Rob-Roy/Rozdział XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  XXXVI.
Żegnam cię piękny kraju, gdzie gór pysznych szczyty
W obłokach się skrywa ją zdziwionemu oku,
Gdzie wody, — jasne niebios malują błękity,
Krzyk orła odpowiada szumowi potoku.
Bezimienny.

Droga, którą przebywaliśmy, przerzynała puste wprawdzie ale romantyczne okolice; chociaż pogrążony w smutku, nie wiele na to dawałem baczenia, pamiętam jednak górę Ben Lomond, leżącą po prawéj stronie, — jéj niebotyczny wierzchołek, co jakby znak dla podróżnych ręką natury utworzony, wznosił się nad wszystkie pobliskie góry, i zewsząd mógł być widziany. Umysł mój orzeźwiał nieco, kiedy po długiéj i przykréj podróży, wyszedłszy z ciasnego wąwozu, ujrzeliśmy przed sobą jezioro Lomond. Na próżno usiłowałbym dać ci wyobrażenie o tym zachwycającym obrazie; — aby pojąć jego piękności, trzeba je widziéć własnemi oczyma. — Mnóstwo wysp rozmaitego składu i wielkości, rozsianych na czystéj wód przestrzeni, która zwężając się stopniowo ku północy, ginie nakoniec pomiędzy mgłą okrytemi wzgórzami; z przeciwnéj zaś strony, rozlana szeroko, podmywa niezliczone zagięcia wesołych i urodzajnych brzegów, wszystko to, przedstawia oku jeden z najwspanialszych i najprzyjemniejszych razem widoków, jakiemi hojne w darach przyrodzenie zbogaciło tę ziemię. Wschodni brzeg, dziki, i najeżony skałami, był główném klanu Rob-Roya siedliskiem. Celem wstrzymania jego najazdów na niziny, umieszczono słabą załogę w środkowym punkcie między jeziorem Lomond, i drugiém, które do niego przypiera; ale szczupła ta siła, obok mocnéj nieprzyjaciela pozycyi, podającéj tyle środków natarcia lub obrony, zdawała się świadczyć o niebezpieczeństwie, jak zabiegać skutecznie onemu.
Nie raz to już, w potyczce, podobnéj do spotkania, jakie zaszło w mojéj przytomności, wspomniona załoga srodze ucierpiała od tych śmiałych napastników, nigdy jednak zwycięstwo nie było splamione okrucieństwem, ilekroć Rob-Roy znajdował się na ich czele; bo zarówno ludzki jak przezorny, nie chciał oburzać na siebie powszechnéj nienawiści. — Dowiedziałem się z prawdziwém ukontentowaniem, że pojmanych w dniu poprzednim jeńców udarował wolnością; a późniéj, opowiedziano mi wiele podobnych przykładów miłosierdzia, a nawet wspaniałości tego przywódzcy.
W jednéj z zatok jeziora, przy wyniosłéj skale, oczekiwała na nas łódź z czterema barczystemi wioślarzami; a przewodnik nasz Mac-Gregor, pożegnał się z nami w tém miejscu czule i serdecznie. Wzajemne przywiązanie łączyło go z panem Jarvie, pomimo różnych skłonności i sposobu myślenia. Kiedy się już uściskali po raz ostatni, burmistrz, w pełności serca, prosił krewnego drżącym głosem, — aby w każdéj potrzebie śmiało się udał do banku przy Salt-Market, — a Rob ująwszy jedną ręką swą szablę, drugą zaś ściskając rękę przyjaciela, zapewnił go, — że gdyby ktokolwiek śmiał mu wyrządzić najmniejszą krzywdę, odbierze zasłużoną karę, choćby był pierwszą osobą w kraju.
