Rob-Roy/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  XVII.
Słyszę głos który w drogę mię woła;
Lecz on przed uchem twym znika.
Téj ręki wzrok twój ujrzeć nie zdoła.
Która mi cel mój wytyka.
Tickel.

Wspominałem ci już mój Treshamie, że rzadko kiedy, i to chyba uzyskawszy pozwolenie — i w przytomności staréj Marty, wchodziłem wieczorem do biblioteki; — był to skutek dobrowolnego układu, do którego sam myśl podałem. Od niejakiego czasu, przez wzajemną nieufność, schadzki te ustały zupełnie. Miss Vernon nie mogła się spodziéwać, abym je znowu rozpoczął, — a szczególniéj bez poprzedniego zawiadomienia i jéj saméj, i Marty; lecz ponieważ wyraźnego nie miałem zakazu, biblioteka była otwartą dla mnie i dla całéj rodziny, we wszystkich dnia i nocy godzinach; i nie mogłem być obwinionym o niedelikatność, chociażbym wszedł do niéj nieoczekiwany. — Nie wątpiłem, że miss Vernon przyjmuje często ojca Voghan lub inną jaką osobę, któréj rady kierowały jéj postępowaniem, i tylko w godzinach wolnych od wszelkiéj przeszkody. — Światło o późnéj porze, — cienie które sam dostrzegłem, — ślady na ścieżce wiodącéj do ogrodowéj furtki; — głosy i widma, o których rozprawiali służący, a zwłaszcza Andrzéj Fairservice; wszystko wskazywało, że oprócz zwyczajnych mieszkańców, jakiś gość odwiedzał bibliotekę; a że gość ten musiał mieć niewątpliwe związki z miss Vernon; postanowiłem odkryć — kto nim był? — w jakim celu przychodził? a nadewszystko, czyli rządził krokami Djany przez wrażenie bojaźni, lub przywiązania? — Nie mogłem zataić przed sobą, że ciekawość moja, jest jedynie skutkiem zawiści; chociaż bowiem nie miałem żadnych dowodów, byłem pewny, że doradzca miss Vernon jest mężczyzną, a do tego młodym i pięknym. — Uniesiony przeto żywą żądzą spotkania jak najprędzéj szczęśliwego kochanka, poszedłem do ogrodu, pilnować chwili, kiedy światło błyśnie w oknach biblioteki.
Lecz tak wielka miotała mną niecierpliwość, że stanąłem na miejscu godziną przed zachodem słońca, oczekując wypadku, który nie mógł nastąpić jak po zupełnym dnia schyłku. — Był to wieczór sabbatu, wszędy panowało głuche milczenie, przechodziłem tu i owdzie, rozmyślając o skutku moich zamiarów. Chłodne i balsamiczne powietrze uspokoiło nieco moją gorączkę, i gwałtowne bicie serca; a w miarę tego ostygał i zapał namiętności. — Zacząłem zimniéj rozważać, jakie miałem prawo rozpoznawać tajemnicze sprawy miss Vernon, i całéj mego stryja rodziny? — Godziłoż się nadużywać gościnności, szpiegując kroki tych, którym on dawał schronienie? — godziłoż się śledzić postępowanie Djany, i wbrew jéj woli zdzierać zasłonę, która ją pokrywała?
Gwałtowna zawiść i miłość własna dały odpowiedź na te pytania: że odkrywając tajnego gościa, zrobię wielką przysługę baronowi Hildebrand, który podług wszelkiego podobieństwa nie wié o tém co się w jego domu dzieje; że uwolnię miss Vernon od niebezpieczeństwa, na jakie może być narażoną przez związki z osobą zapewne podejrzaną, że jeżeli zamiar mój zdaje się obrażać delikatność, z drugiéj strony usprawiedliwia go aż nadto cel szlachetny i bezinteressowany (takie śmiałem mu nadać nazwanie) strzeżenia Djany, i zasłonienia przeciw zdradzie, podejściu, a nadewszystko przeciw skrytemu doradzcy, którego obrała sobie za powiernika. Takiém to rozumowaniem umysł mój pragnął uśpić wyrzuty sumienia! — jakoż dało się zaspokoić, na wzór chciwego handlarza, który przyjmuje niekiedy i fałszywą monetę, byle tylko kupujących nie odstręczył.
Kiedym przebiegał ogrodowe ulice rozbiérając te pro i contro, wpadłem niespodzianie na Andrzeja Fairservice, który stał nieporuszony około rzędu ulów, spoglądając jedném okiem na rój pracowitych lecz złośliwych obywateli rzeczypospolitéj, krążący około słomianéj swojéj stolicy; drugiém prowadząc po książce do nabożeństwa, która mocno obszarpana po rogach, miała prawie okrągłą formę, a przez druk ścisły, i ciemny kolor dymem zakopconych okładek, wydawała się godnym poszanowania starożytności zabytkiem.
