów opływała rzeka spławna; niedawno zbudowane koleje żelazne szumiały w różnych stronach parowemi skrzydłami lokomotyw; gleba pulchna rumieniła się corocznie pod słońcem wiosenném, które na jéj powierzchni rysowało siecie szlaków błyszczących, niby żył złotodajnych; w lasach i borach dęby i sosny grube, wyniosłe, wiązały rozłożyste gałęzie swe w sploty cieniste, jakby koroną chwały wieńcząc niemi ziemię, która je zrodziła. Słowem, w okolicy téj znajdowało się wszystko, czego praojcowie nasi potrzebowali, aby utworzyć gospodarstwo dostatnie i wzorowe: ryby, grzyby, łąka i mąka; a jednak gospodarstwa dostatniego i wzorowego nie było; mogły tam płynąć rzeki mleka, miodu i złota, a jednak nie płynęły... Snadź ludziom teraźniejszym oprócz czterech praojcowskich artykułów bogactwa, trzeba było innego jeszcze warunku, a może i wielu innych warunków, aby hojność natury wyzyskać dostatecznie i stworzyć sobie byt, tak pod względem moralnym, jak fizycznym, zadawalający. Warunków tych, odnoszących się do dziedziny oświaty umysłowéj, ekonomii społecznéj i społecznych stosunków, niedostawało ludności, zamieszkującéj piękną i urodzajną okolicę; te, które służyły jéj dawniéj, zestarzały się i moc swą straciły, albo téż, z upływem czasu i pod naciskiem okoliczności, zniknęły całkowicie; nowych nie zdobyła sobie jeszcze, a nawet, co prawda, nie wiedziała dobrze, w jaki sposób zdobywać-by je mogła i powinna. Przyczyn téj niewiadomości było tak wiele, że dziwna z razu, po bliższéj uwadze, okazywała się zupełnie naturalną każdemu, kto umiał na sprawy ludzkie patrzéć rozsądnie i sądzić je sprawiedliwie.
Bądź-co-bądź, siódmy dziesiątek lat bieżącego stulecia, uczynił życie mieszkańców pięknéj okolicy smutném, a więcéj jeszcze, niż smutném — kłopotliwém. Jedni z nich, stękając i uskarżając się, żyli z dnia na dzień, bez nadziei i wyraźnego planu przyszłości; inni nie stękali wprawdzie i nie wyrzekali, lecz nic téż nie robili, oczekując wciąż czegoś, sami nie wiedząc dokładnie czego; inni jeszcze pozbywali się swych własności i na skrzydłach pary ulatywali tam, kędy spodziewali się znaléźć byt weselszy, a przedewszystkiém łatwiejszy; inni nakoniec, najenergiczniejsi, zabierali się do pracy, ale zabierali się do niéj nieumiejętnie, po wczorajszemu, to jest z niezrozumieniem warunków, w jakich praca wszelka produkcyjną być mogła — dziś. W ogólności wczoraj i dziś staczały ze sobą ustawiczną walkę tam, kędy ludzie byli po większéj części wychowańcami piérwszego, a do drugiego przygotowanymi dostatecznie nie zostali.
Pan Jan Brochwicz, jako posiadacz obszernéj własności ziemskiéj w powiecie Wileńskim, o kilka zaledwie mil od starego grodu Jagiellonów położonéj, dzielił losy swych współobywateli, ulegał wszystkim tym okolicznościom, pod których wpływem i naciskiem oni zostawali. Potomek starego szlacheckiego rodu, znanego zaszczytnie w prowincyi rodzinnéj i zamożnego od dziadów i pradziadów, Jan Brochwicz, znanym był oprócz tego powszechnie jako człowiek uczciwy, rozsądny, usposobień łagodnych i spokojnych, obyczajów wzorowych. Przewrót stosunków społecznych znalazł go w wieku, w którym wszelkie niespodzianki najmniéj już pożądanemi bywają, bo przy końcu piątego krzyżyka, to jest w porze życia, w któréj droga przebyta daje się poczuć pewném strudzeniem, przyzwyczajenia i wyobrażenia posiadają moc nieledwie nałogów, a spokój i cisza uśmiechają się daleko wdzięczniéj, niż burze i walki. Jan Brochwicz przecież nietylko nie bolał nad zaszłemi zmianami, ale téj części ich, która tyczyła się istotnie sprawiedliwych i humanitarnych pojęć, przyklasnął z całego serca. Instytucya pańszczyzniana nie miała w nim nigdy zwolennika; używał wprawdzie praw, jakie ona mu nadawała, ale bardzo oględnie, można-by rzec nawet, że był jéj nieprzyjacielem, biernym wprawdzie, — bo czynnym nie mógł być ani on, ani nikt z jego współobywateli, — ale szczerym, tém szczerszym, iż dbałość o rzecz publiczną, nie była całkiem obcą mu cnotą, i że wrodzona łagodność charakteru czyniła mu widok cudzych cierpień nieznośnym. Oszczędzał on ich téż ludziom, których byt i los zależały od niego, tak starannie, że włościanie, zamieszkali w dwóch dziedzicznych wsiach jego, Brochowie i Radlinie, odznaczali się pomiędzy okoliczną ludnością wszelkiemi cechami dobrobytu i dobrego humoru, jakie tylko możebnemi były do osiągnięcia w zależném ich i pełném mozołów położeniu. Brochwicz zachował nad nimi władzę, jaką mu nadawała instytucya, ale jéj nie nadużywał; nie czynił nic, aby odmienić porządek rzeczy, ale go nie lubił i życzył w duszy, aby co najprędzéj uległ on zmianie. Jeden tedy z psujących pierwiastków ustawy, opierającéj się na niesłuszności, to jest: urok władzy i skłonność do nadużycia jéj, nie oddziałał na człowieka uczciwego, łagodnego z natury i dość oświeconego, aby rozumiéć przyrodzone prawa, jakie służyć powinny każdéj jednostce ludzkiéj; ale pozostawał jeszcze drugi z tych pierwiastków, będący chlebem gotowym, dobrobytem dziedziczonym a nie zdobywanym, więc wytwarzającym możebność bezczynności, a co za tém idzie, w rozuzdanie lub uśpienie wprawiającym siły charakteru i władze umysłu. Temu ostatniemu pierwiastkowi Brochwicz nie oparł się, i tak, jak większość współobywateli jego, przesiąkł nawyknieniami, niekoniecznie hartującemi wolę i wszechstronnie wykształcającemi rozum. Nie był bynajmniéj leniwcem z natury, ani ograniczonym umysłowo, nie puścił wodzy złym skłonnościom, których zresztą w naturze swéj miał mało, nie pijał trunków, nie znosił kart i hulatyk, czytywał wiele, ustroił dwór swój dziełami sztuki, otoczył go pysznemi ogrodami, lubował się we wszystkiém, co piękne, rozumne, szlachetne, lubił nawet w gronie sąsiadów i znajomych toczyć rozprawy poważne, w których nieraz z ust jego wyrywało się słowo prawdziwego uczucia lub wychodziła uwaga wielce trafna, ale...
Ale nie czynił nic, co-by w pełném znaczeniu tego wyrazu nazwać się mogło czynem; nie stanął nigdy przeciw niczemu, co-by naprawdę wyzwało go do walki.
Nie było czynu i walki, nie mogło więc być wyćwiczonéj woli, wyprobowanych doświadczeniem przekonań, charakteru, w próbach i wysileniach zahartowanego.
Nie mogło téż być bystrego i wszechstronnego poglądu na sprawy życiowe, ani umiejętności obchodzenia się z temi sprawami, w razie jeśli-by się one splątały w sposób trudny i powikłany. Takim jednak, jakim był, Brochwicz, należał do ludzi najwięcéj szanowanych i najpiękniejszą cieszących się opinią w powiecie, a nawet w gubernii. Nie było to całkiem niesłuszném, wartość bowiem rzeczy każdéj, a więc i cnoty lub zasługi człowieka, cenioną być może, a nawet z konieczności musi, względnie do okoliczności, w jakich się wytwarza, i do miary porównań, jakie z nią czynić wypada.
Gdzieindziéj ludzie tacy, jak Brochwicz, od wczesnéj młodości wtrąceni w arenę publicznego żywota, ustrojem państwowym i społecznym zmuszeni niejako do myślenia i działania, borykają się o własnéj sile z okolicznościami życia i przeciwnościami losu, uczą się odgadywać wielkiego Sfinxa czasu z roztwartéj przed ich oczyma księgi spraw społecznych, w księdze téj zapisują sami litery pomysłów swych lub doświadczeń, a możność takiego zapisywania uważają za cel ambicyi swéj i do niéj dążą czynem i walką.
Gdzieindziéj...
Lecz pocóż długo mówić o tém? Któż nie wié, jak dzieje się tu i tam, na tym i owym punkcie kuli ziemskiéj; jakie następstwa psychiczne wiodą za sobą warunki różne, śród których społeczność żywot swój pędzi; jak bardzo, jak silnie, jak głęboko dodatnia lub ujemna strona warunków tych, szersza lub ciaśniejsza arena, ofiarowana przez nie ludziom, wpływa na rozrost ich moralny lub zmalenie, spotęgowanie się lub zesłabnięcie pięknych nawet przymiotów, które w jednych wypadkach rozrastają się swobodnie, na podobieństwo konarów dębowych, w innych zwijają się ślimakowato i nikną lub włażą ludziom w gardła, dręcząc ich, zamiast uszczęśliwiać, dławiąc, zamiast ożywiać?
Brochwicz żadnych zapasów nie toczył nigdy na żadnéj arenie; nie borykał się z okolicznościami życia, które mu zawsze sprzyjały, ani z przeciwnościami losu, których nie doświadczał; nie uczył się odgadywać Sfinxa czasu z księgi spraw społecznych, bo ta, nie zgromadzona w jedno miejsce, w którém-by wyłącznie się nią zajmowano, rozpadła się na pojedyńcze kartki, wzrokowi umykające i nie ścigane przez nikogo, bo kreślić na nich ręką własną litery pojęć swych i doświadczeń nikt prawa nie miał. Ztąd wyniknął w Brochwiczu brak sił charakteru i umysłu, takich, które, jak siły ciała gimnastyką, wytwarzają się ćwiczeniem; ale posiadał on zato wiele innych, dzięki którym obudzał szacunek powszechny, a sobie zapewniał spokój serca i myśli.
Życie Brochwicza płynęło w istocie spokojnie, podobne nie do bystréj, szerokiéj rzeki, która w burzliwych falach swych odźwierciedla majestat słońca lub uroczystą grozę firmamentu, powleczonego gromowemi chmurami, ale do srebrnego strumienia, wązką nicią przebiegającego gładki kobierzec łąki, pośród traw i niezabudek, które przeglądają się w cichéj jego toni, pod blaskiem księżyca, który nie pali go, lecz łagodnie oświeca mu powierzchnią.