Po tych oświadczeniach wzajemnéj pomocy, odbiliśmy od brzegu, zmierzając ku połudmowo-zachodniéj stronie, gdzie rzeka Leven bierze swój początek. — Rob-Roy zatrzymał się czas niejaki na skale, pod którą łódź stała; mimo oddalenia, łatwo go było rozpoznać po długim karabinie, plaidzie unoszącym się z wiatrem, i pojedyńczém piórze, które naówczas odznaczało szlachcica i wodza górali; dziś bowiem zwyczajem wojskowym kapelusze wyższych oficerów okrywa mnóstwo piór czarnych, na wzór kit zdobiących wóz pogrzebowy. Nakoniec, kiedy już mieliśmy stracić z oczu Rob-Roya, ujrzeliśmy jak zstępował ze skały, a za nim przyboczna straż jego.
Płynęliśmy w milczeniu, które przerywał tylko głos jednego wioślarza nucącego narodową piosnkę, towarzysze pomagali mu niekiedy całym chórem.
Zachwycająca piękność widoków, które nas otaczały, słodziła nieco smutne myśli moje. Zdawało mi się w owéj chwili, że gdybym się był urodził w katolickiém wyznaniu, wiódłbym chętnie pustelnicze życie na jednej z czarujących wysp, pomiędzy któremi przesuwała się łódź nasza.
Burmistrz także układał projekta, ale cokolwiek odmiennéj natury; od godziny bowiem zastanawiał się w milczeniu nad sposobami osuszenia jeziora, i zajęcia pod uprawę niezliczonéj ilości akrów ziemi, — z których dziś, — jak powiadał, — oprócz kilku półmisków ryby, człowiek żadnéj nie odnosi korzyści.
Z długiéj jego o tém osuszeniu rozprawy, to tylko pamiętam, że zgadzał się przecież na zachowanie części jeziora, a to dla urządzenia kanału, po którym możnaby spławiać węgle ziemne z Dunbarton do Glenfalloch, równie łatwo, jak z Glasgowa do Greennock.
Przybyliśmy nakoniec do naznaczonego miejsca, gdzie rzeka Leven wypływa z jeziora, niedaleko zwalisk jakiego starożytnego zamku. Zastaliśmy już tam Dugala z końmi. Pan Jarvie miał plan gotowy na to, jak mówił, — poczciwe stworzenie, — ale plan ten podobnie jak i zamiar osuszenia jeziora, nie łatwo mógł być wykonany.
— Dugalu! — rzekł, — ty jesteś uczciwy chłopak, — wiész jak postępować z ludźmi starszymi od ciebie, i wiekom, i znaczeniem. — Żal mi więc ciebie; bo prowadząc takie życie, dziś lub jutro, prędzéj czy późniéj, musisz skończyć na gałęzi. Pochlebiam sobie, że przez własne i ś. p. ojca mego w ciągłém urzędowaniu zasługi, potrafię wyjednać u rady miejskiéj zapomnienie dawniejszych twoich przewinień. Jeżeli więc chcesz jechać z nami do Glasgowa, znajdziesz robotę w moim sklepie, boś zdrów i silny, póki nie wynajdę dla ciebie lepszego miejsca.
— Pokornie dziękuję wielmożnemu panu, — odpowiedział Dugal, — ale niech mi szatan nogi połamie, jeżeli kiedykolwiek stąpać będę po brukowanéj ulicy; chyba, że mię gwałtem pociągną skrępowawszy ręce, jak się to już raz przytrafiło.
W rzeczy saméj, dowiedziałem się późniéj, że Dugal schwytany na gorącym uczynku i osadzony w glasgowskiém więzieniu, wkrótce zjednał sobie względy i zaufanie dozorcy, który mu klucze powierzył. Dugal, spełniał wiernie obowiązki swoje, dopóki sumienie jego nie umilkło na głos ulubionego wodza. Pan Jarvie zdziwiony, że tak łaskawe obietnice góral bez namysłu odrzucił, — rzekł do mnie po cichu. — Poczciwe stworzenie! — to prawda, — ale ani za grosz nie ma rozsądku.
Ja zaś wsunąłem w rękę Dugalowi parę gwinej, i uważałem, że ten dowód wdzięczności przyjął nieskończenie radośniéj. — Jak tylko spostrzegł złoto, podskoczył dwa lub trzy razy, uderzając piętami na powietrzu z zręcznością, któréjby mu pozazdrościł nie jeden nawet francuski baletnik. — Pobiegł natychmiast do towarzyszów swoich, udzielił im część otrzymanéj nagrody, i odpłynęli śród powszechnéj radości.
