Roboty i prace/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


U pani Baronowéj zebrało się znowu wieczorem towarzystwo zwykłe na ową herbatę, która była przyprawą rozmowy daleko pożywniejszéj, niż ona.
Towarzystwo z wyjątkiem dni, w których przyjmowano znakomitości przesuwające się przez miasto, lub bawiące tu czas jakiś, arystokracyą mieszkającą zwykle na prowincjach i niekiedy artystów tych, których przyjmują wszystkie salony Europy, składało się zawsze z jednego i tego samego grona, które zwiększały lub uszczuplały szczególne wypadki lub zajęcia.
I tym razem siedziała znowu przy baronowéj na kanapie hrabina Sybilla, królująca poważnie zgromadzeniu, daléj staruszka z podwiązaną brodą i błyskotkami na palcach i piersiach, hrabianka Cecylija, panna w złotych okularach, hrabia Adam, dyrektorowie, prezesowie, radcy, hrabiowie i nieco złotéj młodzieży, przynoszącéj surowy materyjał plotek do obrobienia na téj fabryce... Między innymi odznaczał się dowcipny pan Lucyjan Werba.
Dodatkowo do osób, któreśmy już poznali, przybywał dnia tego znany i godzien szacunku, zacny ale najśmiészniejszy ze wszystkich na świecie szambelanów... Był to człowiek dobrze już nie młody, suchy, chudy, wyłysiały, z włoskami zręcznie zaczesanemi na głowę obnażoną, z pączkiem tęczowych wstążeczek u fraka i na pół zakrytą klapami jego a przecież widoczną — gwiazdą.
Był to jeden z tych typów dawnych, jakich już nasza nie wydaje epoka, zabytek archeologiczny, człowiek który najpewniejszym był, iż jest mężem stanu, że odegrywa wielką rolę polityczną, dobijający się rang i orderów służbą po za siedmdziesiąt lat przeciągniętą, upartą, zajadłą, nic nie znaczącą w rzeczy, ale sprawowaną z powagą, przejęciem, sumieniem i pedanteryją niezrównaną, szambelan sam przekonany był, że zna tajemnice wszystkich gabinetów i stanowi jednę z tych osi niewidzialnych, na których się obracają najważniejsze sprawy. Ociérał się w życiu swém nie jeden raz o najsłynniejszych mężów, a że niektórzy z nich mówili z nim o pogodzie, inni o katarze, a najłaskawsi o wdziękach księżniczek i królewien, wystawił sobie, że był ich powiernikiem. Nosił téż brzemię swego posłannictwa zachowawczego, swéj misyi obrończéj wszelkiego legitymizmu z powagą, któréjby się ani Metternich, ani Palmerston nie powstydził.
Ruchy jego, postawa, grzeczność wyszukana, pewna żywość połączona z rezerwą dworacką, nosiły na sobie znamię przeszłego wieku, ale na tle XIX wydawały się dosyć oryginalnie. Nikt poczciwego szambelana, który na małą skalę robił wiele dobrego, nie brał na seryjo, oprócz niego samego.
Nie było nadeń gorliwszego w prezentacyjach, paradach, ceremonijach, uroczystościach i wszelkich wypadkach, w których można się ubrać w mundur paradny i insygnia dostojeństwa... Bawiło go to, jak dziécię. Już przeszło siedmdziesiąt letni, dosłużył się piérwszéj gwiazdy, meta laborum, ale nie poprzestał na niéj. Cóżby był zresztą począł z sobą, gdyby mu zabrakło do podpisywania papiérów, godzin do przedrzémania w trybunale, niedzielnych prezentacyj, wieczorów i objadów obrzędowych. Umarłby pewnie z nudów, nie mając zręczności dobycia szytego fraka z płóciennego pokrowca i zawieszenia wielkiéj wstęgi na piérsiach.
Pomimo lat swych siedmdziesięciu wiele jeszcze życia miał w sobie, pisał przez okazyje niezmiernie wiele listów i oddawał nieprawdopodobną liczbę wizyt obowiązkowych... nie uchybił nikomu. Wiedział zawsze kto z towarzystwa był chory, kto zdrów, kto się swatał, żenił, umiérał i jaki napisał testament. Na pochwałę jego to dodać należy, iż nigdy o nikim nie mówił źle, bronił do upadłego każdego, choćby go nie lubił i pomagał chętnie wszystkim, byle go to nic nie kosztowało. Oszczędność bowiem była drugą namiętnością jego życia, która pod starość przechodziła już czasem w skąpstwo dziwaczne.
Szambelan, pilnujący się wielce, ażeby należne sobie hierarchicznie zająć miejsce, blisko hrabiny siedział i głównie ją starał się zabawiać, wsparty majestatycznie na krześle, tabakierkę, nieodstępną towarzyszkę, piastując w ręku. Hrabina może nie bardzo była rada sąsiedztwu starca, którego tabaką i różnemi powszedniego użytku medykamentami czuć było, ale wyprostowywując się w miarę, jak on się ku niéj pochylał, słuchała go z rezygnacyją.
Hrabia Adam przechadzał się, bo usiedziéć długo na jedném miejscu było mu zawsze trudno, a że nie miał książki, którąby mógł przepatrywać, bawił się, zwijając w rękach kawałek papiéru, który to skręcał w trąbkę, to rozkręcał na przemiany. Czynni ludzie i pewne temperamenty potrzebują tak koniecznie zająć czémś ręce, że staje się to dla nich nałogiem.