Obowiązki i uczucia rodzinne do ostatka uregulowały, na tor jednostajny wprowadziły życie, i tak już od wszelkich chropowatości wolne. Brochwicz, jako jedyny syn swych rodziców, bardzo wcześnie, bo we dwudziestym drugim roku życia, odziedziczył po ojcu piękny i intratny folwark, stając się przez to w zupełności niezależnym właścicielem znacznéj fortuny, gospodarzem i panem domu swego samowładnym. W rok potém ożenił się, a raczéj ożeniła go matka, kobieta dobra, czuła, namiętnie do syna przywiązana, i przed zgonem swym, którego rychłość przewidywała, pragnąca ujrzéć życie jedynego dziecka, urządzone w ten sposób i opatrzone takiemi warunkami, śród jakich zdawało się jéj, że najszczęśliwiéj i najporządniéj upływać ono będzie. Doświadczywszy sama szczęścia rodzinnego i przez całe życie przechowując surowość obyczajów wielką, pragnęła jak najwcześniéj wprowadzić syna w koło uczuć i obowiązków rodzinnych, a przez to zapewnić mu szczęście domowe i zabezpieczyć niejako obyczaje młodego człowieka, majętnego, swobodnego, pana swéj woli, a — bezczynnego. Brochwicz tedy ożenił się z osobą, która pozyskała sobie względy tak matki jego, jak całéj bliższéj i dalszéj familii, z którą połączenia się życzyli mu naprzód, a potém winszowali wszyscy. Było to małżeństwo, zawarte nie z miłości, ale téż i nie z musu. Panna Herminia Radlińska była młodą, piękną, wychowaną, a raczéj wyedukowaną, według wszelkich warunków, które podówczas edukacyą kobiety kazały uważać za staranną i świetną. Oprócz téj edukacyi, uwielbiano jeszcze powszechnie w pannie Herminii skromność układu, która czyniła ją niezmiernie małomówną, a także dystyngowaną, wstydliwość dziewiczą, objawiającą się rumieńcami, wytryskującemi na twarz za lada okazyą, naiwność i niewinność prawdziwie dziecięcą. Brochwicz, ujrzawszy ją po raz pierwszy, uczuł żywsze bicie serca, jakkolwiek rozmawiać z nią było mu trochę trudno, gdyż panna mówiła więcéj rumieńcami i nieśmiałemi uśmiechami, niż głośno wymawianemi wyrazami. Za drugiém jednak widzeniem usłyszał muzykę pięknéj sąsiadki, a słuchał jéj uważnie, wiedząc o tém, że, gdy szło o uczucia, młode panny miały prawo przemawiać tylko muzyką. Słuchając tedy muzyki, zastępującéj niejako mowę, rzadko goszczącą w skromnych ustach Herminii, Brochwicz patrzył na oczy jéj, których przysłaniać powiekami nie mogła, będąc zmuszoną patrzéć w nuty, i znalazł, że były one piękne, kasztanowatemi rzęsami ocienione, szafirowe, jak bławatki. Ujrzawszy piękność oczu, Brochwicz zwrócił uwagę swą na bujne warkocze, ocieniające czoło, białe i gładkie, jak kość słoniowa; spostrzegł, że milczące usta wykrojone były w sposób bardzo foremny i powleczone purpurą koralu; zatrzymał wzrok na rączkach podłużnych, białych, które cienkiemi paluszkami przebiegały wprawnie klawiaturę, aż po skończeniu sonaty, opuściły się na kolana i tam spoczęły splecione, nieruchome, ułożone w sposób, który poetom przypomina odmawianie porannego pacierza, prozaikom zaś pewien gatunek pierożków, na Litwie jadanych, a zwanych małdrzykami. Brochwicz przecież był podówczas nieco poetą i o małdrzykach wcale nie pomyślał. Zbliżył się do pięknéj panny i zapytał ją: czy lubi kwiaty?
Panna lubiła kwiaty, muzykę, naturę, którą widywała w ogrodzie swych rodziców, wschód słońca, którego nie widziała ani razu, ale którego opisy czytała w książkach, lubiła gołębie gruchające, świergocące wróble, a nawet kurki czubate; lubiła słowem wszystko to, co lubić pozwalała jéj mama; a kiedy młody Brochwicz po kilku odwiedzinach zapytał ją, czy go lubi i czy pozwala mu lubić siebie nawzajem, — z rumieńcem na twarzy, ze spuszczonemi oczyma, cichym jak zefir głosem, powiedziała mu, aby udał się do mamy z prośbą o pozwolenie...
Mama panny pozwoliła... Mama młodzieńca płakała z radości... Brochwicz ożenił się.
Ożenił się i było mu z tém dobrze, dobrze téż było i skromnéj Herminii, która, do majątku męża przyłączywszy znacznie od niego mniejszą, wcale piękną wszakże, posagową swą majętność, Radlin, z niezmiernie zależnéj i w karbach trzymanéj dzieweczki została panią domu, i nie byle jakiego, ale bardzo pięknego, zamożnego i wygodnie, wytwornie nawet urządzonego. Dwudziestoczteroletni młodzieniec od razu jakoś zjednoczył się z warunkami, jakie wkładały na niego obowiązki i uczucia rodzinne; upodobanie, które znajdował w pięknéj pannie, przemieniło się powoli w przyzwyczajenie do niéj i głębokie przywiązanie; wzorowym był mężem dla Herminii, która wzorową także była żoną; postępując w lata, stała się rozmowniejszą, niż była za czasów panieńskich; w życiu domowém okazywała nawet wiele stanowczości charakteru, a dawniejsze rumieńce i nieśmiałe uśmiechy przemieniła w pewną surowość układu, która czyniła ją wprawdzie nieco sztywną i suchą, ale zarazem nadawała jéj godność i powagę, dobrze przystające pani możnéj, żonie cnotliwéj i matce czworga dzieci. Państwu Brochwiczom bowiem, w rok po ślubie, urodził się syn, ochrzczony imieniem Maryana, a przez rodziców nazywany Marysiem, w kilka lat późniéj córka, Joanna, pieszczotliwie i z francuzka przezwana Żancią, potém jeszcze jeden syn — Leon czyli Loś, a potém jeszcze jeden — Jarosław, czyli Roś. Dzieci były piękne i zdrowe, wzrastały w domu rodziców, jak młode pisklęta w obszerném i miękko usłaném gnieździe bocianiém. Do tego gniazda, od czasu do czasu, zjeżdżali się sąsiedzi i bawili się wybornie w salonach, kobiercami wysłanych, źwierciadłami osrebrzonych, miękkiemi sofami ostawionych, a przedewszystkiém i nadewszystko gościnnością gospodarzy rozjaśnionych. W obszernych lasach Brochowskich często-gęsto polowano na grubego zwierza, a wesoły odgłos trąb myśliwskich dolatywał wtedy z głębokości cienistych kniei i rozlegał się po polach, dając znać światu o różnych zwrotach i kolejach, jakie przebywała walka dwunożnych z czworonożnemi.
Od czasu do czasu także państwo Brochwiczowie wraz z dziećmi, albo i bez dzieci, wsiadali do oszklonéj karety lub lekkiego powoziku, i wyjeżdżali w sąsiedztwo; wracając, znajdowali u siebie znowu wszystko, z czém rozstali się na chwilę: sale bawialne i jadalne, wyborne obrazy, doborową bibliotekę, hebanowy fortepian, ogrody zdobne w stare drzewa i zachwycające kwiaty, etc. W Brochowie brakło chyba tylko mleka ptasiego... dobrych uczynków nie brakło, pan Jan wykonywał je często na swoję rękę, pani Herminia na swoję, dawali jałmużny, leczyli chorych kmieci, cierpliwie wysłuchywali próśb ich i spełniali je, o ile tylko mogli. Sąsiedzi wynosili ich pod niebiosa, ubodzy błogosławili, w domu był spokój i zgoda, za domem zabawa przyjemna, wkoło dworu, jak okiem sięgnąć, łany urodzajne, szerokie, orane, usiewane, złoto rodzące... I było im błogo, i było im wygodnie, jak piérwszym rodzicom naszym w raju przed popełnieniem grzechu przez Ewę, jak udzielnym książętom w Niemczech, przed objęciem nad Niemcami supremacji przez Prusy. I było im szczęśliwie, jasno, jak jasno bywa ludziom, którzy lampę biorą za słońce, gdyż słońca nie widzieli nigdy. Szczęście? co to jest szczęście? Odpowiedź na to tak trudna, jak trudném jest rozwiązanie każdego z problematów życiowych, wysokich jak niebo i jak ono tajemniczych.
Bądź-co-bądź, jest-że szczęśliwém życie, nie rozgrzane promieniem żadnéj wielkiéj miłości, nie opromienione gloryą czynu, nie uświetnione szlachetnemi bojami, nie podążające do celów wysokich? Jest-że szczęśliwém życie, które spożywa dobra odziedziczone, w zamian nie produkując nic; czerpie wszystko z przeszłości, dla przyszłości nic nie czyniąc; uczucia i uciechy okuwa w pancerz konwenansu; nie zna rozkoszy tworzenia, ani téj, jaką przynosi spoczynek po trudach, tryumf po walce, widok czegoś zbudowanego własnemi rękoma, cisza wewnętrzna, wyłoniona z gwaru długo bojujących, a pogodzonych uczuć silnych, myśli wielkich? Jest-że szczęśliwém życie takie, jakiego w pokoju i radości używali państwo Brochwiczowie?
A jednak państwo Brochwiczowie żyli w radości i spokoju, ale było to w dziesiątku bieżącego stulecia czwartym, piątym i szóstym, a więc było to — wczoraj. Przyszedł nakoniec dziesiątek siódmy, a z nim razem nadeszło dziś, przynoszące zupełną zmianę faktów, wymagającą téż zupełnéj zmiany pojęć o życiu i samego życia.
Jan Brochwicz miał serce dobre, zdolne ulitować się nad cierpieniem bliźniego, i charakter prawy, który nie dał w nim zgasnąć zmysłowi sprawiedliwości; obok tego czytywał on z upodobaniem dzieła nowożytnych moralistów i socyologów, wiedział tedy, że pęta, nałożone na człowieka, są zgwałceniem przyrodzonych praw, danych na własność każdéj jednostce ludzkiéj, na świat przychodzącéj; czuł i wiedział zarazem, że każda wola ludzka powinna rozwijać się swobodnie w granicach, które zakreślać dla niéj jedna tylko słuszność ma prawo; i dlatego piérwszemu aktowi dramatu, rozdzierającego czas na dwie połowy, z których jedna była przeszłością niepowrotną, druga teraźniejszością nieodwołalną, przyklasnął szczerze i bezwzględnie. Ale — był to dopiéro akt piérwszy.
Brochwicz czytywał téż z upodobaniem dzieła treści dziejowéj i ekonomicznéj. Piérwsze nauczyły go, że są pewne przywileje, które srogiemi następstwami, niby karcącemi gromami, uderzają w uprzywilejowanych; że są pewne krzywdy i niesprawiedliwości, które, nakształt czarnych czeluści Erebu, pochłaniają krzywdzicieli, rzucając ich w płomieniste objęcia dziejowych Eumenid. Z drugich dowiedział się, że spętane ręce słabo tylko i niedołężnie czerpać mogą z hojnego łona natury zawarte w niém bogactwa; że dobrobyt powszechny nie idzie nigdzie w parze z niewolą; że praca wolna tysiąckrotnie większe, niż przymusowa, przynosi korzyści, i tym którzy ją sprzedają, i tym, którzy są jéj nabywcami; że kontrakt, zawarty przez dwie swobodne wole, doskonaléj strzeże praw obustronnych, niż mus, połączony z gwałtem; wiedział Brochwicz o tém wszystkiém i z całéj duszy zgodził się na poprawienie krzywd wiekowych, na wyswobodzenie spętanych dotąd rąk i woli, na zastąpienie kontraktem przymusu i gwałtu. Ale — była to dopiéro teorya. Po piérwszym akcie dramatu nastąpił drugi, — teorya weszła w dziedzinę praktyki.
