Rob-Roy/Rozdział XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  XXX.
Słuchaj mię, próżno oko twe gniéwem się żarzy;
Twa zuchwała nadzieja nigdy się nie zjiści.
Nie tryumfuj; przypatrz się bladości méj twarzy,
Czy jest znakiem bojaźni, czy też nienawiści.
Bonduca.

Resztę nocy przepędziliśmy, jak było można w tak nędznéj karczmie. — Burmistrz znużony podróżą i wypadkami, które po niéj nastąpiły, nie mając powodu lękać się skutków chwilowego przytrzymania, i będąc może obojętniejszym ode mnie na czystość gościnnéj pościeli, rzucił się na jedno z łóżek, o których wyżéj nadmieniłem, i wkrótce głośno chrapać począł, co do mnie, wolałem raczéj usiąść przy stole, i drzémać wsparty na łokciu. — Żołnierze przez całą noc byli w poruszeniu. Dowódzca oddziału wysyłał czaty jedne po drugich, niektóre, jak wniosłem z jego niespokojności, wracały z niepomyślnemi wieściami, inne nie wracały wcale. Nakoniec, gdy już świtać zaczęło, wpadł do izby kapral i dwóch żołnierzy ciągnąc za sobą w tryumfie górala, w którym natychmiast poznałem naszego przyjaciela, eks-stróża glasgowskiego więzienia. Poznał go również i burmistrz przebudzony nagłym hałasem, — i zawołał; — Boże zlituj się, wszak już porwali i biédnego Dugala! — Kapitanie, daję za nim rękojmię, — rozumiész mię? — daję dostateczną rękojmię za biédnym Dugalem.
Na to wspaniałe oświadczenie, którego powodem była zapewne wdzięczność za otrzymany przed chwilą od Dugala ratunek, oficer odpowiedział w kilku słowach, prosząc pana Jarvie, aby się nie mieszał w cudze sprawy, i raczył pamiętać, że sam jest uwięzionym.
— Wzywam cię na świadectwo panie Osbaldyston! — zawołał burmistrz, — który jak widać, lepiéj znał proces cywilny, niż wojskowy. — Stosownie do postanowienia z roku 1701, Dugal wygra niewątpliwie wynagrodzenie i koszta, za nieprawne uwięzienie, — ja mu w tém dopomogę.
Oficer, który jak usłyszałem podówczas, nazywał się Thornton, nie zważając na pogróżki burmistrza, zaczął ściśle badać Dugala, i wymógł na nim, acz z wielką trudnością, jedne po drugich następujące zeznania: — Że Rob-Roy Mac Gregor jest mu znajomy, że go widział rok temu, sześć miesięcy, miesiąc, tydzień; a nakoniec, że przed godziną z nim się rozłączył. — Słowa te wymawiał więzień z taką niechęcią i żalem, iż zdawało się, że tylko bojaźń stryczka, którym mu ciągle zagrażał kapitan Thornton, zdołała mu je z ust wycisnąć.
— A teraz przyjacielu, — rzekł daléj oficer, — chciéj mi powiedzieć, ilu ludzi twój pan ma z sobą?
— Nie wiem o tém z pewnością, — odpowiedział Dugal, — wodząc tu i owdzie nieśmiałym wzrokiem.
— Patrz mi w oczy, ty psie góralski; i pomnij, że życie twoje zawisło od szczeréj odpowiedzi. — Ilu łotrów miał przy sobie ten zbójca, gdyś go opuścił?
— Sześciu, — nie licząc mnie, co odszedłem.
— A reszta, gdzie się podziała?
— Poszła na wyprawę przeciw zachodnim Klanom.
— Zachodnim Klanom? — rzekł kapitan, — być może; a ciebież po co tu przysłano?
— Dla dowiedzenia się, co porabia wasza wielmożność, i jéj czerwone mundury.
— Pokazuje się, że to hultaj, zdrajca, ten Dugal, — szepnął mi burmistrz do ucha, — dobrze się stało, że kapitan nie chciał przyjąć mojéj rękojmi.