Rozmowa jeszcze się nie rozwinęła zupełnie, Szambelan szeptał hrabinie nowiny dworu, pan Lucyjan zabawiał piękną niegdyś pannę w okularach, która z rękami założonemi na piersiach słuchała go z obojętną powagą. Hrabianka Cecylija opowiadała coś żywo na ucho eksministrowi, który z ukosa spoglądał, uśmiechając się z włożonéj niepotrzebnie gwiazdy szambelana, gdy on, posiadając ich aż dwie, żadnéj nie produkował.
Hrabia Adam, bawiący się papiérkiem, a niekiedy wyciąganiem kołnierzyków aż nadto wystających z pod chustki zbyt grubo zawiązanéj, wiecznie się nudził a nawet ziéwał niekiedy, nie miarkując tego stanu nerwowego rozdrażnienia.
Nagle z cichego szeptu, głos szambelana pod wrażeniem wzruszenia, jakiego doznawał, stawać się zaczął coraz dobitniejszym, podnosił się, brzmiał, rozchodził tak, że mógł dojść do uszu wszystkich, nawet tych, którzy początku mowy nie słyszeli. Wynurzył się on z głębin i nabiérając patetyczności, naśladował jakby natchniony głos rzecznika, broniącego sprawy w departamencie senatu, w którym dostojny mąż zasiadał i drzémywał...
szambelan nie był bez pewnych pretensyj do stylu i literackiéj wykwintności w mowie. Równie po francusku, po rosyjsku i po polsku wyrażał się poprawnie i pięknie. Kto go znał, po samém wzniesieniu głosu i zapale, jaki go ożywiał, mógł się domyśléć, że stawał w czyjéjś obronie. Zacny mąż bowiem w apologijach tylko był mocny, nigdy nie potępiał nikogo. Jedynym wyjątkiem byli carbonari i masoni, których widział wszędzie i demagogija, która go przerażała o przyszłe losy Europy. Knowania rewolucyjne były koszmarem jego, wszystkie dziurawe buty, jakie spotykał na ulicy, groziły w oczach jego kataklizmem społecznym. Drżąc o społeczeństwo, czuł się w obowiązku walczyć, choć stary, w jego obronie i w duchu liczył się do rycerzy niezłomnych, co się najdzielniéj do utrzymania porządku przyczyniali. W potępieniu demagogii był czasem nawet gwałtownym, naówczas mówiąc, pluł mimowoli, co zbliżenie się do niego dosyć niebezpieczném czyniło...
Tym razem jednak o demagogach w salonie baronowéj mowy być nie mogło, przedmiotby był nieprzyzwoity, shocking, i niktby się go w takim towarzystwie tknąć nie ważył. Szambelan mówił, zażywając ciągle tabakę i gestykulując coraz żywiéj.
— Staję w obronie tego człowieka, envers et contre tous, un homme très comme il faut, człowiek bardzo majętny... człowiek porządku i pracy, poważny, rozumny, czynny, energiczny, szanujący prawo, w towarzystwie znajdujący się z taktem wielkim, i jak na takiego parwenijusza car enfin ce n’est, qu’un parvenu de fraiche date w obejściu się gładki, w salonie miły i szanujący ludzi i zasługi.
— Ale kochany szambelanie przerwała baronowa, nikt mu nie myśli tych przymiotów zaprzeczać?
— Ma jeszcze nieżyczliwych, ma, podchwycił szambelan z zapałem, zazdroszczą mu i piéniędzy i opinii... domu, żony, kucharza i wszystkich rzeczy, które jego są....
— Ale któż? kto? zapytała, śmiejąc się, gospodyni... Książę Nestor jest mu bardzo przyjazny, hrabia Adam także, jak sądzę...
Zainterpelowany hrabia Adam rozkręcił papiérek, otworzył usta, rozśmiał się i odpowiedział ruszeniem ramion i skłonieniem głowy.
— Inaczéj się rzecz ma z Werndorfem, zniżając głos, począł mówić z pewną dyskrecyją szambelan, mocno jest podejrzany o demokratyczne przekonania...
Werndorf się zestarzał, rzekł eksminister, to człowiek zużyty a ambicyja nienasycona... Chciałby wszystko trzymać sam w rękach i tego biédaka Płockiego oprymuje.., ale Płocki ma opiniją za sobą.
— Ogólną opiniją, dodał szambelan, pociągając silnie tabaki i strzepując ręką, tak jest, wszyscy go powinniśmy podtrzymywać, przeciwko despotyzmowi Werndorfa... To człowiek przyszłości... to człowiek porządku, gdy... między nami mówiąc, nie jestem pewny, czy Werndorf nie należy do masonów...
Ktoś się rozśmiał, szambelan zamilkł, oglądając się trwożliwie.
Hrabia Adam, który dotąd chodził, stanął i zaczął się z wielką uwagą przysłuchiwać rozmowie. Zdawało się nawet, jakby parę razy miał do niéj wmieszać się ochotę. Z oczyma wlepionemi w szambelana oparł się silnie o poręcz krzesła jednéj z pań i musiał go nadto cisnąć, zapomniawszy się, gdyż, siedząca na nim, odwróciła się, a hrabia spostrzegłszy dopiéro swój błąd, odskoczył przepraszając.
Gezy baronowéj, hrabiny i kilku osób zwróciły się na niego, jakby na arbitra, którego wyrok miał rozstrzygać. Hrabia Adam uśmiechał się, ale znowu papiér skręcał, bo mówić wogóle nie lubił, chyba zmuszony.
