Risztau/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Risztau
Pochodzenie Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Odjeżdżając, powiedział sobie: „Kocham ją, musi być moją!“ Ale należał do ludzi, którzy umieją działać, ale nie umieją czekać. Najwięcej w całym świecie bał się samego siebie. Dusza jego, mężna i ruchliwa, blakła w bezczynności, jak martwy motyl; opadały ją jakieś mgły, wypływały tłumione pracą wątpliwości. Przytym odpowiedzi na swoje listy jeszcze nie miał; więc chodził chmurny po małej izdebce lub wyglądał oknem na brudną, niebrukowaną ulicę miasteczka, po której snuły się brudne postacie mieszkańców. Wycieczek nie robił, gdyż okolice blizkie nie były ciekawe, a dla zwiedzania dalszych potrzebne były pieniądze; nie przyjmował też i nie odwiedzał nikogo. Zachodził do niego czasami „kolega z przyrody“, syn miejscowego obywatela; zanudzał opowiadaniami studenckich historji, pił herbatę i odchodził zadowolony z siebie i z tego, że się nagadał. O Strasiewiczach Wichlicki nie miał długo żadnych wiadomości.
— Zapomnieli, jak o zwykłym przechodniu! Strach odpowiedzialności w razie mej śmierci wziąłem za dowody przyjaźni... A u niej... Jeśli i było jakie uczucie, to ustąpiło wobec wdzięczności dla Strasiewiczów. Zresztą, jakie mam prawo przypuszczać, że było uczucie?... Nie dała mi tego poznać ani półsłówkiem. Trzeba było zapytać wprost... Dla czego nie zapytałem?... — rozmyślał w księżycową noc przy otwartym oknie. A od lasów gorące fale powietrza niosły zapachy silne, odurzające, niosły smętne echa mieszanych głosów, tęskne „śpię, śpię“ kaukaskiej sowy, szum wodospadów i wiatru powiewy. Zrywał się, chciał iść, ale chłodna refleksja przykuwała go do miejsca... I cóżby jej powiedział? Ekspedycja mogła być cofnięta; mogły znowu przyjść długie lata poszukiwania pracy, niedostatku, tęsknoty do sławy, do wpływu... A wówczas coby jej dał z obrazów, które tak niebacznie przed nią roztaczał? coby spełnił z obietnic swoich? Wybije się, choćby miał zginąć!
Ale obecnie byłaby kulą u jego nogi. Jurek i Szymon stokroć więcej mają od niego danych na ojców rodziny... Nie będzie więc mącił jej spokoju, nie przeszkodzi uwić gniazda! Z nim nie miałaby nigdy prawdziwego... Nie myślał dotąd o rodzinie. Był mężny, bo był samotny. Miał starą matkę, która sama nauczyła go nadewszystko cenić męstwo. Czuł, że choćby upadł, jeśli męstwa nie stracił, podniesie się, zgnieść nie da... Czuł w sobie wielkie siły i wielki zasób energji... Gdyby miał kogo tak bardzo swego, tak zupełnie od niego zależnego, może wtedy to, co mu tak w piersiach rwie się i płonie, zbladłoby, zgasło... Żeniąc się w takich, jak on warunkach, człowiek traci pół ducha. Nie, on musi przedewszystkim zdobyć grunt pod nogami. Hela — niech czeka! Jeśli go kocha, da dowód; jeśli nie...
Nie chciał kończyć. Czasami miał ochotę wszystko zerwać, zdeptać, zapomnieć i polecieć dalej wolny, samotny, jak dotychczas, ale wsiąkły już weń głęboko, zatruły go na długo, może na zawsze, wspomnienia blasku jej źrenic, dźwięku słodkiego głosu, złotych włosów, cieni, padających od rzęs na smagłe policzki, kibici zręcznej i silnej kobiety zdrowo chowanej, tego wyrazu niewysłowionej trwogi i smutku, który zadźwięczał w jej głosie, gdy mówiła wówczas: „Ciociu, on umrze!“
Rzucał się i szarpał; to mówił: — Pójdę, zobaczę ją choć raz jeszcze! — to z gniewem odpychał pragnienie: — Poco? Aby więcej cierpieć?... Nie!... niech będzie, jak jest!