— Uważajże teraz przyjacielu, co ci powiem, — rzekł znowu oficer. — Przyznałeś, że jesteś szpiegiem, i do téj pory, jużbyś powinien wisić na najbliższém drzewie; ale, jeżeli mnie i moich ludzi, doprowadzisz na miejsce, gdzieś zostawił twego pana, z którym mam pomówić o ważnych interesach, odzyskasz wolność, i dostaniesz nadto pięć gwinej.
— Oj biada mi! biada! — zawołał Dugal, — załamując ręce z rozpaczy. — Nie, — to być nie może, — nigdy tego nie uczynię, — wolę wisiéć!
— Kiedy tak przyjacielu, niechże się stanie wola twoja, — sam na siebie podpisałeś wyrok, a kapral Cramp spełni go w zastępstwie mistrza.
Kapral, znalazłszy w kącie kawał powroza, zrobił stryczek, zarzucił go na szyję więźnia, i przy pomocy dwóch silnych żołnierzy, pociągnął ku drzwiom izby. — Na widok bliskiéj śmierci, nieszczęśliwy Dugal zawołał drżącym głosem. — Poczekajcie panowie! — poczekajcie chwilę tylko; — wszystko zrobię co chcecie, wykonam rozkaz wielmożnego pana!
— Prowadź go, — krzyknął burmistrz, — prowadź, nigdy zdrajca nie był godniejszy śmierci. — No i czemuż go nie prowadzisz kapralu?
— Mój panie, — rzekł kapral zimno, — gdybyś był na miejscu jego, nie spieszyłbyś się tak bardzo; takie jest moje zdanie, i możesz mu śmiało zawierzyć.
Nie uważałem, co zaszło tymczasem między więźniem i kapitanem, usłyszałem tylko, jak pierwszy smutnym tonem zawołał: — Dajesz mi więc pan słowo, że będę wolnym, jeśli wam pokaże, gdzie jest Mac Gregor?
— Uwolnię cię natychmiast, możesz być pewnym tego. — Kapralu, każ wystąpić żołnierzom do marszu, i podać konie tym panom, — pojadą z nami, bo nie mogę dziś osłabiać mego oddziału, — daléj, do broni!
Żołnierze uszykowali się w oka mgnieniu; a gdy nas jako więźniów wyprowadzono z karczmy, Dugal dopomniał się o pięć gwinej, które mu kapitan przyrzekł.
— Oto je masz, — rzekł oficer, — ale pamiętaj, że najmniejszy cień zdrady, życiem mi przypłacisz.
— Ten niecnota jest sto razy gorszy, jak sądziłem, — odezwał się burmistrz. — Podły i bezbożny zdrajca! — O chciwości! przeklęta chciwości! źródło wszystkiego złego na tym świecie! Nie napróżno mawiał czcigodny mój ojciec, że pieniądz straszniejszy jest duszy, jak miecz ciału.
Kiedy to mówił pan Jarvie, przyszła gospodyni, niosąc rachunek, w którym nie zaniedbała pomieścić i to, co się jéj należało od majora Galbraith, i dwóch jego przyjaciół górali. Napróżno kapitan wzbraniał się zapłacić tę część rachunku, — gospodyni powtarzała ciągle, — że gdyby nie wiedziała o tém, iż ci panowie oczekują na przybycie wielmożnego kapitana, nie dałaby im ani kiéliszka wódki na kredyt, że majora Galbraith może już nigdy w życiu nie zobaczy; a choćby i zobaczyła, nie ma żadnéj nadziei odzyskania tego, co jéj winien, że jest biédną wdową, i że szczupły od podróżnych zarobek, stanowi jedyny jéj sposób do życia.