Pewnego pięknego dnia, Jan Brochwicz wstąpił na najwyższy punkt dawnéj swéj posiadłości, który był zarazem punktem jéj środkowym; spójrzał na grunta swoje, które niedawno jeszcze rozciągały się szerokiemi, jak okiem sięgnąć, jednolitemi łanami, a teraz przedstawiały widok olbrzymiéj szachownicy, z całém bogactwem wschodniéj imaginacyi zakreślonéj najrozliczniejszych kształtów i wielkości arabeskami, szlaczkami, gzygzakami, kołami, półkolami, które wszystkie graniczyły i stykały się ze sobą, niemniéj jednak stanowiły osobne zupełnie całości i własności. Brochwicz przetarł sobie oczy obydwiema rękami, jak człowiek, który nie jest pewnym, czy wzrok go nie myli; być może, iż, jako mieszkaniec środkowéj Europy, syn nieba zimnego, nie był zdolnym pojąć od razu bogatéj logiki wschodnich deseni, tworzących z jednolitych łanów tak zachwycające różnolitością swą kobierce. Patrzył, i pogrążony w zdumieniu, myślał, że na gruntach jego Sułtan Turecki mógł-by wybornie grać w szachy z całym swoim Dywanem. To go wszakże nie pocieszało i nie nauczało niczego.
Dzień był piękny, skwarne słońce z całym przepychem swym jaśniało na czerwcowém niebie, powodzią światła oblewając szachownicę owę, z pól i łąk, w szlaczki i arabeski pokrajanych, utworzoną; z zagonów, okrytych świeżą zielonością niedojrzałego zboża, dzwoniąc srebrzystą pieśnią, zrywały się skowronki; nad łąkami brzęczały roje owadów, mieniących się w słońcu złotem i purpurą; pod lasami śnieżystą bielą majaczyły rzesze białych motylów; w oddali kukułka żałośliwie kukała i trąbki pastusze wesoło przygrywały. Pora i widok były z rodzaju tych, które wprawiają w ruch wszystkie poetyczne instynkta człowieka, rozkazując im śpiewać wielkim głosem hymn zachwycenia.
Brochwicz przecież, stojąc na najwyższym i środkowym punkcie byłego udzielnego księztwa, które przestało być udzielném, nie śpiewał wcale. Stał i wodził wzrokiem dokoła. Wodził wzrokiem dokoła po szlaczkach i arabeskach i myślał: „to moje, a to nie moje; tamto het precz daleko znowu moje, a owo, tuż przy tamtém położone, znowu niemoje. Kiedy popędzę bydło na paszę, droga mu pójdzie przez zagony Jakóba, a kiedy Wasyl popędzi swoje, pędzić go będzie właśnie gruntem, na którym zeszłéj jesieni posiałem pszenicę. Kiedy kosarze moi podążą na tamten oto szlaczek łąki, który należy do mnie, Szymon wykopie rów dokoła swéj arabeski i zmusi ich tym sposobem, aby nauczyli się skakać, jak kozy. Kiedy tamten oto koniec gzygzaka, będący moją własnością, przerznę drogą ku lasowi, Andrzéj zaorze mi ją w miejscu, w którém gzygzak staje się własnością jego.
Ostatniéj myśli Brochwicza bardzo żałośliwie zawtórowała kukułka. Głos jéj rozległ się po polach dźwięcznie, przeciągle, w sposób, który uderzał i głaskał zarazem ucho człowiecze, zmuszając je do słuchania. Brochwicz przecież nie słuchał kukułki. Natężył on zmysł słuchu swego w tę stronę, z której od wsi poblizkiej, od tego zapewne jéj punktu, gdzie znajdowała się karczma, dochodziły gwarne odgłosy śmiechów, rozmów i wykrzyków, bawiącego się Bożego ludku. Kmiecie, porzuciwszy na polach pługi i na łąkach kosy, z gwarem i hałasem fetowali to dziś, które ukazało się im w postaci czarodzieja, z piérogami w jednéj ręce, z flaszą gorzałki w drugiéj. Były to odgłosy ludowej radości, zdolne do wprawienia w taniec weselny wszystkich uczuć i pojęć filantropijnych człowieka. Uczucia przecież i pojęcia Brochwicza nie rozpoczęły bynajmniéj we wnętrzu jego weselnego tańca.
Stał, skrzyżował ręce na piersi, a po głowie jego, bezładne i urywane, błądziły następujące myśli i wyrazy: „Pszenica... żyto... kto je zasieje?... oni zasiewać będą swoje szlaczki i arabeski, a potém bawić się i spać... a moje? ha, moje!... parobczane gospodarstwo... zapewne... ale trzeba woły kupić i sprządz, wozy, pługi sporządzić, parobków wyszukać... Wyszukać! ba! w tém rzecz, że szukać ich trzeba... kraj rzadko osiedlony... rąk mało... lud z natury ciężki, powolny... do pracy się nie imie, skoro do niego zawitał dobry czarodziéj i piérogi gotowe przyniósł... gdybyż przynajmniéj w drugiéj ręce niósł elementarz, lżéj było-by na sercu człowiekowi uczciwemu... ale flasza wódki... Najemnik będzie drogi... jeżeli jeszcze będzie... nakłady ogromne, a kapitałów niéma... od czego tu zacząć? co najprzód uczynić? Oj, bieda!...”
Po raz-to piérwszy okoliczności życia, z własną jego osobą stosunek mające, wywołały wyraz ten na usta Brochwicza. Zstąpił ze wzgórza i wolnym krokiem, zamyślony wielce, kroczył ku pięknemu swemu dworowi; tam kazał przywołać przed siebie rządzcę Brochowa, i rozmowę z nim rozpoczął temi słowy:
— I jakże to będzie z nami, panie Sumski?
— Źle będzie, Jaśnie Wielmożny panie! — odpowiedział rządzca.
Poczém umilkli obaj, zamyślili się i myśleli długo, ale nie wymyślili z razu nic. I nie dziw wcale, że nie mogli obaj obmyślić rychło środków zaradczych. Pan był ukształcony teoretycznie, ale w praktykę życia niewprawny, marzyciel raczéj, niż szermierz; stary sługa, rutynista do szpiku kości, z wejrzeniem wilka, lecz z sercem jagnięcém, z niezwykłemi cnotami uczciwości i wierności, łączył wady charakteru i umysłu, wielce właściwe ludziom jego stanu i czasu. Gdy więc tak pan, jak sługa, milczeli i myśleli, do pokoju weszła pani Herminia. Umysł jéj zajętym był widocznie tym samym przedmiotem, który napełniał głowę jéj męża; gdyż, zaledwie usiadłszy, zwróciła się na-pół do pana Jana, na-pół do siedzącego opodal nieco rządzcy, i zapytała:
— I jakże to będzie, Jean? i jakże to będzie, panie Sumski?
Przy samém już jéj wejściu, po zasępionéj twarzy Brochwicza przemknął jaśniejszy wyraz. Widoczném było, że małomówna i rumieniąca się za czasów panieńskich Herminia, po zamążpójściu potrafiła w domowych stosunkach swych postawić się w roli ducha dobréj rady, uczynić ze swéj osoby najwyższą instancyą domu, przez którą gdy cokolwiek związaném zostało, przez nikogo już rozwiązaném być nie mogło, i na odwrót.
Wszystko to musiało dawać do myślenia, że pan Jan, jeżeli nie zupełnie, to przynajmniéj trochę nakrywał głowę swą żoninym pantofelkiem. Ale, czyliż-by to być mogło, aby dziewczę tak skromne, tak nieśmiałe, tak rumieniące się, tak bardzo i w zupełności zależące od swéj mamy, potrafiło w następstwie czasu męża swego uczynić zależnym od siebie? A jednak tak było. Skromna, nieśmiała i zależna od mamy swéj dziewczyna, stała się żoną, wierną wprawdzie, miłą nawet i kochającą, ale wcale nie pozwalającą prowadzić siebie na sznurku, owszem, lubiącą i wybornie umiejącą funkcyą tę spełniać na korzyść własnego panowania.
Czyż-by prawo, rządzące rozwojem charakterów, sprawiało, iż chętka władzy i panowania wzrasta w człowieku w miarę zależności, jakiéj on jest poddanym? czyż-by zależność ta miała być mistrzynią, nauczającą tych sposobów i sposobików, jakiemi łagodnie, nieznacznie, atłasowo, dojść można do jak największéj potęgi wpływów? I jeszcze raz, czyż-by w zależném i klauzuralném wychowaniu dziewcząt szukać należało głównych przyczyn tego zjawiska, które nastręczyło tyle materyału humorystom naszym i przedmiotu do rozmyślań moralistom, a którém była większość mężów, zostających pod pantoflami niewiast?
— I jakże będzie, Jean? i jakże będzie, panie Sumski? — zapytała Herminia.
— Nie wiem, moje życie — odpowiedział pan Jan, pocierając ręką czoło.
— Źle będzie, Jaśnie Wielmożna pani! — ponurą przepowiednią swą powtórzył Sumski.
— Sąsiedzi nasi w tém samém przecież, co my, są położeniu, a jednak radzą sobie jakoś — ciągnęła Herminia.
— A radzą; — tonem zniechęcenia wymówił mąż.
— Oj radzą! — tonem pogardliwego sceptycyzmu powtórzył rządzca.
— Marszałek Warski i pan Darzyc od dwóch miesięcy już sprowadzili Niemców kolonistów.
— Sprowadzili — wyrzekł pan Jan — nie wiem tylko, czy to sprowadzenie czegokolwiek warte.
— Licha warte! — jak ponure echo zniechęcenia, wymówił Sumski.
— Wszakże — ciągnęła pani Herminia — skoro wszyscy tak czynią, to i my tak uczynić powinniśmy.
Głos, jakim to wyrzekła, znamionował niezmierne uszanowanie, jakie pani Herminia uczuwała dla wszelkich powag, a mianowicie dla téj, która wyraża się słowami: „jak wszyscy czynią”. Pan Jan szanował także powagi, mniéj jednak od swéj żony; postawił więc parę zarzutów przeciw użyteczności niemieckich rolników w kraju słowiańskim. Sumski, który pod względem powag znał tylko księdza proboszcza i żonę swoję, Magdalenę z Cieciorskich Sumską, nic a nic nie przykładał wiary do pomysłów Marszałka Warskiego i pana Darzyca.
— Może to będzie i dobrze — więcéj do siebie, niż do innych, w zamyśleniu mówił pan Jan — obcy przybysze obudzą w ludzie naszym ducha konkurencyi...
— Dyabła tam będzie jaka kadencya, Jaśnie Wielmożny panie! — zaprotestował Sumski — nasz chłop robić będzie po swojemu, a Niemcy po swojemu... to jakby, nie przymierzając, u wozu wprządz jednego konia do dyszla, drugiego do wasąga... kadencyi nie będzie żadnéj.
— Lud pracowity — mówił znowu do siebie pan Jan — rolnicy z nich dobrzy...
— Kacerze! — zawołał Sumski i chciał splunąć za siebie, ale spójrzał na posadzkę pańskiego pokoju i wstrzymał się.
Pani Herminia milczała i myślała, potém powstała, i zabierając się do odejścia, rzekła:
— Koniec końców, Niemców sprowadzić trzeba... Marszałek tak uczynił i pan Darzyc także; słyszałam, że i pan Natalski pisał już do Domu Zleceń, aby mu piętnaście familii ze Szlązka sprowadzono. Musi to być dobrze, skoro tak czynią wszyscy... zresztą nie poradzicie sobie bez tego... najemnik trudny będzie i drogi... jeździłam dziś z Żancią na spacer i widziałam, że w Uroczysku Czystém, łąki jeszcze nie pokoszone...
— Jak Boga kocham, Jaśnie Wielmożny panie! — zawołał Sumski, zrywając się na równe nogi — ja, pisarz, wójt i namiestnik, od tygodnia już latamy po wsiach, aby dostać kosarzy na Czyste...
— I nie dostajecie ich — dokończyła pani Herminia — tak będzie ze wszystkiém. Jeżeli nie sprowadzicie kolonistów i nie będziecie mieli gotowego robotnika, stanie się ze zbożem to, co stało się już z trawą... uschnie niezdjęte... a kiedy przyjdzie jesienna orka...
— Parobczane gospodarstwo... moje życie — wymówił pan Jan wahającym się głosem.
— A zkąd weźmiesz parobków? — zapytała pani Herminia.