Nie znalazł się nikt, ktoby stanął w obronie Werndorfa, za to obficie apologistów wschodzącéj gwiazdy. Między innemi pan radca Funtowicz, stara beczułka okrągła w złotych okularach, mający wstęp do towarzystwa z powodu, że żona jego była ex domo znacznéj bardzo rodziny. Radca Funtowicz, czując honor, jaki mu to czyniło, że się tu o mitry i gwiazdy obciérał poufale, czynił się małym, cichym i pokornym. Tym razem pochwyciwszy zręczność, gdy wszyscy zamilkli, począł nieśmiało głosem ochrzypłym.
— Jakże to chlubnie za nim przemawia ta szlachetna jego, bezinteresowna ofiara, o któréj wszystkie pisma nasze wspominały, podnosząc ją, jak zasługiwała. Ofiara magnacka, ofiara wspaniała, ofiara znakomita... bo to nie kilkaset rubli, ale kapitał, mości tego... kapitał...
Hrabina zagryzła usta mocno, na kolanach rozłożyła széroko robotę, którą trzymała w ręku, a była to alba z Cluny do parafijalnego, fundowanego przez nią kościoła, i odezwała się głosem poważnym, ale cicho...
— A! mój radco, liberalne dzienniki podnoszą te ofiary wspaniałomyślne, ale my wiemy, co o nich trzymać. To jest pięknie procentujący popularnością kapitał, gdzie niéma religijnych pobudek do czynu miłosierdzia, ja w jego wartość nie wierzę...
Radca zamilkł zmięszany, gdyż o polemice z hrabiną nie mógł ani marzyć, szambelan odchrząknął raz, drugi i trzeci coraz okropniéj, co zwiastowało przemówienie. Za każdym razem panna w złotych okularach drgnęła nerwowo, zwrócili wszyscy oczy na gotującego się mówcę.
Eksordium mowy szambelana zwiastowało formalny traktat o popularności i opinii.
— Nikt nie zaprzeczy, iż to jest hołdem cnocie oddanym, gdy się ludzie cnotliwemi okazać pragną...
Hrabina coś mu szepnęła na ucho. Szambelan, który właśnie na to ucho był nieco przygłuchy, ręką je przysłonił dla lepszego pochwycenia zwierzonéj mu tajemnicy, chrząknął jeszcze raz, zażył tabaki i zwrócił rozmowę nagle.
Ta princesse Marie se porte mieux... Zwrot ten, który wszyscy przypisali interwencyi hrabiny, był tak skutecznym, iż nikt się już nie ważył wiązać na nowo zerwanego wątka...
Hrabia zamyślony i oczekujący na jakiś wniosek, zwrócił się tak nagle, iż potrącił pana Lucyjana i musiał go przeprosić.
Eksminister, który miał w niego bacznie wlepione oczy, wstał i podszedłszy, pociągnął z sobą hrabiego do ustronnego kątka... Eksminister miał wzrost prawdziwie ministeryjalny, postawę jeneralską, minę poważną i dystyngowane manijery, ale co do głowy, ta nigdy pono ministeryjalną nie była. Miała tylko ten rozum praktyczny, iż nigdy dróg nowych ani szukała, ani je torowała.
W kącie eksminister szepnął hrabiemu.
— Między nami, hrabio kochany, co trzymasz o Płockim, o Werndorfie i antagonizmie, o którym wiele mówią. Co to jest?
Hrabia Adam zaczął bardzo żywo kręcić trąbkę z papiéru. Eksminister nie był człowiekiem, przed którymby się ktokolwiek chciał zwierzać, ruszył ramionami.
— Obu ich, rzekł, szanuję, oba ludzie krajowi pożyteczni, dają popęd do pracy. O antagonizmie doprawdy nic nie wiem...
— Ale już nie widują się z sobą, nie bywają u siebie, któż z nich winien?
Hrabia popatrzał. Nie wiem nic, nic nie wiem...
— Ja trzymam stronę Płockiego, ten człowiek ma przyszłość, Werndorf już nie ten, co był!... a! tak! nie ten!
Hrabia się uśmiechał po cichu... widocznie nie życzył sobie się zwierzać.
— Szanowny panie, odezwał się sucho, ja to tylko wiem jedno, że gdy dwóch ludzi przedsiębierczych, możnych jak oni, idą na wyścigi, cieszyć się należy. Kraj na tém zyskać musi, a czegóż nam więcéj potrzeba.
— Ale za pozwoleniem, dopytywał minister, uśmiechając się i sądząc, że nadzwyczaj dowcipnie zagaduje hrabiego, czy pan hrabia jest z którym z nich we współce?
— J... j... a?
wyjąknął hrabia z ciężkością, śmiejąc się szydersko, j... j... a? ale ja należę we wszystkich uczciwych i pożytecznych robotach do współki imieniem i pracą, więcéj niż majątkiem, bo pan wiesz, że bogaty nie jestem.
— Jakto? więc z obydwoma? wrzucił eksminister, z obydwoma?
Hrabia, który nigdy na żart nawet nie kłamał, zmarszczył się i nachmurzył od tego nacisku.
— W za... sa... dzie! odparł, spoglądając na nudnego badacza.
— A! w istocie!! zawołał ciekawy próżniak...
— W... i... stocie!! pardon! rzekł hrabia, muszę poprosić o szklankę wody...