Wsiadłszy na konie, udaliśmy się drogą wiodącą do Glasgowa. Kiedy już straciłem z oczu jezioro i jego pyszne brzegi, nie mogłem utaić wrażenia, jakie sprawił na mnie widok tych piękności natury, chociaż wiedziałem dobrze, że pan Jarvie spoglądał na nie zupełnie inném okiem.
— Jesteś młody, — rzekł burmistrz, — a do tego i Anglik, — pojmuję więc, że to wszystko może cię zachwycać, — co do mnie, który jestem sobie prosty człowiek, a znam się na cenie gruntów, wolę jeden akr ziemi około Glasgowa, jak wszystkie góry Szkocyi. — Nie wiem czy je odwiédzę drugi raz w życiu; ale możesz wierzyć panie Osbaldyston, że dla lada przyczyny, nie stracę powtórnie z oczu wieży St. Mungo.
Mimo śpiesznéj jazdy, po północy zaledwo stanęliśmy w Glasgowie. Oddawszy zacnego towarzysza podróży czułym staraniom Mattie, udałem się natychmiast do mego mieszkania, i z wielkiém zadziwieniem spostrzegłem światło w oknach, chociaż już było tak późno. Andrzéj Fairservice drzwi mi otworzył; a jak tylko mnie ujrzał, — krzyknął, i nie powiedziawszy ani słowa, poleciał pędem na drugie piętro. Sądząc, że śpieszy donieść Owenowi o mojém przybyciu, — poszedłem za nim. Lecz Owen nie był sam jeden, — rozmawiał z nim ktoś drugi.... był to mój ojciec.
Zrazu chciał zachować zwykłą powagę i spokojność umysłu.
— Cieszę się, — rzekł, — że cię widzę Franku, — ale czułość przemogła, — rzucił się w objęcia moje i zawołał: — Synu mój drogi! dziécię moje kochane!
Owen ujął mię za rękę i zalał się łzami. Była to jedna z tych chwil, które oko i serce łatwiéj pojmują, aniżeli ucho, — dziś jeszcze, po tylu latach, nie mogę wspomnieć o niéj bez wzruszenia. — Ale czuła twa dusza potrafi wyobrazić sobie to, czego słabe pióro moje skreślić nie zdoła.
Gdy już się nieco uspokoił pierwszy zapał radości, dowiedziałem się, że ojciec mój wrócił z Hollandyi wkrótce po wyjeździe Owena. Czynny i nie cierpiący zwłoki w działaniach swoich, przy rozległych stosunkach i nieograniczonym kredycie jaki posiadał, ułożył wkrótce interesa, które w oddaleniu jego zdawały się niepodobnemi do ułatwienia, i pośpieszył do Szkocyi, tak celem rozpoczęcia kroków prawnych przeciw Rashleighowi, jak z powodu licznych spekulacyj handlowych, które wymagały obecności jego w tym kraju. Przybycie mojego ojca ze znacznym zapasem gotowizny niezachwianym kredytem, (przez co wszelkie wypłaty w terminie mógł uskuteczniać, i korrespondentom swoim wielkie nadal zapewnić korzyści) zadało cios okropny domowi Mac-Vittie i kompanii. Słusznie rozgniewany niegodném obejściem się z piérwszym komissantem i zaufanym przyjacielem swoim, pan Osbaldyston odrzucił z pogardą ich podłe wymówki, wypłacił należną im summę, i oświadczył, że odtąd żadnych z nimi stosunków miéć nie chce.
Tym sposobem ojciec mój odniósł zupełne zwycięztwo nad nieprzyjaciółmi, ale mocno był niespokojny o los jedynego syna. Poczciwy Owen nie mógł pojąć, dla czegoby podróż, nieprzenosząca pięćdziesięciu mil angielskich, która w okolicach Londynu odbywa się tak łatwo i wygodnie, miała być niebezpieczną w bliskości szkockiéj stolicy? — dzielił jednak troskliwość mego ojca, który znał dostatecznie kraj i charakter góralów.