Odpowiedziały jéj dwa westchnienia, jedno pana Jana, słabsze i zdradzające samo tylko zmęczenie, czy znudzenie, drugie Sumskiego, ciężkie, gniewne, mogące tłómaczyć się słowami: „niech ich tam wszystkich dyabli wezmą!”
Po wyjściu pani Herminii, pomiędzy dwoma pozostałymi w pokoju ludźmi panowało znowu długie milczenie.
Sługa siedział nieruchomy, ze wzrokiem wbitym w ziemię i wąsami opuszczonemi w dół, na podobieństwo brzozy płaczącéj; pan przechadzał się po pokoju, myślał i od czasu do czasu poziewał. Pan piérwszy przerwał milczenie.
— Mój kochany Sumski — rzekł, stając na środku pokoju — widoczną już to jest rzeczą, że trzeba nam zupełnie odmienić tryb postępowania... nasze dotychczasowe gospodarstwo nic już teraz nie warte...
Sumski drgnął, jak gdyby ukąszony przez gadzinę.
— Nie warte! — zawołał, wlepiając oczy w pana Jana — a... a jakież?
— Brochów ma grunta wyborne, ale ma téż i liche — ciągnął pan Jan, nie zważając na przerwę — otóż teraz, kiedy robotnik będzie najęty, a prawdopodobnie drogi, uprawianie tych ostatnich nie zwróci kosztów roboty... trzeba ich będzie tedy zaniedbać...
— Zaniedbać! gruntów zaniedbać! — powtórzył Sumski tonem człowieka, który nie wierzy własnym uszom.
— Zaniedbać przynajmniéj do czasu. Pomiędzy pozostałemi uczynić wybór i siać tylko tam, gdzie korzyść, z plonu otrzymana, przewyższy wydatki uprawy. Łąki, które są w szachownicy, wydzierżawiać; bo i tak sąsiedzi stratują je i spasą bydłem... Lasy podzielić na regularne części i w każdéj z nich ustanowić osobnego strażnika, dla zapobieżenia kradzieży w czasie koszenia łąk sąsiednich, w środku lasów położonych... Inwentarze rozgatunkować i...
Tu pan Jan zatrzymał się, uderzony niezwykłym wyrazem twarzy i postawą Sumskiego. W miarę, jak pan domu mówił, sługa, nie spuszczając z twarzy jego osłupiałych oczu, podnosił się z krzesła, na którém siedział, aż stanął wyprostowany i żylastym kułakiem uderzył się w pierś szeroką tak silnie, że pan Jan drgnął i umilkł.
— Jaśnie Wielmożny Panie! — mówił Sumski głosem urywanym i pełnym żalu — ja tego wszystkiego uczynić nie potrafię... ja tego piwa nie wypiję.. ja, stary człek i gospodarz, chwalić Boga, niezły, ale po swojemu... jeżeli Jaśnie Wielmożny Pan chce zaprowadzać tyle nowości, to, jak wola pańska... ale stary Sumski ani robić tego, ani nawet patrzéć na to nie będzie... Dwadzieścia kilka lat jadłem chleb Jaśnie Wielmożnego pana... smaczny był i słodki... nigdy złego słowa od Jaśnie Wielmożnego Pana nie słyszałem... byłeś Jaśnie Wielmożny pan ojcem naszym i dobrodziejem chłopców moich, którzy z łaski pańskiéj na ludzi powychodzili... teraz ja Jaśnie Wielmożnego Pana oszukiwać nie chcę... czego nie potrafię, tego nie potrafię... niech Jaśnie Wielmożny Pan mnie odprawi... może kto inny potrafi... podziękuję Jaśnie Wielmożnemu Panu za chleb i za sól i za wszystkie łaski, i pójdę w świat tułać się na stare lata po cudzych ludziach.
Przy ostatnich słowach, stary szlachcic rozpłakał się i, wyjąwszy z kieszeni wielką perkalową chustkę, w czerwone i czarne desenie, ocierał nią sobie wypukłe, załzawione w téj chwili oczy. Pan Jan stał na środku pokoju, jak osłupiały. To, co mówił, podyktowaném mu było przez jaką taką teoretyczną znajomość rolnictwa, i przez zdrowy rozsądek; ale znowu... odprawić starego sługę, który dwadzieścia lat wysłużył u niego, nie popełniwszy nigdy żadnéj niewierności, lub nieuczciwości?... na to zgodzić się nie mogło dobre i miękkie serce pana Jana. Rozstać się z człowiekiem, na którego przywykł patrzéć przez lat tyle co dnia? sprzeciwiała się temu niechęć, jaką poczuwał do przełamania w sobie czegokolwiek, co było przywyknieniem, lub nałogiem. Z jednéj strony była konieczność zaprowadzenia zmian w gospodarstwie, pod groźbą zapadnięcia w nieskończone kłopoty, lub nawet stratę fortuny; z drugiéj znowu odzywała się litość, życzliwość, leniwstwo ducha, nieskłonnego do otrząsania się z pęt nawyknień, miękkość woli, cofającéj się przed wszelkim krokiem stanowczym.
W takiéj tedy alternacie zostając, pan Jan chwycił się pewnego mezzo termino, które wyraził następującemi słowy:
— No, no, mój Sumski! nie gorącuj się znowu tak bardzo! jakoś to będzie w końcu... powoli... powoli... zrobi się wszystko... gdzież ja-bym znowu pozwolił, abyś ty tak nagle porzucał miejsce, na którém tyle lat przesiedziałeś... Poprobujemy... może potrafisz... wszak nie święci garnki lepią.. a jeżeli już w żaden sposób nie potrafisz... no... to zobaczymy...
Jakoś to będzie... powoli... powoli.... zobaczymy... poprobujemy... były to wyrazy, powtarzane w one czasy nie przez jednego Brochwicza, ale przez większość współobywateli jego, co brali je za mezzo termino pomiędzy zupełną bezczynnością, któréj szkodliwość czuli, i energiczną czynnością, do jakiéj na razie jakoś zabrać się nie mogli. Poprobujemy, zobaczymy, używane było jako puklerz, mający osłonić ich przed naciskiem groźnych i natarczywych okoliczności.
Sumski stary, przywiązany szczerze do pana swego, a więcéj jeszcze wrosły do miejsca, na którém żył długie lata, nie dał sobie dwa razy powtarzać słów, dających mu możność i niejako prawo pozostania na dawném stanowisku. Dziękując za chleb i sól dziedzicowi Brochowa, uniósł się żalem i gniewem rutynisty, dotkniętego w przyzwyczajeniach i wyobrażeniach, stanowiących treść prac i myśli całego jego żywota; ochłonąwszy z uniesienia, nachylił się do kolan pańskich, zapłakał po raz wtóry i pozostał w Brochowie.
Pozostawienie starego rządzcy na czele gospodarstwa, które powinno było stać się nowém, okazało się piérwszym fałszywym krokiem, jakiego pan Jan dokonał po zaszłych zmianach i wypadkach. Tam, gdzie wszystko do gruntu w innych już warunkach odbywać się musiało, gdzie na każdym kroku mnożyły się trudności, mogące być przezwyciężonemi niezmierną tylko rzutkością umysłu, energią charakteru i znajomością nowego rzeczy porządku, tam na gwałt potrzebnym był człowiek z dostatkiem nowych środków w głowie, z rękoma wolnemi od pęt rutyny, z siłami świeżemi, zniechęceniem i uprzedzeniem z góry powziętém nie nadwerężonemi. Sumski posiadał przymiot uczciwości w niepospolitym stopniu, ale — żadnych innych nie posiadał przymiotów; umiał sprężyście i wprawnie prowadzić gospodarstwo pańszczyźniane, ale o żadném inném wyobrażenia nie miał. Brochów, majętność duża, szachownicą splątana, wielką rozmaitość gruntów przedstawiająca i w mało zaludnionéj, a więc nieprzyjaznej dla nowego stanu rzeczy, okolicy położona, nie była już dla niego miejscem stosowném. Mylił-by się każdy, kto-by sądził, że Brochwicz nie wiedział tego wszystkiego, nie wątpił o nowatorskich zdolnościach starego swego sługi. Owszem, wiedział on i wątpił, ale rozum mówił w nim inaczéj, a serce inaczéj. Głos serca przezwyciężył głos rozumu; było to bardzo szlachetnie, ale... ale w skutek téj szlachetności, nim jesień nastała, panu Janowi zaczęły po obu stronach czoła włosy siwiéć, a Sumski wysechł jak szczapa, i od zbytniego chodzenia nogi sobie nadwerężył. Chodził bo stary nad wszelką miarę i potrzebę po całych dniach, od wschodu do zachodu słońca, pilnując robotnika, a częstokroć od zachodu do wschodu poszukując najemnika. Chodził téż i pan Jan po polach i lasach, po łąkach i uroczyskach wszelkich i, czego nigdy z nim nie bywało wprzódy, opalił się na słońcu do oliwkowéj barwy. Chodzili tedy pan i sługa, siwieli, chudli i opalali się, a z tego wszystkiego wynikł rezultat taki, że w jesieni stodoła w trzech częściach okazała się próżną, koniom stajennym nawet brakło siana, inwentarze zeszczuplały.. A w tém wszystkiém, to było najsmutniejszém, że pan Jan rozumiał wybornie w teoryi, jak wszystko urządzać trzeba, a nic nie urządzał; że Sumski, po całych nocach nie sypiając, obmyślał plany nowe, a czynił wszystko po staremu. Około jesieni pan i sługa wydali jednogłośny okrzyk:
— Niemców! na gwałt Niemców!
Pani Herminia tryumfowała, pan Jan w rękę ją ucałował, przepraszając, że odrazu rady jéj nie usłuchał; poczém napisanym został list do jednego z Domów Zleceń Warszawskich, z prośbą o sprowadzenie i przysłanie do Brochowa dwudziestu familii kolonistów, którzy-by umieli ziemię słowiańską orać, zasiewać, kłosy i trawę z niéj zbierać. Resztę jesieni i całą zimę trwało zajęcie około budowania domów, mających przyjąć i pomieścić w sobie spodziewanych przybyszy. Wybudowano ich pięć, tak zwanych czworaków, to jest po cztery familie pomieścić mogących; otoczono je pięknie usianemi ogródkami, przyozdobionemi ganeczkami i sztachetami, wydano na nie sumkę wcale okrągłą, która w połączeniu z tą, jaką wynosiły koszta sprowadzenia przyszłych robotników, stanowiła kwotę dla Brochwiczów dość znaczną. Gdy wszystko już ukończoném było, pan Jan przypatrzył się z dala dokonanym przez się dziełom architektonicznym i zatarł ręce.
— Dobrze im tu będzie. — rzekł. — I nam dobrze z nimi będzie — dodała pani Herminia. Ale Sumski przyszedł na kolacyą do oficyny, w któréj było jego mieszkanie, usiadł obok żony, westchnął, pot otarł z czoła, a wskazując palcem przez okno na schludne i ładne w istocie domki, rzekł:
— Widzi mi się, moja Magdusiu, że to są gruszki na wierzbie.
Z początkiem wiosny nadjechało kilka wozów, naładowanych Niemcami. Ludność ta przedstawiała w ogólności widok dość przyzwoity. Mężczyzni mieli policzki rumiane i włosy złotopłowe; Niemeczki, w różowych spódniczkach i słomkowych kapeluszach, z szerokiemi brzegami, wyglądały zgrabnie. Pan Jan zacierał ręce.
— Lud porządny, pracowity — mówił — pobudzi naszych do konkurencyi!
Sumski pokręcał głową i pomrukiwał:
— Gruszki na wierzbie... kacerze... kadencyi nie będzie tu żadnéj...