I zbywszy się natręta, poszedł na drugi koniec salonu, gdzie w istocie napił się jakiéjś niebezpiecznéj limonady, fabrykowanéj oszczędnie bez cytryny i już do eksministra nie powrócił. Ten, zrozumiawszy wreszcie, że mu nalegać nie wypada i że się nic nie dowie, przysiadł się do panny w złotych okularach... A że starego kawalera mogła piękna niegdyś hrabianka posądzać o niepotrzebne, spóźnione zalecanki, które dla niéj były wstydliwe, bo mimo swojego tytułu eksminister pachniał jéj plebejuszem i kancelaryją, więc mu się téż nie lepiéj tu powiodło, niż z hrabią.
Okazało się bardzo szczęśliwém, iż rozmowa o tak drażliwych rzeczach zawczasu przerwaną została, w chwili bowiem, gdy eksminister rozpocząć miał swe pięćdziesiątletnie zaloty do trzydziestokilkoletnich wdzięków, od proga poruszył się tłum gości, grono mężczyzn zaczęło się rozstępować, i zdumionym oczom areopagu ukazał się pan Werndorf.
Wspomnieliśmy już dawniéj, że salon baronowéj, mimo przeważnie arystokratycznego swego charakteru, był jednak gruntem neutralnym, na którym się różne żywioły społeczne spotykały. Dla Werndorfa zresztą, który mało gdzie bywał, wszystkie drzwi stały otworem, była to potęga szanowana i uznana powszechnie. Najdumniejsi nawet ludzie musieli mu przyznać, że bez dumy i nadęcia umiał przy wielkiéj prostocie godność swę zachować. Nie udawał on nikogo, był sobą, nieco rubasznym, otwartym i takim, jakim go życie stworzyło. Mawiał czasem ostre prawdy, ale w sposób bardzo grzeczny. Stosunki, fortuna, wpływy, czyniły go wszystkim potrzebnym, mnóstwo ludzi przy nim i jego łaską się żywiło, witano go więc wszędzie z uprzedzającą grzecznością. Nawet hrabina Sybilla podała mu rękę a baronowa wstała go przywitać i posłała po wystygłą herbatę. Jeszcze panie patrzały nań zdaleka z nietajoną ciekawością i zajęciem. Z mężczyzn nie było jednego, któryby się nie cisnął do oblicza krezusowego, szambelan udawał serdecznie poufałego, eksminister niemal jako kolegę go przywitał, młodzież kłaniała się do pasa. Jeden hrabia Adam, zawsze dosyć obojętny, najpóźniéj przyszedł ze swym uśmieszkiem i ukradkiem podał mu rękę, Werndorf z widoczną życzliwością zbliżył się ku niemu. Ci, co przed chwilą znajdowali, że wiele postradał w porównaniu z panem Płockim, najuprzejmniéj, uśmiechając się, cisnęli, aby przybliżyć się ku niemu.
Znalazło się zaraz krzesło obok szambelana, gospodyni łamała głowę, co wytoczyć na stół, aby zabawić gościa, którego przed chwilą o mało nie pokąsano effigie. Złota młódź kołem stanęła, nastawiając uszy.
Werndorf jakby przeczuwał, że baronowéj z trudnością przyjdzie zagaić, sam począł mówić o teatrze i muzyce, którą bardzo lubił. Był to doskonały przedmiot, na którym wszyscy się mogli popisywać ze smakiem, sądem artystycznym i fantazyją.
Były to właśnie chwile, gdy obok opery włoskiéj, entuzyjazmującéj melomanów, pani Modrzejewska występowała z przyniesioną już z Krakowa sławą, potwierdzoną i uznaną tu powszechnie. Porównywano ją ze sławnych imion artystkami dawnéj sceny polskiéj. Starcy znajdowali w niéj podobieństwo do tych gwiazd, do których modlili się w młodości, młodzi uznawali nieporównaną.
Nigdzie zamiłowanie sztuki dramatycznéj i znajomość jéj warunków nie jest powszechniejszą, jak tutaj. Utrzymały się tu tradycyje, sięgające czasów Bogusławskiego, Truskolaskiéj, Ledochowskiéj, Osińskiego. Tu parter może istotnie wyrokować, a sąd jego jest powagą i rękojmią dla sądu przyszłości. Nigdzie teatr nie zajmuje namiętniéj, nie obchodzi żywiéj.
Wprędce zagajona rozmowa, nieograniczająca się szczuplejszym kółkiem około okrągłego stolika, przeszła po za krzesła i stała się powszechną.
Modrzejewska, Rapacki, Królikowski, Żółkowski, Rychter, wystąpili na scenę, szambelan cytował starych swych znajomych artystów paryskich i sąd przyjaciela swojego Felińskiego, młodzież unosiła się nad polską Ristori.
Wśród gwaru tego Werndorf miał zręczność powiedziéć słów kilka, spłacić dług towarzyszom i wymknąć się ku hrabiemu Adamowi, z którym cichą rozpoczął sam na sam rozmowę.
Obok saloniku był gabinet, oświecony romantycznie lampą alabastrową, w którym zwykle panie poprawiały trzewiki i falbanki, a niekiedy zakradli się mężczyzni na poufną pogadankę. Hrabia wziął Werndorfa pod rękę i uprowadził go tutaj na sofkę pod drugi portret baronowéj, który tu został wygnanym, gdy do salonu zawitało arcydzieło Simlera. Wizerunek ten pochodził z czasów, gdy Kaniewski słynął jako portrecista, z jego sławą razem znikł w przyciemnionym gabinecie.
Za wchodzącymi potoczyły się wszystkich wejrzenia, lecz nikt ścigać ich nie śmiał. Hrabia dziwnie jakoś przywiązał się do Werndorfa, obejrzał po gabinecie i szepnął mu na ucho, posadziwszy go przy sobie.