Kapitan Thornton położył koniec tym narzekaniom, wypłacając całkowitą należność, która nie przenosiła kilku szyllingów angielskich, lubo zliczona na drobną krajową monetę, przedstawiała na pozór dość znaczną summę; chciał nawet zaspokoić rachunek mój i pana Jarvie, ale zacny burmistrz nie pozwolił na to, i chociaż gospodyni szeptała mu do ucha: — Daj pan pokój, niech płaci Anglik; wszakże oni nas obdziérają ze skóry! — wyliczył bez zwłoki część na nas przypadającą. Okoliczność ta dała kapitanowi sposobność wynurzenia w kilku słowach żalu swego, że był przymuszony pozbawić nas wolności. — Jeżeli — rzekł, — jak się spodziéwam, jesteście prawymi poddanymi króla imci, nie weźmiecie mu za złe kroku, którego wymagał po mnie wzgląd na bezpieczeństwo jego osoby, — w każdym razie, zrobiłem, co mi nakazuje powinność.
Chcąc nie chcąc musieliśmy przestać na téj wymówce, udaliśmy się za naszym dowódzcą.
Nigdy nie zapomnę z jaką roskoszą wyszedłszy z ciemnéj pełnéj dymu i zaduchu izby, w któréj przesiedziałem noc całą, na świéże ranne powietrze, przyglądałem się pysznemu wschodowi słońca, rzucającego pierwsze promienie z pośród złotych i purpurowych obłoków, na najpiękniéjszą okolicę, jaką kiedykolwiek w życiu zdarzyło mi się widziéć. Po lewéj stronie rozciągała się dolina, przez którą Forth, wijąc się tu i owdzie, i okrążając do koła prawie samotny wzgórek uwieńczony gajem drzew wyniosłych i gęstych krzewów, toczył ku wschodowi spokojne swe wody. Na prawo, wielkie jezioro, lekko poruszane powiéwem rannego wiatru, w każdéj drobnéj fali odbijało milijon razy promienie wschodzącego słońca. Skały, góry, doliny zarosłe gajami brzóz i dębów, przedstawiały zewsząd czarujące widoki; a szelest i połysk zroszonych liści, ożywiał je, i nowego dodawał im wdzięku. Pośród tego obrazu wielkości natury, sam tylko człowiek okazywał poniżenie litość obudzające. Nędzne lepianki wioski Aberfoil, murowane z kamieni spojonych gliną, pokryte były kawałami torfu, ułożonego na krzywych i nieodartych z kory gałęziach. Dachy te spuszczały się tak nisko ku ziemi, że sprawiedliwie uważał Andrzéj Fairservice, iż moglibyśmy wjechać na nie poprzedniego wieczora, i nie postrzedz, że jesteśmy na domach, aż wtenczas, kiedy nogi koni naszych, przebiwszy dach, oparłyby się na głowach mieszkańców.
Jakkolwiek dom zajezdny jejmość pani Mac Alpine wydał nam się nikczemnym, można go było jednak nazwać pałacem, w porównaniu chałup, któremi był otoczony; i gdybyś miał ciekawość Treshamie zwiedzić dziś tę wioskę, pewny jestem, że nie znalazłbyś jéj w lepszym stanie, jak była podówczas; bo Szkoci nie łatwo przedsiębiorą odmianę w gospodarstwie swojém, choćby nawet takowa, ku wygodzie ich i pożytkowi służyć miała.
Gdyśmy się zabierali do marszu, kilka podeszłych niewiast przyglądało nam się przez drzwi napół otwarte mieszkań swoich. Patrząc na te sybille, których siwe włosy wysuwały się z pod flanelowych czepków; na ich twarze poorane marszczkami, i długie wywiędłe ręce; słysząc w dzikim języku rozmowy, którym towarzyszyły niezbyt przyjazne gesta; zdawało mi się, że widzę przed sobą rodzone siostry trzech czarownic Macbetha. Małe nawet dzieci, wybiegłszy z chałup nagie zupełnie, lub napół okryte kawałkami starych plaidów, groziły angielskim żołnierzom, uniesione narodową nienawiścią, prawie niepojętą w ich wieku. Nadewszystko uważałem z zadziwieniem, że chociaż miarkując po liczbie kobiét i dzieci, ludność téj wioski musiała być dość znaczną; nie widzieliśmy jednak żadnego mężczyzny, ani nawet kilkunastoletniego chłopca. Wniósłem ztąd, że wedle wszelkiego podobieństwa, odbierzemy od nich w ciągu podróży jeszcze wyraźniejsze znaki niechęci, nad te, które nam przy odejściu z Aberfoil okazywano.