W parę dni potém, o szaréj godzinie, państwo Brochwiczowie w otoczeniu dzieci swych i domowników, siedzieli na ganku domu swego, gdy o uszy ich obił się smętny dźwięk fletu, od strony domków niemieckich dochodzący. Tuż potem głośniéj i przeciągléj zaśpiewał klarynet, zawtórowała mu posępna basetla, kilka arf rzuciło w wiosenne powietrze gammę drżeń srebrzystych i kilka źle nastrojonych skrzypiec zajęczało rzewnie. Złożył się z tego chór muzyczny, którego różne głosy, błądząc przez chwilę w różne strony, spotkały się nakoniec na jednéj drodze, którą była ulubiona pieśń synów Germanii: Wacht am Rhein!
— Ależ to cała kapela! — ze zdziwieniem rzekł Brochwicz.
— Jaki poetyczny lud! — wymówiła pani Herminia. Bona, Niemka, strzegąca kroków dwóch najmłodszych odrośli rodu Brochwiczów, rozpłakała się na głos; lokaje wybiegli z przedpokoju i stanęli przed domem z rozdziawionemi gębami; panny garderobiane zamarzyły o arfach, na których grały Niemki, i o Niemcach, którzy grali na fletach; Sumski zatopił wskazujące palce obu rąk w głębokości swych uszu i oczy błagające o śpieszny ratunek podniósł na wiszący nad małżeńskiém łożem obraz Zbawiciela.
Nadszedł czas orania. W Brochowie znajdowały się już woły, konie, pługi, wszystko słowem, czego potrzeba było ku otwieraniu łona matki-karmicielki powszechnéj. Niemcy wyszli w pole i jęli się pługów; Sumski stanął na skraju łanu i patrzał, i głową kiwał. Miny Niemców wydawały się mu jakoś niepewnemi, wkrótce zaś spostrzegł, że i ręce ich wcale niepewne także były. Robota szła dziwnie jakoś krzywo i płytko; woły, doskonale przecież sprzężone, objawiały zadziwiającą ochotę do zboczenia z drogi, przez przodków zakreślonéj; ostrza pługów z niejakiém wahaniem pruły czarne skiby, które, tu podniesione przewrócone na nice, tam znowu pozostawione w nieruchomości, owdzie drobne i kruche, gdzieindziéj wielkie i bryłowate, w całości swéj przedstawiały zagon najsmutniejszego pozoru i najgorszych na przyszłość obietnic. Sumskiemu mrugały z razu powieki z szybkością nadzwyczajną, potém ręce dokonywać poczęły ruchów, każących się domyślać niepospolitego wewnętrznego wzburzenia; po chwili, kilku susami skoczył na środek łanu i, nie zadając sobie trudu ostrzeżenia lub przeproszenia, porwał jednego z niezręcznych oraczy za oba ramiona i odtrącił go od pługa. Niemcowi iskry trysnęły z oczu.
Was ist das? — zawołał, podejmując z ziemi czapkę, która mu z głowy zleciała — was wollen Sie, mein Herr?
— To nie das ani was, ale aspan orać nie umiész! — krzyknął Sumski. Niemiec uspokoił się, popatrzył na niego, pomyślał, potém wzruszył ramionami, i odwracając się wymówił: — Verstehe nicht!
Ale Sumski wytrzeszczał wypukłe swe oczy na innego już z robotników.
— Co to asan robisz takiego? — krzyknął, przyskakując do młodego, wysmukłego Niemca, który, stojąc na środku zagonu, poprawiał uprząż wołów; — asan mi wołu zepsujesz! skórę z niego zedrzesz!
Verstehe nicht — odparł Niemiec, nie przerywając swéj roboty.
— Zwolń jarzmo! popuść powroza!
Verstehe nicht!
— A asan jak to woły prowadzisz? tu do lasa, tam do sasa? znarowisz mi zwierzęta!
Verstehe nicht!
— Matko Bozka Ostrobramska! a toż ani jedna grudka ziemi niepodniesiona! wracaj mi asan na początek zagonu i przejdź po raz drugi!
Verstehe nicht!
— O święci aniołowie i patronowie, ratujcie grzeszną duszę moję! — zawołał Sumski, do ostateczności przywiedziony, i wpadając w sam środek oraczy, jak bomba, począł przemawiać do nich tym powszechnym językiem, którego żaden mieszkaniec kuli ziemskiéj, ciałem i nerwami opatrzony, z jakiegobądź-by kraju pochodził, nic zrozumiéć nie może. W Brochowie dyscyplina zupełnie nieznaném była narzędziem, Sumski tedy jéj nie miał, ani wtedy, ani nigdy; miał tylko zawsze niezły kułak, i teraz przypomniał sobie, że go miał. Ale plecy niemieckie pamiętały także, że są plecami niemieckiemi, i oburzyły się niesłychanie na kułak słowiański. Najemnicy porzucali woły i pługi, zebrali się w kupę, popodnosili głowy, pozaciskali pięści, i narobili takiego hałasu, że go o wiorstę słychać było. Byli-by niezawodnie zbili Sumskiego, gdyby ten, pomiarkowawszy, że siła to złego wielu na jednego, nie wziął nóg za pas i nie drapnął do dworu. Tam jednym tchem i nie zatrzymując się nigdzie po drodze, wpadł do gabinetu dziedzica.
Pan Jan pił po obiedzie czarną kawę i, wpół leżąc na sofie, czytał w dzienniku niezmiernie ciekawy artykuł o pomyślnym stanie, w jakim znajdowała się uprawa bawełny w Indyach. Czytał z wielkiém zajęciem i podziwiał zdumiewające postępy, jakie we wszystkich stronach świata czyni cywilizacya. Nagle drzwi roztworzyły się na oścież i wpadł przez nie Sumski, z twarzą zaognioną upałem i szybkim biegiem, z czołem zroszoném bujnemi kroplami potu z ustami i rękoma drżącemi od nadzwyczajnego wzruszenia.
— Jaśnie Wielmożny Panie! — zawołał zaraz od progu — jest to rzecz niepodobna... jak Boga ukrzyżowanego kocham! jest to rzecz zupełnie niepodobna...
Więcéj mówić nie mógł, tak był zdyszany i wzburzony; wyciągnął z kieszeni czerwoną chustkę w czarne desenie i, plecami przyparłszy się do ściany, zaczął nią sobie twarz ocierać, w sposób, który kazał obawiać się o całość pokrywającéj ją skóry. Pan Jan, raptownie wyrwany ze wschodniéj krainy, kędy palmy powiewają i rajskie ptaki kąpią się w zwrotnikowém słońcu, opuścił dziennik na kolana, stęknął, podniósł się na sofie i z widoczną niechęcią zapytał:
— Cóż tam znowu się stało, mój Sumski? cóż tam znowu stało się nowego?
Sumski odjął od twarzy czerwoną chustkę, załamał ręce, aż w stawach zatrzeszczały i zawołał:
— Niech Jaśnie Wielmożny Pan będzie łaskaw pofatyguje się na pole... niech tylko Jaśnie Wielmożny Pan pofatyguje się...
Pan Jan podniósł rękę i, w sposób objawiający najwyższe znudzenie, podwiódł nią po powierzchni twarzy od czoła aż do brody.
— Cóż tam? — rzekł — orzą Niemcy?
— A orzą — powtórzył Sumski — żeby tak szatan duszę im poorał! To obraza Bozka i zguba ludzka, a nie oranie!
Tym razem twarz pana Jana schmurzyła się już niepokojem.
— Cóż? źle orzą? — zapytał.
— Niech Jaśnie Wielmożny Pan pofatyguje się na pole.
Panu Janowi fatygować się nie chciało. Na dworze słońce przypiekało, a w pokoju panował chłód przyjemny; przed chwilą tak mu dobrze było przebywać śród indyjskich łanów, zasadzonych bawełną, i w krainach wysokich humanitarno-ekonomicznych rozmyślań.
Wstał jednak, przeciągnął się, stęknął, westchnął i poszedł z Sumskim tam, kędy ten go prowadził. Na polu cicho już było i pusto, jak na stepie. Nad zagonami, do połowy zaoranemi, unosiły się skowronki, ale rolników na nich nie było; na miedzach stały pługi, zaprzężone wołami, w nieładzie, przypominającym statki, śród morza zbłąkane i przez sterników opuszczone. Synowie Germanii, oburzeni postępowaniem z nimi nadzorcy, porzucili widownią prac swych i bojów i udali się do ognisk domowych, aby gniew swój wyzionąć a żale stłumić nad misami kartofli, prócz pożywienia przynoszącemi im przypomnienie rozkosznego Vaterlandu, z którego wygnał ich brak kartofli. Pan Jan smętném okiem toczył po łanie.
— Źle! — wymówił.
— Oj źle! — jak wierne echo, za plecami jego powtórzył Sumski.
Po śladach, pozostawionych przez pługi, które funkcyonować przestały, pan Jan poznał, że, z tak wielkim kosztem i trudem sprowadzone do Brochowa, Niemcy, słowiańskiéj ziemi orać nie umieli.
Tego dnia Sumski tryumfował, pani Herminia milczała, p. Jan wziął Niemców na indagacyą.
On tylko jeden śledztwo pomiędzy nimi przeprowadzić był zdolnym, bo, prócz niego, nikt inny rozmówić się z przybyszami nie umiał. Ze śledztwa wyłoniła się prawda wielce smutna. Przybyła do Brochowa ludność nietylko nie posiadała najlżejszych pojęć o uprawie miejscowéj, ale nie była nawet wcale ludnością rolniczą. Dom zleceń, który pośredniczył panu Janowi, był niesumiennym, lub nieumiejętnych posiadał agentów. Ci ostatni wstąpili w krainę obcą i zawołali:
— Kto nie ma tu dostatecznéj ilości kartofli i piwa, niech jedzie z nami!
— My nie mamy i jechać chcemy!
— A więc siadajcie co żywo na wozy parowe!
— Co będziemy tam robić?
— Ziemię uprawiać!
S’ist gut! każdy z nas za młodu ziemię uprawiał, nim zaczął robić co innego!
Jeżeli w Niemczech istnieje przysłowie: „nie święci garnki lepią”, wezwani powiedzieli je sobie, posiadali na wozy parowe i przyjechali.
Pan Jan, po niefortunnéj próbie orania, przyparł ich do muru.
— Kimżeś ty był w ojczyznie? — po długiéj i burzliwéj rozmowie zapytał jednego z nich.
— Flecistą w orkiestrze miasteczka Stejn-Hejn; — była odpowiedź Niemca, przestraszonego już i spokorniałego.
— A ty?
— Klarnecistą.
— A ty?
— Basetlistą.
— A ty jeszcze?
— Skrzypkiem.
— A żony wasze czém się zajmowały?
— Wtórowały nam na arfach.
— Kapella! — zawołał pan Jan z rozpaczliwym giestem, a zwracając się znowu do Niemców, którzy w przewidywaniu rejterady pospuszczali nosy na kwintę, dodał:
— I pocóżeście zum Tausend Teufel tu przyjechali.
— Do Stejn-Hejn przyjechała druga orkiestra... byliśmy bez chleba...
Pan Jan wpadł w złość i piorunujący list z wyrzutami napisał do Domu Zleceń, który usłużył mu tak pożytecznie i uczciwie; potém dla uspokojenia się wziął do ręki ekonomią polityczną Milla i przeczytał z niéj ustęp, traktujący o pożytkach, jakie przynosi podział pracy. Nie zaraz jednak p. Jan pozbył się swych nieudolnych kolonistów; zawód był obustronny, sprowadzeni Niemcy byli w istocie ludźmi bardzo biednymi i ze łzami prawie prosili dziedzica Brochowa, aby pozwolił im sprobować, azali nie nauczą się robót rolniczych, o których przecież mieli pewne wyobrażenie, będąc, jeżeli nie rolnikami, to synami rolników. Pan Jan prośbom i łzom niczyim oprzéć się nie mógł nigdy i, jak najczęściéj bywało w trudnych razach, rzekł Niemcom łagodnie:
— Poprobujemy!