— Ja sobie przeglądałem Wonny kwiat zbawienia, przez Jana Quackleben, — rzekł Andrzéj zamykając książkę, w którą na znak gdzie przestał, włożył rogowe swoje okulary.
— Ale te pszczółki, jak uważam, były dla was panie Andrzeju, wielką przeszkodą w pobożném zatrudnieniu.
— Oj to przeklęte stworzenia! mają całe sześć dni w tygodniu do wyprowadzenia roju — nie, jakby umyślnie czekają sabbathu, aby przeszkodzić człowiekowi pójść na kazanie — przecież dziś niewiele straciłem, bo go nie było w kaplicy Graneagain.
— A czemużeś nie poszedł Andrzeju do parafialnego kościoła? — tam, tak wyborny kaznodzieja!
— Koście ogryzione! za pozwoleniem pana, dla psów przydatne, i nic więcéj. Ja, miałbym słuchać, jak wrzeszczy pastor w swojéj białéj koszuli, a muzykanty dudlą na piszczałkach? Wolałbym patrzéć na Doddie Docharty, kiedy mruczy pod nosem pacierze, trzymając brewiarz w ręku.
— Docharty? — rzekłem, — (było to imię starego irlandzkiego księdza, który czasem przyjeżdżał ze mszą do Osbaldyston-Hallu) — mnie się zdawało, że ojciec Voghan jest w zamku, widziałem go wczoraj rano.
— Tak, — odpowiedział Andrzéj, — ale wieczorem pojechał do Greystok, czy gdzie tam. — Wielkie jakieś poruszenie między nimi panuje; kręcą się, huczą, jak te oto pszczoły. — Ale mówiąc o pszczołach, czy pan wie o tém, że dziś już drugi rój osadziłem? piérwszy wyleciał o wschodzie słońca. — No, teraz zdaje się, że mogę być spokojnym, wszystkie powchodziły do ula; a więc życzę wielmożnemu panu dobréj nocy, i wszelkich pomyślności.
To rzekłszy odszedł Andrzéj oglądając się po kilkanaście razy na pszczoły swoje.
Niespodzianie, dowiedziałem się odeń bardzo ważnéj dla mnie nowiny; to jest, że mniemano, iż ojca Voghan nie ma w zamku. Jeżeli więc tego wieczora światło błyśnie w oknach biblioteki, pomyślałem, będzie to oczywistym dowodem, że albo kto inny do niéj uczęszcza, albo postępowanie ojca Voghan jest tajemnicze, a zatém podejrzane. — Oczekiwałem niecierpliwie nocy, lecz zaledwo zmierzchać zaczęło, zabłysnął promień światła w téj odludnéj sali; jakkolwiek zrazu niewyraźnie, dla niezupełnéj jeszcze ciemności, rozeznałem je tak łatwo, jak zbłąkany żeglarz piérwsze błyśnienie morskiéj latarni, wskazującéj drogę do portu. — Uczucie delikatności, którego dotąd stłumić nie mogłem, zniknęło w jednéj chwili, gdy nadeszła szczęśliwa sposobność dogodzenia niepohamowanéj zawiści. — Wpadam do domu, unikając oka mieszkańców z ostrożnością człowieka, który nie chce miéć świadków swego czynu. Zbliżam się ku drzwiom biblioteki, kładę rękę na klamce i przez chwilę waham się jeszcze; ale słyszę wewnątrz stąpanie, otwiéram... i znajduję miss Vernon samą.
Zdziwienie malowało się w jéj spojrzeniu, czy z powodu nagłego mego wejścia, czy z innéj przyczyny, nie wiem; łatwo jednak poznałem, że nadzwyczajne jéj pomieszanie, musiało być skutkiem ważnéj pobudki. Cóżkolwiekbądź, pomieszanie to niedługo trwało. — Djana odzyskała wkrótce przytomność umysłu; a ja który wszedłem z myślą zawstydzenia téj niewinnéj istoty, sam dręczony sumieniem, wstydzić się zacząłem mego postępku.
— Cóż się stało? — zapytała miss Vernon, — czy kto przyjechał do zamku?
— Nic nie wiem, — odpowiedziałem rumieniąc się, — chciałem wziąść poemat Dantego.
— Oto jest, — rzekła wskazując na stół.