Obawa doszła do najwyższego stopnia, gdy na kilka godzin przed mojém zjawieniem się wrócił Andrzéj Fairservice, i z właściwą sobie przesadą, opisał smutne położenie w jakiem mnie zostawił. Dowódzca oddziału wypytawszy Andrzeja o wszystkie względem pana jego szczegóły, nietylko go natychmiast uwolnił, ale nadto rozkazał ułatwić mu powrót do Glasgowa, aby mógł coprędzéj uwiadomić przyjaciół moich o losie, który mię spotkał, i zapewnić mi śpieszną pomoc.
Andrzéj należał do liczby tych ludzi, którzy umieją korzystać z wrażenia, jakie zwykle sprawia na słuchaczach doniesienie o ważnym, chociaż niepomyślnym wypadku; nie szczędził więc tkliwych opisów, szczególniéj gdy się dowiedział, iż mówi przed jednym z najbogatszych bankierów Londynu, i wyliczał długi szereg niebezpieczeństw, z których swoim doświadczeniem, przezornością i męstwem, szczęśliwie mię wyprowadził.
Ale co się ze mną stało, kiedy Anioł opiekuńczy (w osobie pana Andrzeja) był przymuszony mnie opuścić? — na to, — rzekł, — trudno dać pocieszającą odpowiedź. — O burmistrza, nie wiele się troszczył, — był to człowiek pełny zarozumienia, a takich Andrzéj nie lubił, — lecz co do nieszczęśliwego młodzieńca, łatwo zgadnąć jaki go los spotkał wśród powszechnego zamieszania, świstu kul, szczęku broni, zapału wyuzdanego żołnierstwa, puginałów mściwych górali, a nakoniec, wśród bystrego nurtu i głębiny brodu Avondow.
Opis ten przywiódłby do rozpaczy biednego Owena, gdyby był sam jeden; ale ojciec mój lepiéj znający ludzi, ocenił natychmiast charakter Andrzeja, i prawdziwość powieści jego. Nie mogąc atoli przytłumić dręczącéj niespokojności, postanowił niezwłocznie udać się w góry, wyśledzić gdzie jestem, i na przypadek uwięzienia, okupić moją wolność. Tą zajęty myślą, naradzał się z Owenem, i dawał mu zlecenia, jak ma postąpić co do rozmaitych interesów podczas niebytności jego, gdy niespodziany mój powrót przerwał ich rozmowę.
Już prawie świtać zaczęło, kiedyśmy się udali na spoczynek; lecz radość z przybycia ojca, czułość z jaką mię powitał, sen mi odjęły; wstałem więc niedługo, a gdy Andrzéj wszedł do pokoju pytając, czyli nie mam co do rozkazania, zaledwo go poznać mogłem. Zamiast starego plaidu, który otrzymał w Aberfoil z miłosierdzia Dugala, miał na sobie zupełnie czarny ubiór, jak gdyby się wybierał na pogrzéb. Długo zwłóczył odpowiedź na pytanie, coby to znaczyć miało? — oświadczył nakoniec, że po utracie tak dobrego pana, osądził za rzecz przyzwoitą wdziać żałobę; a ponieważ całą garderobę, stracił na moich usługach, a tandeciarz nie chciał na czas krótki wynająć ubioru, ośmielił się więc kupić go na mój rachunek, ufając, że ani ja, ani mój ojciec, któremu Opatrzność udzieliła znacznych dostatków, nie zechcemy krzywdy starego i wiernego sługi domu Osbaldystonów.
Ponieważ rozumowanie Andrzeja miało jakąkolwiek przynajmniéj zasadę, wygrał zatém sprawę, i nosił długo żałobę po zdrowym i wesołym panu.
Jak tylko ubrał się mój ojciec, poszedł natychmiast do pana Jarvie, i w krótkich lecz czułych wyrazach oświadczył mu żywą wdzięczność za obejście się przynoszące zaszczyt jego sercu; wyjaśnił następnie stan swoich interesów, i pod warunkami dla obu stron korzystnemi, poruczył mu zlecenia, któremi dotąd zajmował się dom Mac-Vittie i komp. — Burmistrz powinszował serdecznie ojcu memu i Owenowi szczęśliwéj zmiany w ich położeniu, a nie ujmując ceny usłudze, którą wyświadczył wtenczas, kiedy los był im przeciwny, dodał, że uczynił to tylko, co człowiek uczciwy zrobić był powinien, i że polecenia banku londyńskiego przyjmuje z wdzięcznością.