Lecz zaledwie minęliśmy ostatni dom wioski, i weszliśmy na ścieżkę wiodącą do lasu po drugiéj stronie jeziora, powstały za nami przeraźliwe wrzaski, i owe klaskania rękami, które u góralów są oznaką żałości łub gniéwu. Zapytałem Andrzeja bladego jak śmierć, co to znaczy?
— Co znaczy? — zawołał, — wkrótce podobno dowiémy się o tém. Są to przekleństwa na czerwone mundury, i wszystkich tych, którzy mówią po angielsku. Słyszałem nieraz złorzeczenia niewiast i Anglii i Szkocyi, — nie nowina to dla nich, — alem nigdy nie słyszał nic podobnego jak przekleństwa tych czarownic góralek! — Wiész pan, co one mówią? — Oto, że radeby ujrzyć wszystkich czerwonych, porzniętych jak barany, — broczyć w ich krwi ręce aż po same łokcie, — posiekać ich ciała na tak drobre kawałki, aby jednym z nich pies nie mógł się pożywić, — i tym podobne przyjacielskie życzenia, których uczciwy człowiek i powtórzyć nie śmié. Jedném słowem, zdaje się, że gdyby sam djabeł chciał im dawać naukę, nicby nowego powiedzieć nie umiał. A co najgorsza, życzą nam szczęśliwéj drogi i radzą miéć się na baczności.
Te słowa Andrzeja potwierdziły mój domysł, i nie wątpiłem na chwilę, że górale wkrótce na nas uderzą. Droga zdawała się sprzyjać ich zamiarom. — Zbliżając się ku brzegom jeziora, szliśmy przez grunt błotnisty, zarosły gęstemi krzakami, w których łatwo zasadzka o kilkanaście kroków od ścieżki utaić się mogła. Tu i owdzie przerzynały ją spadające z bliskich gór strumienie, tak bystre, że żołnierze silnie jeden drugiego trzymać się musieli, aby się oprzéć pędowi wody, w któréj częstokroć brnęli po kolana. Lubo mało obeznany z sztuką wojowania, wiedziałem jednak, iż w takich okolicach, garstka odważnych, choć napół dzikich ludzi (jak mi wyobrażano góralów), może pokonać znaczny oddział linijowego wojska. Toż samo znać mniemał i pan Jarvie, bo w téj chwili przemówił do oficera w następne słowa: — Kapitanie! — nie szukam ja i nie żądam bynajmniéj twoich względów, — owszem, gardzę niemi; a za pierwszą zręcznością, dopomnę się o wyrządzoną mi krzywdę przez nieprawne zatrzymanie, — ale jako szczerze życzliwy królowi Jerzemu i jego wojsku radzę, abyś się raz jeszcze zastanowił nad przedsięwzięciem swojém; — mnie się zdaje, że lepiéj je odłożyć na sposobniejszą porę. — Jeżeli szukacie Rob-Roya, znajdziecie przy nim najmniéj pięćdziesiąt dobrze uzbrojonych towarzyszów. — Wie o tém każdy, — a jeżeli jeszcze przybyli mu w pomoc chłopaki z Glengyle, Glenfinlas, i Balquidder, może wam sprawić bankiet, który nie wiem czy panu do smaku przypadnie. — Koniec końców, jako przyjaciel króla, życzę wrócić do Aberfoil; — nie napróżno wrzeszczały te baby, — krzyki ich, podobnie jak i wron morskich, przepowiadają niechybną burzę.