Probowali całą wiosnę i całe lato, a z próby téj wynikło, że stodoła mniéj jeszcze, niż w zeszłym roku, napełnioną została; koniom stajennym zmniejszono o połowę porcyą siana; narzędzia rolnicze, nieumiejętnie używane, popsuły się, a inwentarze topniały, jak wosk w ogniu. Zmiarkował nareszcie p. Jan, że dalsze edukowanie muzykantów niemieckich było-by dla niego za kosztowném i, rozkazawszy zaprządz do kilku wozów po parę koni, odesłał ich do najbliższéj stacyi kolei żelaznéj z pieniędzmi i krzyżykiem błogosławieństwa na drogę. Przez kilka dni potém w złym był humorze. Żal mu było tych ludzi, którzy go oszukali, ale i sami się zawiedli. Ale najdziwniejszém było to, że p. Herminia, zamiast czuć się upokorzoną złym wypadkiem swéj rady, tryumfowała znowu.
— Widzisz, Jean, — mówiła do męża, — oddawna już utrzymywałam, że trzeba ich odesłać. Wszyscy tak uczynili. Marszałek Warski i p. Darzyć pozbyli się już ich na wiosnę.
— Biedni to ludzie, moje życie! litość mię brała, patrząc na nich, i nie mogłem zebrać się tak prędko.
— Ależ Jean, wszyscy tak czynili; trzeba było więc i tobie uczynić tak samo.
Po odjeździe Niemców, p. Jan, zmordowany nad wyraz, zawołał Sumskiego i rzekł:
— Mój Sumski, wszystko to znudziło już i zmęczyło mię śmiertelnie. Rób sobie odtąd, co chcesz, ja do niczego się nie mieszam.
I Sumski robił, jako mógł najmniéj źle, ale dobrze nie mógł. Pan Jan zaś sprowadził mnóztwo książek o ekonomii i rolnictwie, i czytywał je po całych dniach i wieczorach. To mu jednak spokoju nie dawało. Jeżeli bowiem Sumski zajmował się wyłącznie gospodarstwem, na dziedzica spadał cały ciężar zastosowywania rezultatów tego gospodarstwa do potrzeb bieżących. Rezultaty były małe, a potrzeby wielkie, co sprowadziło w budżecie p. Jana rozstrój wielce niepokojący. Ratowało go to, że na Brochowie nie istniało przed zaszłemi zmianami ani cienia długu, i że w Radlinie, majętności od Brochowa o trzy czwarte mniejszéj, gospodarował oficyalista od Sumskiego młodszy, rzutniejszy i większe rezultaty gospodarstwa swego w ręce pana Jana przelewający, niż te, które mógł sprodukować Sumski. Kłopotów wszakże było niemało. Oprócz wydatków na gospodarstwo znacznych i ciągłéj wymagających gotowizny, podatki zwiększały się — trzeba było je opłacać; dzieci wzrastały — trzeba było je edukować. Najstarszy syn pojechał za granicę w tym samym właśnie roku, w którym przytrafiła się niefortunna historya z Niemcami; przy córce były guwernantki, przy młodszych synach guwernerowie. Pan Jan miotał się, jak ryba na lodzie, zszywał i łatał, końce z końcami spajał, za głowę dziesięć razy na dzień się chwytał; długów nie zaciągał, ale dobra, i tak uszczuplone a nietrafnie zagospodarowane, szkodliwie wyzyskiwał i, patrząc na karty książek, któremi pocieszać się chciał, zamiast nich, przyszłość swoję i dzieci swoich, wciąż przed oczyma stojącą a chmurami szaremi owiniętą, widział.
— Ograniczymy się w wydatkach Jean, — rzekła raz do męża p. Herminia.
— Ograniczymy się, moje życie! — zawołał p. Jan i ręce żony ucałował. Ograniczyli się. Z trzech lokajów odprawili jednego, z pięciu garderobianych dwie, na obiad poczęli jadać zamiast czterech potraw trzy, Angielkę Żanci usunęli i pozostawili tylko Francuzkę i Polkę; pani Herminia przez rok cały ani jednéj sukni jedwabnéj nie dołożyła do tuzina tych, które już posiadała. Były to ujmy wielkie, ale to, co pozostało, kosztowało jeszcze tak wiele, że p. Janowi kłopotów, a przyszłości gróźb nic wcale nie ubyło.
Mógłby wprawdzie Brochwicz pozbyć się i gróźb, i kłopotów, i żywot spokojny a wesoły pędzić, gdyby był chciał sprzedać majętności swe, a ze zdobytym przez to kapitałem w świat wyruszyć, jak to czynili lub uczynić pragnęli niektórzy jego współobywatele. Ale on tego sposobu użyć nie chciał. Jakkolwiek to były czasy dla podobnych sprzedaży trudne, Brochów, szczęśliwe, bo w blizkości jednego z większych miast kraju, położony, z dworem obszernym, starożytnym, bogato i wspaniale wyglądającym, amatorów znajdował wielu. Usłużni pośrednicy, jakich namnożyło się sporo, często przybywali do p. Jana, czyniąc mu od tych i owych osób dość świetne propozycje. Ale p. Jan jednę miał dla nich zawsze odpowiedź, sformułowaną krótkiém, lecz stanowczém: — Nie.
Niektórzy z amatorów, zwabieni dobrą sławą majątku, osobiście stawiali się w Brochowie, oglądali dom o pokojach licznych, wielkich, światłych, ogrody zdobne pysznemi szpalerami, wdzięcznemi altanami i cienistemi gajami, zachwycali się malowniczością widoków dwór otaczających i, oblizując się na samę myśl zamieszkania w tym pięknym przybytku szlacheckiéj zamożności i szlacheckiego smaku, piérwsi występowali z propozycyami, które komu innemu nie pozwoliły-by nawet chwili namysłu. Pan Jan nie namyślał się także i odpowiadał krótko, ale stanowczo: — Nie.
Raz sama nawet p. Herminia, znudzona atmosferą kłopotów, w jakiéj żyła, a może téż zatrwożona o zdrowie męża i przyszłość dzieci, napomknęła zlekka, że gdyby to Brochów i Radlin sprzedać, położenie ich...
Pan Jan nie dał jéj skończyć. Ujął obie jéj ręce, złożył na nich pocałunek przepraszający, ale odpowiedział: — Nie.
W tym względzie był niezłomnym. Postanowił widocznie zginąć bodaj na wyłomie, ale go nie opuścić. Czuł, czuł to sam niestety, że nie jest dzielnym strażnikiem muru, którego strzedz uważał sobie za obowiązek; ale myśl dezercyi wzbudzała w nim obrzydzenie. Takich, jak on, było zresztą wielu. Sumienie przemawiało w nich głośno, uczucie czyniło ich niemal bohaterami, gdybyż jeszcze rozum! Wszakże, co do tego ostatniego, mylić się nie należy; rozum był w nich także, a nawet w sporéj dozie; biéda tylko, że w życiu ich, które było dramatem, odegrywał on rolę króla z baletu, przyozdabiającego scenę, lecz w akcyi udziału nieprzyjmującego.
Tymczasem jednak w Brochowie rujnowało się wiele rzeczy. Sumski pieniędzmi, otrzymywanemi od dziedzica, zaledwie wystarczyć mogąc najpilniejszym około roli potrzebom, budynki poopuszczał; to téż ze zdrowych i czerstwych, jakiemi niegdyś były, stawały się one coraz bardziéj słabowitemi i cherlawemi. Stodoła jedno już oko szeroko otworzyła na niebo; obory nie chciały pozostać w tyle i uczyniły tak, aby niewinne krówki i owieczki mogły w piękną noc księżycową cieszyć się padającym na nie z góry blaskiem księżyca i sennym wzrokiem patrzéć w oczy złotym gwiazdom. W gorzelni aparat miedziany starzał się powoli, a nieodmładzany groził blizką zgrzybiałością. Karbunkuł, zapanowawszy jednego lata w okolicy, zabrał sporą część bydła, któréj już nie zastąpiono. W całym zresztą ustroju gospodarczym czuć było jakąś niepewność działania, jakąś tymczasowość, pozostawiającą w zawieszeniu czynności, często najpilniejsze, albo znów jakąś gorączkowość, przez którą wszystko, co się robiło, wydawało się robioném rękoma drżącemi.
Piękne, obszerne, zamożne dziedzictwo pana Jana topniało z dnia na dzień i w coraz większy popadało chaos; z chaosu tego można-by jeszcze wyplątać materyału bogatego dużo i wybudować gmach, piękniejszy może od tego, który stał tam dawniéj; ale około roboty téj musiały zakrzątnąć się trzy boginie opiekuńcze wszelkich ruin, mających być odbudowanemi: energia, oszczędność i wytrwałość. Te zaś boginie w Brochowie nie mieszkały. A jednak na to dziedzictwo, tak od p. Jana ukochane a tak się do upadku chylące, miało być po nim dziedziców czworo. Trzech synów musiało z ręki ojca otrzymać to, co on sam od swego otrzymał: byt materyalny i położenie w świecie, odpowiednie... czemu odpowiednie? zapewne położeniu temu i bytowi, jakiego używał, w jakim zostawał przez całe życie swe ich ojciec. Córka powina była miéć posag odpowiedni... zapewne téj partyi świetnéj, o jakiéj marzyli dla niéj rodzice. Wszystko więc dla dzieci Brochwicza odpowiadać miało przeszłości, nie teraźniejszości. Myślał o tém pan Jan, myślał téż często i o innych rzeczach.
W brochowskim domu był pewien pokój ustronny, z oknem otwierającém się na widok rozległy i malowniczy, otoczoném ramą, uplecioną z winogronowych gałęzi, pomiędzy któremi jaskółki zakładały swe gniazda, motyle zawieszały śnieżne skrzydła na purpurowych łodygach, promienie księżyca wiązały w noc cichą misterną siatkę srebrnéj pajęczyny. U tego okna pan Jan siadywał często, opierał czoło na dłoni i puszczał wzrok po szerokim krajobrazie, który grą barw i świateł zachwycał niegdyś dziecięcą jego duszę, którego szumy i odgłosy kołysały młodzieńcze jego marzenia, którego widok w wieku dojrzałym towarzyszył wszystkim dniom jego. Teraz, gdy, w spokojny wieczór lub poranek letni, pan Jan spoglądał na ten krajobraz, serce mu tajało jakoś, jak bywa zawsze wtedy, gdy oko męzkie kryje pod powieką łzę, która w piersi wzbiera nieustannie. Jan Brochwicz myślał o tém, co było, o tém, co jest, i o tém, co będzie. Wczoraj, jasne i spokojne, podobném było do srebrzystego strumienia, który przepłynął pod stopami ludzi wartkim prądem i zniknął, pochłonięty falami burzliwego, nieznanego morza. Morzem tém, o nieznanych, przepaścistych toniach, było dziś; a jutro?...