Przerzucając jednę książkę po drugiéj, dla wyszukania téj, po którą niby przyszedłem, myślałem jakim sposobem wycofać się zręcznie z przykrego położenia, w które mię popędliwość moja wtrąciła; wtém spostrzegłem na stole męską rękawiczkę — spojrzałem na miss Vernon, żywy rumieniec pokrył jéj policzki.
— Jest to jedna z moich relikwij, — odezwała się drżącym głosem, — rękawiczka dziada mego, którego wizerunek tyle panu się podobał.
Jakby sądziła, że czegoś więcéj potrzeba, abym uwierzył jéj słowom, otworzyła szufladę wielkiego dębowego stołu, a wyjąwszy drugą rękawiczkę, rzuciła przedemnie. Kiedy serce z natury otwarte i szczére, musi wezwać na pomoc fałszu, niepewne stąpanie po nieznajoméj drodze, prawie zawsze zdradza jego zamysły. — Rzuciłem okiem na rękawiczki, i rzekłem zimnym tonem:
— Podobne są, nie przeczę temu, i z kształtu i z rozmiaru; ale zdaje mi się, że nie należą do jednéj pary, bo obie z prawéj ręki.
Przygryzła wargi z niecierpliwości, a zapłoniona wstydem odpowiedziała:
— Wdzięczna jestem panu za naukę: — kto inny wniósłby może z tego, co usłyszał, że nie chcę dawać obszerniejszego tłómaczenia okoliczności, któréj zgłębiać nikt obcy niema prawa. Pan postąpiłeś szlachetniéj, boś mi dał uczuć nietylko nikczemność fałszu, lecz i to jeszcze, że fałszywą być nie umiem; — powiem więc istotną prawdę: — ta druga rękawiczka nie należy do pierwszéj; należy do przyjaciela, który mi jest droższy, nad sam oryginał tego wizerunku Vandycka do człowieka, którego rady kierowały mną dotąd, i nadal kierować będą; którego szanuję i poważam, którego....
— Którego kocham! chciałaś pani dodać, — przerwałem uniesiony najżywszą zawiścią.
— A gdyby i tak było, — rzekła przybiérając ton dumnéj powagi, — miałażbym zdawać komu sprawę z moich uczuć?
— O! nie, nie; racz pani wierzyć, że nie jestem tak zarozumiały, ale jeżeli wolno przyjacielowi, bliskiemu jak widzę utraty tak pięknego tytułu, wynurzyć radę...
— Proszę mi nic nie radzić, i o nic nie pytać, — przerwała żywo. — Nikt niéma prawa wglądać w postępowanie moje, i jeżeli wszedłeś tu o téj niezwykłéj porze, aby je szpiegować, przyjaźń którą mi oświadczasz, jest nędzną wymówką natrętnéj ciekawości.
— Pozostaje mi więc tylko, uwolnić panią od niemiłego widoku natrętnika, — rzekłem równie dumnie jak i ona; bo nieugięty mój charakter, nawet najżywszym uczuciom serca uledz nie umiał. — Był to jak uważam sen... miły wprawdzie, lecz zwodniczy, nader zwodniczy! i... ale rozumiemy się teraz.
Domawiając te słowa, już chciałem odejść; gdy miss Vernon, któréj poruszenia niekiedy były tak nagłe, jak gdyby wola nie miała w nich żadnego udziału, zabiegła mi drogę, i ująwszy rękę moją, wstrzymała mię z tą powagą, którą w potrzebie zręcznie przybrać umiała, a która w tak dziwnéj i pociągającéj zostawała sprzeczności, z jéj zwykłą wesołością i prostotą.
— Zaczekaj chwilę, — rzekła. — nie powinniśmy się tak rozstawać. — Liczba przyjaciół moich nadto jest szczupła, abym z niéj wykreślać miała imiona tych nawet, którzy się odznaczyli niewdzięcznością i samolubstwem. — Posłuchaj mię panie Franku; nic się nie dowiész o téj rękawiczce; nic ci nie powiem, ani na jotę więcéj jak to o czém już wiesz: — a jednak nie chcę aby była znakiem wzywającym nas do nieśmiertelnéj walki. Ja tu długo gościć nie mogę, — dodała smutnym tonem; — ty jeszcze krócéj bawić w tym zamku powinieneś. Za chwilę rozstaniemy się, i rozstaniemy na zawsze! — Bądźmy więc w zgodzie, i niech moje tajemnicze nieszczęścia nie zatruwają goryczą tych kilku godzin, które jeszcze z sobą przepędzić mamy z téj strony wieczności.