— Bądź pan spokojny, — odpowiedział kapitan Thornton. — Muszę wypełnić dane mi rozkazy; a ponieważ mię zapewniasz, iż jesteś przyjacielem króla, i ja téż z mojéj strony mogę pana zapewnić, iż banda łotrów, która od tak dawna jest postrachem kraju tego, dziś niezawodnie musi być zniesioną. — Szwadron milicyi pod dowództwem majora Galbraith, łącznie z doma kompanijami jazdy, osadził wszystkie ujścia wiodące ku dolinom z tych dzikich okolic. Trzysta góralów, których naczelnicy znajdowali się w Aberfoil dzisiejszéj nocy, i liczne oddziały linijowego wojska, pilnują górnych ścieżek i wąwozów. Wreszcie, ostatnie wiadomości o Rob-Royu, stwierdzają to, o czém powiada ten niecnota, że widząc się zewsząd otoczonym, rozpuścił prawie całą swą zgraję, aby się łatwiéj mógł ukryć, lub zemknąć jemu tylko wiadomą drogą.
— Nie wiem, — rzekł burmistrz, — czy co z tego będzie! Dziś rano Galbraith ma więcéj w głowie wódki, jak mózgu. Co do górali, gdybym był na pańskiem miejscu, nie ufałbym im tak bardzo. Kruk krukowi oka nie wykłuje, — między sobą, kłócą się, łają i biją; ale niechże się wmiesza kto obcy (a zwłaszcza, jeżeli ma na nogach to, czego oni nie noszą, a worek w kieszeni), zapomną o kłótni, i wszyscy razem na niego uderzą.
Zdaje się, że te uwagi zrobiły niejakie wrażenie na umyśle kapitana, rozkazał bowiem żołnierzom swoim uszykować się do boju, nabić broń, i osadzić bagnety. — Wyznaczył oprócz tego straż przednią i tylną, złożoną z kilku ludzi pod dowództwem kapralów, którym zalecił jak największą baczność. Dugala wzięto znowu na ścisłe badanie, podczas którego obstawał ciągle przy pierwszém zeznaniu; a gdy mu kapitan zarzucał, że go prowadzi drogą podejrzaną i niebezpieczną, odpowiedział mrukliwym tonem, przez co na tém większą zdawał się zasługiwać wiarę; — alboż to ja zrobiłem tę drogę? — jeżeli panowie chcieliście szérszéj i równiejszéj, to trzeba było iść do Glasgowa a nie w góry.
Ruszyliśmy więc daléj, — ścieżka wiodła nas ciągle ku brzegom jeziora, ale pośród tak gęstych zarośli, że kiedy niekiedy tylko mogliśmy jéj dostrzedz. Wkrótce jednak wyszedłszy z lasu, ujrzeliśmy przed sobą w całéj okazałości to pyszne zwiérciadło, w którego czystéj i spokojnéj powierzchni (wiatr bowiem ucichł już był zupełnie), odbijały się ciemne, wrzosem porosłe góry, ogromne siwe skały, i wesołe gaje, któremi zewsząd było otoczone. Brzeg w tém miejscu tak był spadzisty, tylu parowami poprzerzynany, że oprócz wązkiéj ścieżki, po któréj postępowaliśmy naprzód jak najostrożniéj, żadnego innego nie znaleźliśmy przejścia; i gdyby z wiérzchołka skał wiszących nad naszemi głowami, podobało się nieprzyjacielowi zrzucać na nas kamienie tylko, poleglibyśmy wszyscy bez nadziei ratunku lub obrony. Dodaj do tego jeszcze Treshamie ustawiczne prawie załamania ścieżki przy każdym przylądku lub zatoce, które rzadko kiedy dozwalały nam daléj nad sto kroków sięgnąć wzrokiem przed sobą. Dowódzca nasz zdawał się nieco pomieszanym, zważając niebezpieczeństwo téj trudnéj przeprawy; ponawiał ciągle rozkazy żołnierzom swoim, aby się mieli na baczności, i groził Dugalowi nieochybną śmiercią, jeśliby się okazało, że go chciał zdradzić. Lecz Dugal przyjmował te pogróżki tak obojętnie, jak gdyby nie rozumiał, co do niego mówią; i trudno było odgadnąć czyli istotnie był niewinnym, lub z narażeniem własnego życia zgubę naszą zaprzysiągł.