Wieczorny wietrzyk szeleścił w odwiecznych lipach i jodłach ogrodu; tumany mgły białéj unosiły się w powietrzu ciepłém, nad łąkami woniejącemi kwieciem uśpioném; ciemna kopuła niebios świeciła gwiazdami; z za dalekich lasów wypływał powoli krwawy księżyc. Wszystko w naturze ciszą było, światłością, pięknością i harmonią. Z pośród oplatających okno gibkich gałęzi winogradu, twarz Brochwicza wychylała się blada i poważna. Głęboko wciągał w pierś ożywcze powietrze rodzinne, ścigał okiem smugi księżycowych blasków szkarłatnych, i ustami, na których boleść rezygnacyi mieszała się z uśmiechem nadziei, wymawiał: „Może dzieci nasze..." Wymawiając to, nietylko o sobie i o dzieciach własnych myślał; był on zdolnym objąć wzrokiem i sercem widnokrąg szerszy, niż ściany domowe i obejmował. „Może dzieci nasze...” myślał w długich godzinach samotnych medytacyi, ale myśli téj nie dawał nigdy zakończenia żadnego. A jednak zakończenia tego dać jéj także nie mogły ani gwiazdy, ani księżyc, ani mgły, unoszące się nad polami, ani zefiry nocne, które je na skrzydłach swych niewidzialnych kołysały. Musiało ono przyjść od tych właśnie i jedynie, dla których jutro powinno było być wszystkiém: pociechą, nadzieją, rozgrzeszeniem przeszłości, obowiązkiem tak świętym, jak świętém jest posłannictwo ludzi, stojących na straży rzeczy zagrożonych a wielkich.
Tak minęło lat kilka, siódmy dziesiątek stulecia zbliżał się ku końcowi. Najstarszy syn Brochwicza, dwudziestoczteroletni Maryan, wrócił z dwuletniéj po obcych krajach podróży, i od roku przebywał już w domu rodzicielskim. Żancia ukończyła nauki i dość już dawno rozstała się z ostatnią swą nauczycielką; o latach jéj mowy nigdy nie było, ale wzrost i kształty kibici, rozwinięte w pełni, świadczyły, że dzieckiem być już przestała. Pewnego dnia pani Herminia weszła do pokoju męża, znudzona i na migrenę trochę cierpiąca.
Jean! — rzekła — czy nie było-by dobrze, abyśmy na zimę wyjechali do Wilna. Życie tu takie smutne i kłopotliwe! a przytém dzieci nasze dorastają i potrzebują nauczycieli lepszych, niż ci, których na wsi miéć możemy. Loś ma prawdziwy talent do muzyki i gra daleko już lepiéj od pana Duverry, który i francuzką pronuncyacyą ma także bardzo nieszczególną. Żancia znowu wcale nie posiada talentu muzycznego i nigdy grać dobrze nie będzie... chciałabym, aby tę ujmę wynagrodziła śpiewem, a zdaje mi się, że trudno-by nam było przyjmować do domu stałą nauczycielkę śpiewu.
— Ani myśléć o tém nie możemy, moje życie! — odpowiedział pan Jan. — Panowie Duverry i Dardnoy więcéj już nas kosztują, niż wydawać możemy...
— Widzisz, Jean. W mieście nauczyciele prywatni mniéj nas kosztować będą, a z pewnością znajdziemy lepszych. Do tego jeszcze pora już dawno, aby Loś i Roś zaczęli brać lekcye tańców. To wyrabia manierę i nadaje młodym ludziom kontenans. Jakże ci się zdaje, Jean? czy nie oszczędzimy się znacznie, wyjeżdżając na zimę do Wilna?
Pan Jan myślał długo nad słowami żony.
— Dobrze, moje życie — rzekł — pojedziemy. Trzeba przecież, abyś i ty rozerwała się trochę i odpoczęła po tém życiu, jakie tu prowadzimy.
Skutkiem bezpośrednim téj konferencyi pana Jana z żoną była inna, odbyta z Sumskim, a także z młodym rządzcą Radlina, który, jako energiczniejszy i młodszy, wysłanym został do poblizkiego miasteczka, wielce handlowego, w celu wyszukania kupców na las. Wyszukał ich i przywiózł do Brochowa. Pan Jan sprzedał kilka włók pięknego bardzo lasu na doszczętne wycięcie, a wziąwszy z góry znaczną część przypadającéj za nie zapłaty, pojechał do Wilna z grubemi pieniędzmi, aby wynaléźć mieszkanie dla swéj rodziny odpowiednie i urządzone odpowiednio — do czego? zapewne do stanowiska, jakie zajmowała w społeczeństwie, i nawyknień, w pięknym, obszernym, zamożnym dworze brochowskim nabytych.
Mieszkanie takie znalazło się w domu piętrowym, ozdobnie zbudowanym, przy wielkim katedralnym placu stojącym, a od innych domowstw ogrodami i sztachetami wykwintnemi ogrodzonym. Był tam na dole piękny i wygodny apartament dla pana Jana i pani Herminii, mniejszy kawalerski apartamencik dla Marysia, a na wyższém piętrze dwa miluchne panieńskie pokoiki Żanci, kurytarzem oddzielone od sypialni i sali, przeznaczonéj do nauki młodszych jéj braci. Okna domu z jednéj strony wychodziły na ogród, z drugiéj po przez plac, widny i obszerny, patrzyły na starożytną katedrę, Trzykrzyzką górę, błękitny szlak Wilii i wdzięczne gromadki Antokolskich dworków. Na najęcie tego wygodnego i obszernego mieszkania, na zastawienie go nowemi meblami (fortepiany, kobierce, obrazy i różne drobne a kosztowne sprzęty przybyć miały z Brochowa), pan Jan wydał sporą część sumy, za las otrzymanéj; wracał przecież do domu w najlepszym humorze, bo go zajęcia świeże od codziennych kłopotów oderwały, a myśl o oszczędności, którą przyniesie odprawienie guwernerów i zredukowanie do mniejszéj skali dworu wiejskiego, sumienie uspakajała. W domu pani Herminia spotkała go z twarzą tak rozpromienioną, jak rzadko.
— Wiész, Jean — rzekła — dowiedziałam się, że pan Darzyc z obu synami i synową wyjeżdża także na zimę do Wilna.
— To dobrze, moje życie, — odparł pan Jan — będziemy mieli towarzystwo przyjemne.
Oui. Ale wiem z pewnego źródła, że Darzyc powziął projekt ten wtedy właśnie, gdy dowiedział się o naszym. Czy nic z tego nie miarkujesz?
Pan Jan nic jakoś na razie zmiarkować nie mógł.
— Artur Darzyc... Żancia... — wybąkała z uśmiechem pani Herminia.
— A! — rzekł pan Jan, uśmiechając się również — czemuż-by nie? Artur jest bardzo przyzwoitym młodzieńcem, a Kwiecin majątek ładny i dwóch tylko ma dziedziców... Daj Boże!
— Państwo Natalscy... — zaczęła znowu pani Herminia.
— Cóż państwo Natalscy? — z niezwykłą żywością podjął pan Jan.
— Wyjeżdżają także z córkami na zimę do Wilna.
— A to dobrze... to dobrze... z tego prawdziwie się cieszę, ale... cóż na to Maryś?
— Maryś, jak wiész, dość na wszystko obojętny... był wszakże u nich w czasie twéj nieobecności, a pan Duverry, który mu towarzyszył, mówił mi, że panna Teofila wyglądała prześlicznie, a Maryś rozmawiał z nią więcéj, niż kiedy.
— To dobrze, to dobrze! — z widoczném zadowoleniem powtórzył pan Jan i dodał zaraz: — Daj Boże!
Tak tedy, pełni zamiarów i nadziei jawnych i tajemnych, państwo Brochwiczowie czynili przygotowania do wyjazdu. Zarazem w ostatnich dniach lata, w pięknym sosnowym borze brochowskim ozwał się stuk toporów i z oddali słychać już było chrzęst i jęk walących się na ziemię zielonych olbrzymów. Pan Jan, wyszedłszy raz na przechadzkę, usłyszał te odgłosy, a usłyszawszy, stanął pośród pola, pochylił głowę i zadumał się głęboko. On od lat tylu przywykł z okien swego dworu patrzéć na ten ciemny pas boru, oddzielający zieloną łąkę od krańca błękitnego firmamentu! Wkrótce pas ten zniknie, a zastąpi go jakaś sinawa plama gruntu, mchem zwiędłym porosłego, najeżonego próchniejącemi pniami. Tam, gdzie rozłożyste konary szumiały dotąd, podobne do strun, na których wiatr wygrywał pieśni poważne i uroczyste, zapanuje cisza zniszczenia; tam, kędy w zimowéj porze wznosiły się alabastrowe piramidy, poobwieszane dyamentami kolców lodowych, podniosą się teraz stada kruków i kawek, samotne śród pustéj przestrzeni, po-nad pniami ogołoconemi z koron, krakające, jak nad trupami! Wszystko to jednak było tylko poezyą i uczuciowością, a więc stroną medalu jedną, na drugiéj stały cyfry. Las sprzedanym został za bezcen, albowiem była to pora dla sprzedaży takich wcale niepomyślna. Kawał sinego gruntu, najeżonego pniami, po ściętych drzewach pozostałemi, utworzy w majętności Brochowskiéj rodzaj dziury, któréj już nigdy załatać nie będzie można. Na miejscu, kędy w postaci bujnie wyrosłéj roślinności rozpościerała się cyfra wartościowa wcale znaczna, stać będzie odtąd rozpaczliwie puste zero. Kapitał wtrąci się nie do swojéj sprawy i uczyni to, czego dokonać powinien był odsetek, przez co kapitału ubędzie oczywiście, a odsetków w przyszłości nie przybędzie najpewniéj.
Myślał o tém pan Jan, głowę na pierś pochylił, westchnął parę razy, brwi zsunął nad oczyma, w których niepokój zagrał. Po chwili wszakże rozjaśnił twarz i rzekł do siebie:
— Trzeba przecież odpocząć trochę, a i dla dzieci także należy się uczynić ofiarę jakąś! Przytém, będzie to zawsze oszczędność...
— Tak, tak — w godzinę potém rzekła do męża pani Herminia — Loś i Roś potrzebują koniecznie metrów angielszczyzny, muzyki i tańców, Żancia powinna uczyć się śpiewu... Maryś nudzi się tu widocznie, a wyręczanie cię w gospodarstwie i interesach nie sporo mu jakoś idzie... młodemu trzeba świata i rozrywki... Natalscy zresztą zbyt daleko tu od nas mieszkają, aby mógł u nich bywać tak często, jak... jakbyśmy tego sobie życzyli. Enfin, dobrze czynimy, Jean, że wyjeżdżamy.
— Powinniśmy tylko, moje życie, oszczędzać się w mieście — rzekł pan Jan, któremu w uszach brzmiał ciągle stuk toporów, wyrąbujących w posiadłości brochowskiéj starodrzewy.
— Niezawodnie, Jean, powinniśmy oszczędzać się... o ile można — odpowiedziała pani Herminia. — Wszyscy to zresztą czynią teraz — dokończyła i, podawszy mężowi rękę, którą on ucałował, odeszła do salonu, gdzie palisandrowy Krallowski fortepian jęczał i huczał pod drobnemi paluszkami Żanci.
— Fałszywie, Żanciu! — rzekła, wchodząc — akord w basie wzięłaś fałszywie!
Szczupła, blada panienka, z czarnemi włosami i oczyma, z rysami twarzy, których linie dość były prawidłowe, ale wyraz nie oznaczał nic a nic, drgnęła lekko na głos matki i, posuwając żywo rączkę zgrabną, choć nieco przychudą, ku lewéj stronie klawiatury, uderzyła powtórnie akord zakwestyonowanéj czystości.
Mais c’est faux, Jeanne! — zawołała pani Herminia, zbliżając się do fortepianu — popraw się raz jeszcze!
Tym razem lewa rączka panienki zadrżała już trochę, przez co ton e splątał się niefortunnie z półtonem fis i, na podobieństwo źle dobranego małżeństwa, rozdarł powietrze piskiem, drapiącym ucho.
— Dosyć już tego! — rzekła pani Herminia z chmurą na czole i surowo zaciętemi ustami — porzuć fortepian i idź ubieraj się.
Od piérwszych wyrazów pani Herminii, szczupła i blada panienka powstała z krzesła. Z cienkiéj nad miarę kibici jéj znać było gorset, z postawy wyprostowanéj przemawiał przymus.