Nie wiem mój Treshamie, przez jaką moc czarodziejską, to lube stworzenie potrafiło wziąść górę nad charakterem, którego ja sam często nie mogę być panem. — Postanowiłem wchodząc do biblioteki, że nie wyjdę z niéj, póki się wszystkiego nie dowiem. Djana odrzuciła ze wzgardą prawie żądanie moje, i nie wahała się wyznać, iż przenosi nademnie innego współzalotnika; bo jakież imię nadać mogłem temu jéj skrytemu powiernikowi? — A przecież kiedy już byłem u drzwi, kiedy wszelkie z nią związki zerwać miałem; jedna zmiana w jéj spojrzeniu, jedno przejście z dumnego gniewu do rozkazującéj powagi, a następnie do tkliwéj przyjaźni, zatrzymały na miejscu pokornego sługę, i wymogły na nim bezwarunkowe poddanie się jéj wszechwładnéj sile.
— Cóż ztąd że zostanę! — rzekłem siedząc znowu, — mamże być świadkiem nieszczęść, od których pani oswobodzić nie mogę? — tajemnic, których, zgłębiać nie mam prawa bez narażenia się na gniéw miss Vernon? — Jakkolwiek brakuje ci na doświadczeniu, trudno jednak, abyś nie wiedziała, iż młoda osoba może mieć tylko jednego przyjaciela. Mężczyzna nawet, posiadający przyjaźń moją, wzbudziłby zawiść we mnie, gdybym zaufanie jego dzielił z trzecią skrytą i nieznajomą osobą; — cóż dopiéro mówić o tobie miss Vernon? o tobie...
— A więc to ma być zawiść, — przerwała Diana, — a do tego wściekła zapamiętała zawiść! — ależ mój przyjacielu, chciéj się zastanowić, że prawiąc mi od pół godziny te androny, idziesz za przykładem owych półgłówków, którzy naczytawszy się komedyj i romansów, zapominają w końcu, że żyją na rzeczywistym a nie na urojonym świecie. Chłopcy, dziewczęta, zaledwo mówić zaczną, już o miłości mówią; i póty mówią, aż nareszcie uwierzą, iż rzeczywiście kochają; gdy zaś ta namiętna miłość ostygnie i zgaśnie, dręczą się póty, aż znowu uwierzą, że zawiść opanowała ich serca. — Lecz my panie Frank, jako ludzie rozsądni, używajmy tylko języka czystéj i prawéj przyjaźni. Wszelki inny między nami związek tak jest niepodobny, jak gdybym ja była mężczyzną, albo ty kobietą; czyli jaśniéj mówiąc, — dodała po chwili milczenia — lubo bez zarumienienia się mówić o tém pannie nie wypada, nie możemy należyć do siebie, chociażbyśmy chcieli, i chciéć nie powinniśmy, chociażbyśmy mogli.
Anielski rumieniec pokrył jéj oblicze, gdy wyrzekła te okrutne słowa. Już się zabierałem zbijać nielitościwą odpowiedź, zapomniawszy o podejrzeniu, które w ciągu téj rozmowy nowéj nabrało mocy, gdy daléj mówić zaczęła zimnym, a nawet surowym tonem:
— To co powiedziałem, jest istotną i niezaprzeczoną prawdą; nie chcę słuchać żadnych pytań ani zarzutów. Jesteśmy przyjaciółmi panie Osbaldyston, czy zgoda? ale nic więcéj, ani teraz, ani nadal, jak przyjaciółmi. — Widząc, że w głębokim smutku pogrążony, nic nie odpowiadam, zmieniła przedmiot rozmowy.
— Oto jest list do ciebie panie Frank, czytelnie i dokładnie pisany, — który jednak mimo to, nigdyby może rąk twoich nie doszedł, gdyby przypadkiem nie wpadł w ręce zaczarowanego karzełka, którego podobnie jak inne dawnych romansów bohaterki, mam na moich usługach.
Otworzyłem pismo, lecz zaledwo rzuciłem okiem na pierwsze wyrazy, wypadło mi z drżącéj ręki, a usta wydały wykrzyk mimowolny:
— Wielki Boże! tak więc szaleństwo moje i upór, zgubiły ojca mego!
Miss Vernon powstała niezmiernie przerażona; lecz wkrótce wróciło jéj zwykłe męstwo:
— Cóż to jest? — rzekła bledniejąc, — źle wam, mamże przynieść szklankę zimnéj wody? — Bądźże mężczyzną panie Osbaldyston? — Cóż się stało? czy ojciec wasz już nie żyje?
— Żyje dzięki Bogu, ale w jakimże stanie! w jak okropném położeniu!
— Czy to tylko? — nie traćże więc serca, — czy mogę ten list przeczytać?