— Bardzom rad, że tu pana spotykam, pragnąłem się z nim widziéć.
Werndorf odwrócił się żywo.
— Czy mogę czém służyć hrabiemu?
— A! nie idzie mi o nic więcéj tylkobym się rad dowiedział, jak się tam panu powiodło w podróży. Z czém pan powracasz?
Werndorf zamilkł chwilę.
— Prawie z niczém, rzekł cicho, miałem trochę przeszkód, nie wszystkie zwyciężyć się dały, lecz zdaje mi się, że się one usuną...
Hrabia z mowy mógł zmiarkować, że sprawy nie poszły pomyślnie i że Werndorf nie bardzo się rad był tłumaczył, pokręcił swój papiérek, który w ręku trzymał, podniósł głowę i spytał odważnie.
— Płocki podobno także jeździł? cóż on zrobił?
— Nie wiem, sucho odparł Werndorf.
— Więceście panowie nie spotkali się?
— Nie! lakonicznie dodał bankier.
Zamilkli, hrabia był widocznie zafrasowany.
— Miał także plany i projekty, które usiłował przeprowadzić.
— Być może, bąknął Werndorf, unikając obszerniejszych objaśnień.
I znowu zamilkli.
— Co to za szkoda, co za szkoda, odezwał się hrabia Adam, kładnąc rękę na kolanie Werndorfowi, żeśmy się tak rozpierzchli każdy z osobna, żeśmy sił naszych połączyć nie mogli.
Werndorf spojrzał w sufit i nic nie odpowiedział.
Hrabia czekał dosyć długo na słowo tak, że w końcu Werndorf się musiał odezwać...
— Zapewne, że szkoda, gdy się siły rozpraszają, ale nie mogło być inaczéj.
Hrabia spojrzał ciekawie w oczy towarzyszowi. Zwykle nie bywał nigdy tak natrętnym, tym razem wychodził ze swojego charakteru.
— Więc to są rzeczy niepowetowane? zapytał.
Werndorf zdawał się nie słyszéć lub niechciéć zrozumiéć, siedział zamyślony. Nie zraziło to hrabiego, który, zniżając głos, powtórzył. Nie mógł byś mi pan objaśnić... czy zaszło co między wami... Chodzą wieści. Przyznam się, że jestem smutny i niespokojny...
— Smutny i ja jestem, odezwał się Werndorf nareszcie, lecz spokojny i w sumieniu i o przyszłość. Sprawy to są, których tknąć trudno, póki człowiek nie ostygnie... nie mówmy lepiéj o tém.
— Więc zaszło coś między panami?
— Nic a nic osobiście, rzekł spokojnie Werndorf, ale w interesach stanęła między nami przepaść. Pojmuję otwarte współzawodnictwo, pokątne intrygi mnie oburzają. Widzisz więc hrabio, iż lepiéj nie mówić o tém.
— Jabym znajdował, że właśnie mówić potrzeba, aby sprobować, objaśnić, naprawić.
Werndorf się rozśmiał tylko.
— Panie hrabio, rzekł, co się stało, odstać się nie może, chciejcie mi wierzyć, chłodno dosyć patrzę, lecz są rzeczy popsute, które się naprawić nie dają.
Hrabia chwycił go za rękę żywo.
— Masz pan trochę zaufania we mnie? zapytał.
— Zupełnie, odparł Werndorf i dla tego hrabiemu jednemu powiem, iż z tym człowiekiem nic nigdy do czynienia mieć nie chcę. Chodźmy innemi drogami...
Hrabia smutnie spuścił głowę, ręce mu opadły, westchnął, nie odpowiedział nic.
— Zostałem pobity, dodał spokojnie ciągle Werndorf, bo środków, jakich przeciwko mnie użyto, jabym przeciw nikomu się nie chwycił.
Przyszłość osądzi i zawyrokuje... Jest zawsze wielka różnica, pomiędzy uczciwą pracą a robotą intrygancką, na któréj prędzéj czy późniéj ludzie się poznać muszą. My, panie hrabio, jeśli pozwolisz, abym się obok niego stanąć ośmielił, my jesteśmy ludzie pracy i dnia białego, tamci są robotnicy ciemności. Powodzi się im czasem w początkach i umieją odurzyć ludzi pozorami szlachetności, w końcu jednak spada z nich maska i komedyja tragicznie się zamyka...
Podali sobie ręce w milczeniu. Hrabia posmutniał.
W chwili gdy ta scena odegrywała się w gabinecie, inna daleko drażliwsza gotowała się w salonie. Szeptano sobie jeszcze o tém, co już po całém mieście chodziło, iż Werndorf wyrządził Płockiemu jakąś krzywdę, że między niemi zaszło nieporozumienie, przypisywane powszechnie postępowaniu Werndorfa, domysły i sądy najdziwaczniejsze krążyły z ust do ust a przytomność starego bankiera nadawała im więcéj jeszcze zajęcia, gdy w przedpokoju dał się słyszéć ruch niezwyczajny, a pan Lucyjan Werba stojący w środku salonu tak, że wzrokiem sięgał wnijścia, skinął na baronowę z wyrazem niemal rozpaczliwym... Cichy szmer biegł z ust do ust, aż do kanapy...
— Płocki! Płocki!
Płocki był wprowadzony do baronowéj przez księcia Nestora i bywał u niéj, bo wciskał się wszędzie, gdzie miał nadzieję wyrobić sobie stosunki. Tego wieczora z pewnością nie spodziéwał się tu spotkać z Werndorfem... Wchodził z tą śmiałością a raczéj zuchwalstwem, które w nim maskowało wewnętrzną trwogę, gdy ktoś ze znajomych, znajdujący się u drzwi z uśmiechem go wstrzymał...