— Kto szuka Rob-Roya, — rzekł nakoniec, — musi przecie wiedziéć, że go nie znajdzie na otwartém polu, ani potrafi ująć bez niebezpieczeństwa.
Zaledwo domówił te słowa, stanęła straż przednia, a kapral, który był na jéj czele, przysłał żołnierza, donosząc, że postrzegł kilkunastu górali na wierzchołku góry, na którą prowadziła ścieżka. W tejże chwili przybiegł drugi żołnierz od tylnéj straży i uwiadomił, iż w lesie, który tylko co opuściliśmy, dał się słyszyć odgłos góralskiéj trąbki. Kapitan Thornton, równie przytomny jak mężny, postanowił natychmiast iść na przebój pod górę, nieczekając dopóki we dwa ognie wziętym będzie; a zapewniwszy żołnierzy, że odgłos trąbki oznaczał, iż przyjacielskie Klany góralów śpieszą im na pomoc, przedstawił potrzebę przypuszczenia jak najprędzéj attaku, i pojmania Rob-Roya nim nadciągną sprzymierzeńcy, z którymi i sławą zwycięstwa i nagrodą za głowę zbójcy, podzielićby się przyszło. Ściągnąwszy zatém obie straże, uszykował żołnierzy do boju, o ile ciasna dróżka dozwalała; Dugala postawił w środku oddziału między dwoma grenadyjerami, z wyraźnym rozkazem, aby strzelili za nim w pogoń, jeśliby chciał zemknąć; toż samo miejsce i nam przeznaczono, jako najbezpieczniejsze. Po czém kapitan Thornton wziąwszy halabardę z rąk żołnierza, który ją za nim nosił, stanął na czele i dał znak attaku.
Szczupły oddział ruszył naprzód, ożywiony męstwem właściwém angielskiemu żołnierzowi; lecz biédny Andrzéj Fairservice szedł jak na ścięcie, tracąc prawie przytomność z bojaźni; a jeżeli mam prawdę powiedziéć, ani pan Jarvie, ani ja, nie byliśmy obojętni na szczególne przeznaczenie, które nam rozkazało mieć czynny udział w bitwie, zupełnie dla nas obcéj, — ale trudno było walczyć przeciw wyrokom losu.
Zbliżyliśmy się do miejsca, z którego straż przednia dostrzegła przed chwilą nieprzyjaciela. Był to jeden z owych przylądków, około których jak nadmieniłem wyżéj, droga nasza przechodziła; tą razą jednak porzuciwszy brzeg jeziora, wiodła w kilku załamaniach na spadzistą skałę, z innych stron zupełnie niedostępną. Kiedy po wielu trudach dochodziliśmy już jéj wierzchołka, kapral uwiadomił nas, że postrzegł czapki i broń kilkunastu górali leżących w trawie między krzakami i czatujących zapewne na przybycie nasze. Kapitan dodał mu kilku ludzi i kazał wyparować nieprzyjaciela, a sam zresztą oddziału postępował za nim wolniejszym krokiem.
Attak wstrzymany został na chwilę, niespodzianém ukazaniem się jakiejś niewiasty, która stanąwszy na samym wiérzchu skały, zawołała groźnym tonem. — Stójcie, — i powiédzcie mi, kogo szukacie w kraju Mac Gregorów?