Zezwoliłem, zaledwo wiedząc co mówię, — miss Vernon wzięła fatalne pismo i przeczytała, je uważnie.
— Któż jest ten pan Tresham, którego podpis znajduję przy końcu?
— Spólnik ojca mego, (szanowny twój rodzic Wilhelmie), — lecz dawno przestał należyć do handlu.
— Namienia on o wielu listach poprzednio do ciebie pisanych.
— Żadnego nie odebrałem.
— Zdaje się więc, iż Rashleigh, który kierował wszelkiemi interesami po wyjeździe ojca pańskiego do Hollandyi, udał się przed kilku dniami do Szkocyi, zabrawszy znaczną summę przeznaczoną na opłatę długów, które dom wasz winien rozmaitym osobom w owym kraju?
— Nie inaczéj.
— Pisze daléj p. Tresham, że wysłał do Glasgowa w pogoń za Rashleighem niejakiego Owena, piérwszego komisanta, i wzywa cię abyś się tam udał dla udzielenia pomocy Owenowi.
— Tak jest, nie mam ani chwili czasu do stracenia.
— Ile ja sądzić mogę o tych nowinach, zdaje mi się, że w najgorszym nawet razie, macie tylko do stracenia pewną summę pieniędzy; a widzę już łzy w oczach twoich. Wstydź się panie Osbaldyston!
— Miss Vernon niesprawiedliwie mię obwinia — nie strata mię zasmuca, lecz wpływ szkodliwy jaki miéć będzie na umysł i zdrowie mego ojca. — Słowo kupieckie droższém mu jest nad życie, a niemożność uiszczenia się, wtrąciłaby go niezawodnie do grobu, podobnie jak podejrzenie o tchórzostwo byłoby wyrokom śmierci dla żołnierza. — Wszystkiemu mogłem zapobiedz, gdybym zwyciężywszy nierozsądną pychę i nieprzebaczone lenistwo, przystał na dzielenie z ojcem moim szlachetnéj i użytecznéj pracy. — O Boże! jakże teraz smutne skutki błędu mego naprawić potrafię!
— Oto przez najśpieszniejszy wyjazd do Glasgowa, gdzie cię wzywa list przyjaciela.
— Ale jeżeli w istocie Rashleigh uczynił postanowienie zgubić dobroczyńcę swego, jakże zdołam odwrócić haniebne, lecz zapewne dobrze wyrachowane zamachy.
— Słaba nadzieja! nie przeczę; ale i to pewna, że żadnéj ojcu waszemu nie przyniesiesz pomocy, zostając na miejscu. — Pomnij panie Frank, że gdybyś był poszedł za wolą jego, uniknąłbyś nieszczęścia, które wam teraz zagraża. Spiesz więc gdzie cię woła święta powinność, a wszystko jeszcze może być naprawione; ale zatrzymaj się chwilę, i nie wychodź dopóki nie wrócę.
W kilka minut weszła trzymając list zapieczętowany, ale bez napisu.
— Powierzam ci, — rzekła, — ten dowód przyjaźni mojéj, polegam bowiem zupełnie na charakterze twoim. — Jeżeli dobrze zrozumiałam pismo, któreście odebrali, summy będące w ręku Rashleigha, powinny być odzyskane przed dwunastym września, ile pomnę, aby było czém opłacić długi; i jeśli potrafisz tego dokazać, naówczas kredyt ojca twego będzie ocalony.
— Bezwątpienia, ta jest właśnie myśl pana Tresham. Spojrzałem raz jeszcze na odezwę ojca swego i dodałem: — rzecz nie podlega najmniejszéj wątpliwości.
— W takim razie karzełek mój może być dla was przydatnym. Słyszeliście zapewne o czarodziejskiéj mocy pisma. — Weź ten list, ale nie otwieraj go, chyba gdy wszelkie inne środki okażą się bezskuteczne. Jeżeli się obejdziesz bez mojéj pomocy, ufam honorowi twemu, że spalisz to pismo bez otworzenia; w przeciwnym razie możesz zerwać pieczęć na dziesięć dni przed terminem, a znajdziesz objaśnienia, które ci przydać się mogą. — Bądź zdrów Franku! nie zobaczymy się więcéj, ale pomyśl czasem o przyjaciółce twojéj Djanie Vernon.
Chciała mi podać rękę tylko, ale przycisnąłem ją całą do mego serca. Wydarłszy się z westchnieniem z mojego objęcia, wybiegła drzwiami prowadzącemi do jéj pokojów, i już więcéj nie ujrzałem najdroższéj sercu memu istoty.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.