— Nie mógł pan dobrodziéj przyjść bardziéj w porę, szepnął mu na ucho. Właśnie jest pan Werndorf... a tu także dziecinne plotki chodzą... to się przecię ludzie przekonają, że to są bałamuctwa.
Płocki pobladł niezmiernie i na chwilę zmięszał się tak, iż można było posądzić, że się cofnie. Usłużny przyjaciel zdziwił się niezmiernie. Pomimo pomieszania i trudności wybrnięcia pan Julijusz zmiarkował, że ucieczka byłaby go okryła śmiesznością i rzuciła nań cień winy... Musiał więc iść, narażając się na wszelkie następstwa. Na twarzy jego po krótkiéj walce wstydu, obawy i niepewności wystąpił wyraz energii i wesołości wymuszonéj. Szedł jednak krokiem wolnym, mierzonym, przedłużając ten swój pochód nakładaniem ciasnéj rękawiczki. Czuł, że oczy wszystkich były nań zwrócone; w salonie rozstępowano się, szepcząc i ciekawie spoglądając... Gospodyni tylko skłopotana, blada, patrzała ku drzwiom z trwogą, przynajmniéj dorównywającą téj, z jaką Płocki wchodził do tego nieszczęśliwego pokoju. Uczucie winy odejmowało mu śmiałość, którą napróżno odegrywać usiłował.
Werndorf z hrabią był jeszcze w gabinecie i właśnie miał z nim przejść próg salonu, gdy jeden z młodych panów stojący tu z kapeluszem i już szmerem uwiadomiony o przybyciu Płockiego, na ucho szepnął hrabiemu półgłosem, kogo oczekiwano.
Werndorf raczéj domyślił się, niż posłyszał tę wiadomość, zatrzymał się na progu, spojrzał na swojego towarzysza i cisnąc kapelusz pod pachą, stał z oczyma wlepionemi we drzwi od przedpokoju... Płocki z wielką fantazyją wchodził właśnie, spiesząc ku baronowéj, która mnąc chustkę w ręku spazmatycznie i rzucając do koła strwożonemi oczyma, oczekiwała na niefortunnego gościa. Hrabina Sybilla, któréj ten mały dramat mający się odegrać między ludźmi dla niéj niesympatycznymi, dogadzał wielce, śmiałemi oczyma wpatrywała się w przychodzącego, jakby probowała, czy ten ogień spojrzenie jéj dumnego wzroku wytrzyma.
Na Płockim poznać mógł łatwo każdy pomięszanie pokryte, ale przebijające się przez włożoną maskę... W pierwszéj chwili lękał się Werndorfa spotkać na drodze. Byłby go musiał przywitać a już znał go dosyć, by się domyśléć, że mu ukłonu nie odda i odwrócić się może z pogardą.
Przebiegłszy oczyma towarzystwo i nie spostrzegłszy antagonisty, ocknął się nieco Płocki, wróciła mu śmiałość, otaczający téż zaczynali go witać z kolei bardzo uprzejmie, co znacznie go ośmieliło.
Werndorf patrzący na to chłodno z progu gabinetu, stał jeszcze chwilę, nie spuszczając z oka Płockiego, potém podał rękę hrabiemu i cichym, powolnym krokiem, zamiast wrócić do kółka, wśród którego już Płocki miejsce zajął, skierował się ku wejściu, nie żegnając nikogo...
Baronowa i hrabina, eksminister i inni ciekawi spostrzegli ten odwrót i zawiedzeni znać w nadziei sceny, jakiéj się spodziewali, zaczęli spoglądać po sobie. Płocki, który nie dostrzegł ucieczki nieprzyjaciela, z gorączkową wesołością, z nadrabianym dowcipem i pozorną pewnością siebie prowadził rozmowę.
Hrabia, który był tak poruszony, że nawet swój zwitek papieru rzucił na ziemię, po odejściu Werndorfa został jak przykuty do miejsca. Spuścił oczy, znać po nim było, iż doznał wielkiego bólu...
Usposobienie towarzystwa, wahające się w chwili, gdy Płocki wchodził do salonu, wyjściem Werndorfa przechyliło się na stronę tego, który został na placu. Uważano ucieczkę jako wyznanie winy, jako rodzaj obawy, jak coś uchybiającego wszystkim. Płocki instynktowo poczuł, że atmosfera nie była mu nieprzyjazną, nabrał odwagi, domyślił się nawet po części, iż niebezpieczeństwo minąć musiało. Nie spostrzegł wyjścia nieprzyjaciela, lecz po oczach gości dośledził, że już zniknąć musiał. Szambelan go bawił, eksminister mu potakiwał, hrabina go z trójnoga badać raczyła, a hrabianka Cecylija, pomnąc na doskonałe obiady, jakie zjadała u niego, widocznie go tu protegowała.