Rzadko kiedy widziałem równie szlachetną, i uderzającą postać. — Wiek téj kobiety zaledwo zdawał się przechodzić lat czterdzieści, — rysy twarzy przedstawiały obraz męskiéj piękności, chociaż niewygody życia lub niszczący wpływ smutku i gwałtownych namiętności, pokryły już jéj czoło głębokiemi marszczkami. — Plaid, który miała na sobie, nie osłaniał głowy i ramion obyczajem szkockich niewiast; lecz zwieszony był na barkach, jak go zwykle noszą żołnierze góralscy. Na głowie miała męską czapkę z piórem, w ręku gołą szablę, i parę pistoletów przy boku.
— To Helena Campbell, małżonka Roba, — rzekł do mnie burmistrz cichym i drżącym głosem, — nie jednemu z nas dzisiaj spadnie czaszka z głowy!
— Kogo pan szukasz? — zawołała znowu, — obracając się do kapitana Thornton, który naprzód postąpił.
— Szukamy, — rzekł oficer, — skazanego zaocznie Rob-Roya Mac Gregora Campbell; — nie prowadzimy wojny z kobietami, — zostaw wolne przejście oddziałowi wojska króla imci, a niedoświadczysz żadnéj krzywdy.
— O! wiem ja dobrze, co to są przyrzeczenia wasze, co to jest wasza sprawiedliwość! — odpowiedziała Amazonka. — Wydarliście mi imię, i sławę, — kości matki mojéj zadrżałyby w grobie, gdyby zwłoki moje przy nich złożyć chciano! — Dom, majątek, odzież, ostatni kawałek chleba, wszystko, wszystkoście nam zabrali; a teraz przychodzicie jeszcze wydrzeć nam i życie!
— Nie chcę wydzierać życia nikomu, — rzekł kapitan, ale dane mi rozkazy wypełnić muszę. — Jeżeli jesteś sama, dobra kobiéto, niczego się obawiać nie powinnaś; ale jeżeli masz przy sobie ludzi do tego stopnia zaślepionych, iżby się nam opierać chcieli, śmiałość swoją krwią własną przypłacą. — Kapralu! naprzód!
— Naprzód, marsz! — powtórzył kapral. — Hurra dzieci! — worek pełny złota za głowę Roba!
Sześciu żołnierzy udało się za nim podwójnym krokiem; lecz gdy doszli do ostatniego załamania ścieżki, usłyszeliśmy wystrzał kilkunastu karabinów z rozmaitych stanowisk wąwozu. — Kapral ugodzony kulą w piersi, usiłował jeszcze naprzód postąpić, — chwytał rękami za skałę, — lecz wkrótce zemdlony, upadł — a tocząc się z jednéj przepaści w drugą, zniknął w bezdennéj głębi jeziora. Z pomiędzy żołnierzy, trzech poległo, inni mniéj lub więcéj ranieni, cofnęli się ku środkowi oddziału.
— Grenadyjery naprzód! — zawołał kapitan Thorton.
Przypomnisz sobie Treshamie, że w owym czasie żołnierze noszący to imię, opatrzeni byli istotnie w broń straszliwą, rozsiewającą śmierć i zniszczenie w szeregach nieprzyjaciela. Na komendę kapitana wystąpiło ich czterech, reszta odebrała rozkaz wspierania towarzyszów.
— Panowie, — rzekł kapitan obracając się do nas, — jesteście wolni, — schrońcie się, gdzie możecie. Grenadyjery baczność! — granaty w rękę — cel — pal!
Żołnierze rzucili zapalone kule w zarośle, między któremi dostrzeżono zasadzkę, a cały oddział zawoławszy hurra, ruszył naprzód śpiesznym krokiem. Dugal, o którym zapomniano śród powszechnego zamieszania, skoczył w krzaki porastające w rozpadlinach, i wdzierał się na skały z zręcznością dzikiego kota. Widząc że cały ogień górali zwrócony był na ścieżkę, rzuciłem się w ślad za Dugalem. Nieustanne wystrzały tysiączném echem powtarzane, świst i pękanie granatów, krzyki żołnierzy, i okropne wycie ich przeciwników górali, wszystko to, wyznam ci bez wstydu, dodawało mi skrzydeł, i zagrzéwało chęć dostania się na bezpieczniejsze miejsce.