— Grać dobrze nie będziesz nigdy — mówiła pani Herminia — c’est triste, ale cóż robić? zastąpi się to jakkolwiek śpiewem. Będziesz brała w Wilnie lekcye śpiewu.
Panienka milczała. Ręce trzymała zwieszone po obu stronach sukni, spuszczone powieki przysłaniały jéj źrenice.
— Cóż? czy rada jesteś, że będziesz się uczyła śpiewać?
— Tak, mamo — wymówiła panienka.
— A może wolała-byś lekcye rysunku?
— Jak mama każe... — równie cicha, jak piérwsza, była odpowiedź Żanci.
C’est bien; wolę dla ciebie śpiew, niż rysunek. Zresztą, będziesz miała głos piękny, o ile mi się zdaje. Idź, ubieraj się, pojedziemy z wizytą pożegnalną do państwa Darzyców.
Panienka podniosła oczy na matkę i poruszyła cienkiemi, blado-różowemi wargami. Upłynęło jednak parę sekund, zanim wargi te wymówiły:
— Mama mówiła dziś przy obiedzie, że państwo Darzycowie wyjeżdżają także do Wilna.
Eh bien! cóż to znaczy? — odparła pani Herminia. — Dowiedziałam się o tém ze strony. Są okoliczności, dla których nie powinniśmy okazywać, że interesujemy się ich wyjazdem. Nous sommes censées de n’en rien savoir. Idź ubieraj się.
Panienka krokiem lekkim i niepozbawionym wdzięku, ale powolnym i jakby niepewnym, odeszła od fortepianu. Na środku salonu zatrzymała się. Ręce jéj były wciąż zwieszone po obu stronach sukni, któréj krój i przystrój stanowiły juste milieu ubioru podlotka i dorosłéj panny.
— Jaką suknią mama włożyć mi każe? — zapytała.
Pani Herminia zamyśliła się na chwilę.
— Weź liliowy muślin — rzekła, a po chwili dodała: — może-by lepiéj było w błękitnym bareżu?
— Jak mama każe — powtórzyła panienka.
— Liliowy muślin strojniejszy. Powiédz Drylskiéj, aby, czesząc cię, nie zakrywała ci nazbyt czoła. Ucho niech będzie odkryte zupełnie. Na szyję zawiąż czarną aksamitkę z medalionem.
— Dobrze, mamo — rzekła panna i odeszła.
Pani Herminia powiodła za nią wzrokiem tak przeciągłym, bacznym i troskliwym, jakby chciała przeliczyć wszystkie fałdy jéj sukni i włosy na głowie.
— Jakież to jeszcze dziecko z téj Żanci! — rzekła do wchodzącego w téj chwili męża. — Skład ciała, chód, ruchy, mowa, wszystko w niéj jeszcze dziecięce. Przyznam się, że nie rozumiem matek, które pośpieszają uczynić z córek swych światowe i doświadczone kobiety. Żancia po wyjściu za mąż będzie jeszcze długo dzieckiem... kiedy na nią patrzę, przypomina mi się fiołek na-pół rozkwitły... c’est, ce qu’il-y-a de plus beau et de plus poétique pour une jeune fille...
Pani Herminia mówiła to z tém uczuciem zadowolenia, które płynęło z miłości macierzyńskiéj i z przeświadczenia zarazem o pomyślnie dokonaném dziele. Pan Jan patrzał na żonę i uśmiechał się.
— Ty także Hermence, byłaś takim na-pół rozkwitłym fiołkiem, kiedym cię poznał.
Twarz Herminii zajaśniała miłém przypomnieniem młodości. Piękną jeszcze rękę położyła na ramieniu męża i, patrząc mu w twarz, rzekła z uśmiechem:
— Czyś kiedy żałował, Jean, żem była taką?
— Nigdy! — odpowiedział pan Jan — pragnąłbym, aby córka nasza była zawsze do ciebie podobną.
Mówiąc to, ucałował ręce żony.
W parę godzin po téj rozmowie, przed ganek Brochowskiego domu zajechał lekki koczyk, czterema końmi zaprzężony, z woźnicą ubranym w liberyą Brochwiczów. Naganek wyszli państwo Brochwiczowie oboje, ubrani jak na wizytę, a tuż za nimi postępowała Żancia w liliowéj muślinowéj sukni, ze swoją nic niemówiącą ładniutką twarzyczką, ujętą w ramki czarnych warkoczy i białego kapelusika. Odprowadzał ich do powozu młody mężczyzna, wysoki, smukły, bardzo przystojny; ku temu ostatniemu zwróciła się pani Herminia.
— Dlaczego nie jedziesz z nami, Marysiu? — zapytała.
— Nie chce mi się, moja mamo — niedbale odpowiedział młodzieniec — ci Darzycowie nudzą mię nieopisanie.
Fi donc, Maryś! któż się tak wyraża o sąsiadach! — oburzyła się matka.
Laissez le tranquille, Hermence! — żartobliwym tonem podjąć pan Jan. — Zauważyłem, że Maryś jest w nieporozumieniu z piękną panią Heleną... dlatego zapewne nie jedzie do Kwiecina... il fait le difficile.
— Pani Helena jest mężatką i Maryś nie powinien miéć do niéj żadnéj pretensyi; — surowo wymówiła pani Herminia, wsiadając do powozu.
Que voulez-vous, — zaśmiał się pan Jan — il faut, que la jeunesse se passe.
Powóz odjechał; młody człowiek stał chwilę na ganku, ramieniem oparty o słup, podtrzymujący rzeźbione gzemsy.
Il faut, que la jeunesse se passe! — powtórzył po chwili i wzruszył ramionami. — Mój Boże! — dodał, odchodząc — jakże nędznie przechodzi ta młodość moja!
Przez całą godzinę potém można było widziéć młodego Maryana Brochwicza, przechadzającego się po jednéj z cienistych ogrodowych alei. Wzrok jego był wbity w ziemię, na białém czole rysowała się zmarszczka głębokiego niezadowolenia, graniczącego z dolegliwém cierpieniem. Chwilami rozjaśniał twarz i, odrywając wzrok od ziemi, zaczynał gwizdać wesołą piosenkę i giętką laseczką obijać liście klonów i lip. Ale nuta piosnki, którą gwizdał, nie znajdowała wiernego echa w wyrazie oczu jego, w których niepokój nie chciał ustąpić miejsca wesołości, a giest, z jakim, wywijając laseczką, kaleczył niewinne rośliny, dowodził raczéj gniewu i głuchéj niecierpliwości, niż pustéj swawoli, lub niedbałego zapomnienia.
Z domu, w głębi ogrodu stojącego, do uszu Maryana doleciały dźwięki gammy, wygrywanéj na fortepianie przez jednego z młodszych jego braci. Maryan przyśpieszył kroku i rzucił się w gęstwinę gajów, tworzących najustronniejszą część ogrodu. Tam usiadł na ławeczce brzozowéj, stojącéj w cieniu rozłożystéj akacyi, i niecierpliwym giestem odrzucił z czoła kilka zielonych gałęzi, które je przysłoniły. Przed chwilą zniecierpliwiła go fortepianowa gamma, teraz rozgniewał się na piękną roślinę, która uwieńczyć mu chciała głowę.
Snadź z muzyką i kwiatami nazbyt już był oswojonym, aby go zająć lub ucieszyć miały. Może czuł potrzebę innych zajęcia przedmiotów, pragnął innych uciech? Podparł młode czoło ręką białą, podłużną, delikatną, westchnął naprzód, potém szeroko ziewnął, z kieszeni surduta wyjął małego formatu książeczkę i zaczął ją czytać.
Niewiele przed dniem oznaczonym na wyjazd do Wilna, pan Jan z markotną trochę miną przechadzał się po pokoju.
— Czy wiész, moje życie — rzekł do siedzącéj z robótką żony — dziwnie jakoś nie chce mi się oznajmiać panom Duverremu i Darndejowi, ze są już nam niepotrzebni, a także kilku osobom ze służby, że będą odprawionymi. W ogólności trudno mi komukolwiek dawać odprawę... sprowadza to zwykle przykrość obu stronom.
— Bądź spokojny, Jean — odpowiedziała pani Herminia — już ja to wszystko biorę na siebie.
Pan Jan ręce żony ucałował z wdzięcznością, gdy jednak w kilka dni potém połowa licznego dworu, odprawiona, przyszła go pożegnać, pan Jan uczuł coś nakształt żalu, jakiego doświadczać musi potężny władzca, gdy mu połowę państwa jego odbierają. Hojnie obdarzywszy i z czułością niemal pożegnawszy odchodzących, zwrócił się do syna, który był świadkiem sceny pożegnalnéj i, widząc się z nim sam-na-sam, rzekł:
— Zubożeliśmy znacznie i nie jesteśmy już w stanie żyć tak, jak żyli nasi Ojcowie i jak żyliśmy sami przez większą połowę dni naszych. Brochów zmienił postać swoję, przestał być dworem, a stał się folwarkiem. Mam jednak nadzieję, że jest to tylko chwila przejściowa, sprowadzona okolicznościami ciężkiemi i nieprzewidzianemi. Ty, Maryanie, jesteś młodym i wszystko jeszcze przetrwasz. Jestem pewny, że to, co podupada, ty podtrzymasz; Brochów, dziedzictwo piękne przodków naszych, przywrócisz do takiego stanu świetności, w jakim znajdował się on wtedy, gdym ja go od Ojca otrzymał.
Wyrazy te pan Jan z widoczném wymówił wzruszeniem, pomieściła się w nich bowiem część tego jutra, o którém marzył, które pocieszało go wtedy, gdy, smutnemi oczyma obejmując krajobraz rodzinny, wymawiał z cicha: „może dzieci nasze!”...
Maryan słów ojca słuchał ze spuszczonemi oczyma; uśmiech niewyraźny, lecz wcale nie wesołość wyrażający, przesuwał się po wargach jego cienkich, złotym wąsikiem ocienionych. Kilka chwil zdawał się rozmyślać nad słowami ojca, poczém podniósł oczy i wymówił krotko:
— Jakim sposobem, ojcze?
Pan Jan nie zdawał sobie dotąd sprawy ze sposobów, w jakie-by syn jego mógł i powinien sprowadzić to jutro, które wydawało mu się o tyle upragnioném, o ile konieczném. Usłyszawszy pytanie syna, długo nad niém rozmyślał, a koniec tych rozmyślań był następującym:
— Młodość, poczciwe imię, jakie takie szmaty znacznéj niedawno fortuny, a w dodatku świetna edukacya, jest to kapitał, który Maryś posiada, oręże, z któremi wychodzi w świat, aby sobie zdobyć od losu wszystko, czego zapragnie. Cóżem ja więcéj miał, gdym życie rozpoczynał? Kilka razy większy majątek, niż ten, jaki jemu dostanie się w udziale. Cóż ztąd? Wszak to tylko pieniądze? Materyalna dźwignia życia! zresztą takie samo wychowanie, jakie otrzymałem sam, dałem synowi, takie same zasady moralne, jakiemi mnie pojono, wpoiłem w niego! Jam jednak przeżył z tém wiele dni spokojnie i szczęśliwie, zarobiłem sobie szacunek ludzki... Dlaczegóż-by z nim nie miało dziać się tak samo? Przy jednostajnych warunkach, losy nasze powinny być także jednostajne. Maryś powinien być uczciwym, szczęśliwym i bogatym...
Tak marzył pan Jan i nie słyszał, jak nad głową jego zegar wybijał godziny. Dźwięk to był donośny, bo nabrzmiały westchnieniami przeszłości umierającéj i tryumfalnym krzykiem teraźniejszości, która na szparkim i ognistym wozie czasu w świat wstępowała.
Ale pan Jan dźwięków zegara nie słyszał — marzył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.