Płocki nigdy w salonie świetniéj nie mógł odegrać roli, lecz na ten raz znaleziono w nim i dowcip, którego nie miał i wyborne manijery i takt bardzo szczęśliwy. Opowiadał o swéj podróży ogólniki jakieś, które przy usposobieniu towarzystwa wcale dobre zrobiły wrażenie. Hrabianka Cecylija kilka razy go podtrzymała i dopomogła mu. Szambelan przyszył coś swego i rozmowa z monologu stała się wkrótce powszechną. W przestanku Płocki, niby niechcący mógł się parę razy obejrzeć do koła, szukając oczyma Werndorfa, nieznalazł go i spostrzegł tylko hrabiego Adama, stojącego jeszcze ciągle w drzwiach od gabinetu. Przyzwoitość i zdrowa rachuba radziły mu pójść się zbliżyć do niego, lękał się jednak jeszcze zetknąć gdzie niespodzianie z Werndorfem. Wywiódł go z téj niepewności eksminister, który, zasługując mu się znać, rzucił w ucho wiadomość, że Werndorf go tu poprzedził, ale już wyszedł. Wyzwolony w ten sposób z krzesełka, które zajmował, Płocki wstał i przysunął się ku hrabiemu. Znaczna część osób, która widziała wprzódy hrabiego Adama na poufałéj rozmowie z Werndorfem, niezmiernie ciekawą była spotkania Płockiego z nim, wpatrywano się chciwie, gdy hrabia, jakby unikając widowiska z siebie, zawrócił się w głąb gabinetu i chodzić po nim zaczął. Mało więc osób mogło dostrzedz, jak zdala, zimno i niepodając mu ręki hrabia przywitał nadskakującego Płockiego. Piérwszy raz w życiu może hrabina Sybilla byłaby z niego zadowolnioną, gdyby spostrzegła dumę arystokratyczną, jaka się w nim odezwała na widok nadchodzącego spekulanta...
Pan Julijusz uczuł dobrze jak niefortunne czynił wrażenie, lecz zbyt wielu było świadków, musiał więc narzucić się hrabiemu... który go przyjął szyderskim uśmieszkiem swym i półsłowy szorstko ucinanemi.
Wieczora tego Płocki miał szczęście nadzwyczajne, zaledwie bowiem zaczęła się rozmowa, któraby może, zwracając uwagę, niekorzystne dlań uczyniła wrażenie, gdy wszedł do salonu książę Nestor...
Była to i błogosławiona dywersyja, i najskuteczniejszy protektor... Znano go jako najściślejszym stosunkiem połączonego z Płockiemi, widywano przysiadającego się do żony, do kuzynki, słyszano dowodzącego głośno, iż dwóch niema takich ludzi, jak p. Julijusz. Książę uchodził za bardzo postępowego gospodarza, administratora, za człowieka znakomitéj inteligencyi i wykształcenia, zdanie jego miało wagę... Mylili się może na nim wszyscy, lecz zyskał popularność a ta wiele niedostatków pokrywa. Na widok księcia Płocki, który się był zmieszał zimném przyjęciem hrabiego, odzyskał znowu odwagę, uśmiech, wesołość i nie narzucając się hrabiemu Adamowi, wyszedł na spotkanie swego protektora.
Są ludzie dziwnego autoramentu, którym najwykwintniejsze potrawy równie smakują, jak najobrzydliwsza strawa; są i w świecie moralnym takie charaktery, które ludzi wedle wartości ich nigdy ocenić nie umieją. Do nich zaliczyć było można księcia Nestora, łatwo dającego się uwieść pozorami i kładnącego na jednéj szali to, co społeczność miała w sobie najlepszego i najmniéj wartego. Dla tego Płocki był dlań wielkim człowiekiem a wiara w jego przyszłość przywiązywała księcia ku niemu. Być bardzo może, iż miłe towarzystwo pani i panny Eulalii trochę sympatyi jednało. Księciu nie szło pewnie o zaloty, lecz o to, aby ludzie go widzieli zalecającego się do najpiękniejszych pań w mieście. Szumne wyrazy, jakiemi Płocki umiał mówić o swych wielkich planach, obałamucały téż słabą głowę książęcą.
Dla towarzystwa zaś, które na ich stosunki dobrze patrzało, dość było uznania takiéj magnackiéj powagi, jak książę Nestor, aby p. Julijuszowi zjednać sympatyją i popularność. Przywitanie Płockiego z księciem, ton poufały, z jakim do niego przemówił, postawiło p. Julijusza jeszcze w lepszém świetle.
Werndorf został nieodwołalnie potępionym. Znajdowano w najwyższym stopniu nieprzyzwoitém, że się z taką dumą usunął z towarzystwa... przypisywano to uczuciu własnéj winy...
Słowem Płocki wygrał swę sprawę. Z wyjątkiem nieubłaganéj hrabiny Sybilli otoczyli go wszyscy z uprzejmością i dawali mu uczuć sympatyją, jaką obudzał. Zręczny człowiek starał się być tém skromniejszym, stał się pokornym, miłym, łagodnym i podbił nawet tych, którzy najniekorzystniéj uprzedzeni szli przeciw niemu.
W salonie toczyła się jeszcze rozmowa ogólna, w którą bardzo szczęśliwie mieszał się ucinkowo p. Julijusz, gdy książę Nestor, dostrzegłszy ponurego na uboczu stojącego hrabiego Adama, zbliżył się ku niemu.
— To dyjabeł z tego Płockiego, szepnął mu na ucho. Wiesz? wszystko, co chciał, przeprowadził!! lada chwila potwierdzone będą jego projekty! Umie chodzić około interesów!!
Hrabia spojrzał tylko i spytał.
— Tak?
— Niezawodnie! sam mi się przyznał, dodał książę po cichu, Werndorf mu ogromnie chciał szkodzić, zabiegał, ale nie dał mu rady...
— Werndorf? zapytał znowu lakonicznie hrabia, z uśmiechem dziwnym.
— Od niego to mam... Stary zupełnie głowę stracił... Ja zawsze mówiłem, że Płocki ma wielką przyszłość przed sobą. Werndorf jest zużyty... Ja admiruję tego mego faworyta!! I książę śmiać się począł.