— Gdyby, — rzekł w końcu, — Mac-Vittie, Mac Fin i komp. pilnowali prawideł honoru, nigdyby Nikol Jarvie nie podstawił im nogi, ale ponieważ inaczéj sobie postąpili, niech więc teraz odniosą zasłużoną karę.
Zacny burmistrz przystąpił potém do mnie, pociągnął mię za rękaw, a odprowadziwszy w drugi koniec pokoju, rzekł nieco pomieszanym tonem:
— Radbym panie Frank, abyś zachował wieczne milczenie względem tego, co tam zaszło w górach. Naprzykład ta nieszczęśliwa historyja Morrisa, — co za potrzeba mówić o niéj, jeżeli nas o to prawnie nie wezwą? — Albo i ten pojedynek, — rada miejska mogłaby się zgorszyć, że jeden z jéj członków bił się z góralem i wypalił mu dziurę w plaidzie. Lecz nadewszystko, chociaż nie jestem bardzo szpetny, dopóki trzymam się na nogach, musiałem jednak szkaradnie wyglądać, kiedym bujał w powietrzu bez kapelusza i peruki. — Burmistrz Grahame dałby połowę tego co posiada, gdyby wiedział o tém zdarzeniu.
Zaledwie mogłem wstrzymać się od śmiechu, kiedym sobie przypomniał szczególny przypadek pana Jarvie, lubo niebezpieczeństwo w jakiém podówczas zostawał, mocno mię przeraziło.
Obawy jego uśmierzyły się, gdy mu powiedziałem, że ojciec mój postanowił opuścić Glasgów dnia następnego. W rzeczy saméj nie mieliśmy już powodu dłuższego bawienia w tém mieście. — Większa część papierów zabranych przez Rashleigha powróconą nam została; co zaś do reszty, którą udało mu się zamienić na gotowiznę i użyć na własną potrzebę, lub na cele polityczne, ta mogła być odzyskaną tylko przez proces, ku czemu ojciec mój przedsięwziął już stosowne środki.
Przepędziwszy zatém cały dzień w domu przyjaciela naszego pana Jarvie, pożegnaliśmy go nie bez wzajemnego rozczulenia; a ponieważ i ja z nim w tém opowiadaniu rozstać się już muszę, powiem ci więc tylko, że wzrastał ciągle w dostatki i sławę, i doszedł w końcu najwyższych w rodzinném mieście dostojeństw. We dwa lata blisko po odjeździe naszym z Glasgowa, znudzony bezżennym stanem, zwrócił oko na życzliwą służącę Mattie, a wywiódłszy ją z kuchni, posadził u stołu swego, z tytułem mistres Jarvie, prawéj swéj małżonki.
Burmistrz Grahame, Mac-Vittie i inni, (bo któż niema nieprzyjaciół, zwłaszcza między Radnymi w prowincyjonalném mieście), nie szczędzili złośliwych żartów, widząc tak niespodzianą przemianę; ale pan Jarvie powtarzał:
— Niech sobie żartują, kiedy im się podoba; a ja nie wyrzeknę się szczęścia całego życia dla kilkodniowych plotek. Czcigodny ś. p. ojciec mój Dyjakon zwykł był mawiać: oko czarne, płeć biała, kibić kształtna, serce czułe, są to droższe skarby nad bogactwa i ród znakomity. A przytém nie jestże moja Mattie bliską krewną Lairda O’Limmerfield?
Zresztą czy to z powodu tak świetnego spowinowacenia, czyli téż przez szlachetne duszy jéj przymioty, cnotliwa Mattie nie zawiodła nadziei pana Jarvie; nigdy nie dała mu powodu żałować tego postępku, chociaż przyjaciele uważali krok ten za śmiały i niezgodny z wiekiem pana burmistrza.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.