Burmistrz, któremu także bojaźń udzieliła na chwilę zręczności i siły, ubiegł około dwudziestu kroków od ścieżki pod górę, ale gdy przeskakiwał z jednego ułamku skały na drugi, noga mu się pośliznęła, i byłby się niezawodnie połączył z cieniami śp. czcigodnego ojca swego Dyjakona, o którym tyle rozprawiać lubił, gdyby szczęściem poła surduta jego nie zawisła na grubéj gałęzi cierniowego krzaka. Uchwyciwszy natenczas rękami za inną gałęź z przeciwnéj strony parowu, biedny pan Jarvie bujał na powietrzu między niebem i ziemią, przedstawiając dość trafny obraz złotego runa, wiszącego jako znak kupiecki nadedrzwiami korzennego sklepu przy Ludgate-hill.
Co do Andrzeja Fairservice, temu się lepiéj udało; dolazł bowiem bez przypadku na małą płaszczyznę, prawie w połowie wysokości skały. Z tém wszystkiém miejsce to niczém nieosłonione, a leżące w bliskiém sąsiedztwie pola bitwy, nie zdawało mu się zupełnie bezpieczne. Chciał się wdrapać wyżéj, ale zatrzymały go pionowe ściany skały; wrócić nazad ku ścieżce, wcale nie miał ochoty, — latał więc z końca w koniec po szczupłéj przestrzeni jak tancerz na linie, krzycząc przeraźliwie, i wzywając pomocy raz po angielsku, drugi raz po galicku, w miarę jak zwycięztwo zdawało mu się przechylać na jedną, lub na drugą stronę.
Postrzegłszy przykre i niebezpieczne położenie burmistrza, pierwszą moją myślą było pośpieszyć mu na ratunek, lecz mimo wszelkich usiłowań nie zdołałem przebyć głębokiego parowu, który nas przedzielał. Andrzéj przeciwnie, mógłby bardzo łatwo przynieść panu Jarvie pożądaną pomoc; ale ani rozkazy moje, ani usilne prośby nie potrafiły go skłonić aby zlazł ze skały, po któréj biegał ciągle wołając ratunku, i schylając się na wszystkie strony, jak gdyby każdy wystrzał do niego był wymierzony.
Cała ta scena nie trwała dłużéj nad kilka minut. Ogień nieprzerwany zrazu, ustał raptownie, — wniosłem więc, że potyczka musiała się już skończyć; a chcąc się dowiedziéć o jéj skutku, zacząłem szukać miejsca, z którego mógłbym ujrzéć pole bitwy, i wezwać o pomoc biédnemu burmistrzowi, wiszącemu w powietrzu na wzór trumny Wielkiego Proroka. Po wielu usiłowaniach, odkryłem nakoniec smutny widok pobojowiska. Oddział kapitana Thornton został zupełnie zniesiony. — W téj chwili właśnie górale rozbrajali oficera i dwunastu pozostałych żołnierzy, z których każdy prawie był ranny. Oddział ten, mając przeciw sobie trzykroć znaczniejszą siłę, wystawiony, na morderczy ogień, na który skutecznie odpowiedzieć nie mógł, złożył broń w końcu na rozkaz dowódcy, pragnącego ocalić resztę swych mężnych towarzyszów od widocznéj, a nieużytecznéj zguby. Co do górali, zwycięztwo nie drogo ich kosztowało. — Walcząc bowiem pod zasłoną skały, stracili tylko jednego człowieka, a dwóch mieli rannych od granata. Te szczegóły późniéj mi już opowiedziano, gdyż w owéj chwili mogłem się tylko domyślić skutku nieszczęśliwéj wyprawy, widząc angielskiego oficera z głową odkrytą i we krwi zbroczoną, oraz jego żołnierzy, na których twarzy malowała się rozpacz, otoczonych zgrają górali, wydzierających broń nieszczęśliwym jeńcom z najdzikszą radością.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.