— Ale ja tylko co się tu widziałem z Werndorfem, odezwał się powoli hrabia, nie zdaje mi się, żeby tak bezpowrotnie zdesperowane były jego projekty...
— Nie przyzna się do tego, ani że chciał szkodzić Płockiemu, co go w moich oczach potępia... dodał książę. Ja mam trafny instynkt do ludzi.
Hrabia spojrzał tylko i uśmiechnął się, nie odpowiadając nic...
W chwilę potém Płocki, który swojego szczęścia nadużywać nie chciał, szepcząc coś z księciem Nestorem, z nim razem nieznacznie salon opuścił.
Hrabia Adam pozostał. Skinęła na niego hrabina Sybilla?
— Cóż to? zapytała, Werndorf na widok Płockiego się wyniósł? Więc istotnie jest coś między niemi? Szeptaliście z sobą dość długo w gabinecie, jesteś hrabia z nim dobrze, nie wiesz, co to jest?
— Nic nie wiem, odparł hrabia, mówiliśmy o interesach...
— Jednak to ciekawa rzecz ten ich antagonizm, szepnęła wielka pani, przyznaję się do tego grzechu, że gdy im się co nie powiedzie, niepocześnie mnie to cieszy... Proszę cię hrabio, dodała, uważałeś, jakie to wszystko przyzwoite, z jakim taktem, manjerami! jak się to wykrzesuje!
— Jabym coś więcéj na pochwałę Werndorfa mógł powiedziéć, odezwał się hrabia. Człowiek nie tylko przyzwoity, ale szlachetny i rozumny...
— Jakto? przenosisz go nad Płockiego? spytała hrabina...
Hrabia ramionami ruszył tylko... Nie chciał się zbyt otwarcie tłumaczyć.
— Nie gniewam się na nikogo, kto przychodzi pracować i pomaga nam dźwignąć przemysł, kredyt ułatwić, krzewić oświatę i dobrobyt ludu podnosić.
— Ludu! ludu! podchwyciła, ramionami poruszając, zniecierpliwiona hrabina. Kochany hrabio, ty chorujesz na tę oświatę ludową! Przebaczone to drugim, ale doprawdy nie wam! Po co ludowi ta oświata? czy mu nie dosyć téj, jaką daje religija razem z antidotem, aby się od niéj w głowie nie przewróciło. Chcecież namnożyć półgłówków zarozumiałych, ażeby społeczność przerabiali, gdy im chléb razowy smakować przestanie? Zamiast proletaryjatu, który dawny patryjarchalny porządek żywił i nim kierował, odejmując mu niebezpieczną siłę, tworzycie nowy proletaryjat inteligencyi... narzędzie dla wartogłowów...
Ale ja to mówię hrabiemu, dodała, co sto razy słyszałeś już. Niech sobie demokracyja i liberały lud oświecają, aby go zużytkować, wy hrabio, wy, z waszemi przekonaniami religijnemi, z tradycyjami...
Hrabia słuchał téj przemowy z pokorą i rezygnacyją największą, chociaż nieco roztargniony, w końcu się zaczął uśmiechać.
— Ja oświatę ludu rozumiem inaczéj, rzekł zcicha, jest ona nieuchronną potrzebą czasu. Nie należyż nam, ludziom tradycyi i wiary, ująć jéj w ręce, ażeby niebezpiecznego charakteru nie przybrała?
Walczyć biernym oporem przeciwko prądom niezwyciężonym — próżna to sprawa. Trzeba iść z niemi, aby niesionym na tych wodach statkiem przynajmniéj kierować.
Ja téż oświatę nie znajduję niebezpieczną, owszem widzę w niéj rękojmią dla społeczeństwa... A że to są kwestyje, dokończył, których tak pobieżnie traktować nie podobna... Daruje mi hrabina.
Wielka pani głową tylko poruszyła i znać, uznawszy hrabiego za niepoprawnego marzyciela, zatopiła się cała w swéj robocie.
— Podziwiam hrabiego, szepnęła po długiéj pauzie, umiesz być niezmordowanie czynnym i starczysz na wszystko... nawet na stosunki z ludźmi nie naszego świata... To prawdziwe poświęcenie...
— O! nie zasłużyłem wcale na te pochwały, przerwał hrabia, zawsze mi się zdawało, że człowiek oprócz obowiązków prywatnych ma inne, większe, ważniejsze, które koniecznie spełniać powinien, chce li być z sumieniem w zgodzie.
To mówiąc wstał, hrabina téż spojrzała na zegareczek u pasa i koronki swe zwijać zaczęła. Powoli goście się wymykali, salon wypróżniał. Baronowa coraz lżéj oddychała, przebywszy szczęśliwie ten paroksyzm tygodniowy, kilku tylko poufalszych gości pozostało, szepcząc po cichu.
Hrabianka Cecylija założywszy nogę na nogę, dobyła cygaretę, którą teraz palić już mogła i odezwała się do baronowéj.
— Ja ci mówię moja droga, oni już dziś są w takiéj liczbie, że nasze salony zupełnie dla nich walor stracą. Ciągną do siebie młodzież, mają ładne i dobrze wychowane kobiéty, mają pieniądze, umieją ich używać.... a my.... myśmy kwaśni, nudni i ubodzy... dożyjemy do tego, że taki Płocki lub Werndorf gotowi rękę córki Radziwiłłowi odmówić!
I z dymem cygarety reszta w westchnieniu uleciała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.