W tej ciągłej rozterce, drażniony oczekiwaniem, bezczynnością, wychudł, wymizerniał, nie na żarty rozbolało go serce.
Aż dnia jednego, gdy leżał twarzą na poduszkach i starał się o niczym nie myśleć, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadł Jurek.
— Panie Stanisławie! Czy pan śpi?
Wichlicki usiadł na posłaniu.
— Co się stało?
— Szymon otruty! Jeśli pan pomóc nam może, to jedźmy natychmiast...
— Otruty?!... Skąd pan wiesz, że otruty?
— Tak przypuszczamy; ma wymioty i kurcze... — odrzekł Jurek, trochę zdziwiony wrogim spojrzeniem Stanisława.
— Zwracamy się do pana, gdyż... matka prosiła: chcielibyśmy uniknąć rozgłosu... Ale jeżeli nie umiesz, to mów prędko, a udam się do felczera.
Gniew go ogarnął, gdyż skłamał: nie matka, lecz Helena go wysłała.
— Dobrze. A konia masz pan?
— Niech pan siada na mego, a ja wrócę przez lasy piechotą.
W chwilę później Stanisław cwałował w kłębach kurzu i potokach południowego słońca przez pustą a jedyną ulicę miasteczka. Z przysłonionych okien wychylały się głowy kobiece, a z ciemnych wnętrzy sklepów i „duchanów“ wysuwały się męskie postacie w ciemnych czerkieskach z kindżałami, a nawet z rewolwerami i krzywemi szablami u boku, w białych, czarnych lub szarych baszłykach, malowniczo zawiązanych na głowie.
— Dobry koń! — mówili, cmokając i uderzając się rękami po lędźwiach.
— Cha! Możebyś ukradł? Twardy kąsek!
— To tych Polaków z podgórza!
— A ot i Jurek!
— Bismillah!
— Bez karabina... Co się stało?
Zarzucili go pytaniami w łamanej ruszczyźnie. Machał ręką i mijał ich, nie zatrzymując się wcale.
— A niedźwiedzia zabiłeś? Pamiętaj, żeś mi obiecał sprzedać pół skóry! — krzyczał za nim wysoki Czerkies z krogulczą, żółtą twarzą i czarną długą brodą.
Za ostatnim domem Jurek skręcił w ogrody i poszedł w stronę lasów.
Stanisław, ujechawszy parę wiorst szerokim gościńcem, wyciętym w gęstej puszczy, spuścił się po wązkiej ścieżynce w bok, w kamieniste łożysko Auczi. Tu musiał zwolnić kroku, gdyż jechać trzeba było wśród skalistych zwałów, bystremi brodami, przecinając liczne zagięcia krętej, burzliwej rzeczułki. W osadzie stanął przed zachodem słońca. Na ganeczku spotkała go pani Strasiewiczowa, a za raz za nią wybiegła Helena.
— Mój panie, co się dzieje, tego piórem nie opisać!... Chyba jaka epidemja!... Ledwie Szymkowi zrobiło się lepiej, zachorowała Justyna.
— Więc panu Szymonowi lepiej?
— Lepiej: śpi! Ale Justynie zupełnie tosamo, co jemu: kurcze... wymioty... Może co zjedli, a może to morowa zaraza, bo słyszałam, że grasuje gdzieś blizko, w Indjach...
Wichlicki poszedł do chorej. Była sino-blada, pot kroplami stał jej na czole, jęczała cicho, wzrok miała błędny i wyprężała się kiedyniekiedy, jak gdyby miała wymiotować. Zbadał puls, wysłuchał bicia serca, obejrzał wymioty i, ruszywszy ramionami, zaczął zadawać pytania.
— Oboje leczyliśmy mlekiem za radą Heli — mówiła pani Strasiewiczowa. — Ale jeżeli to cholera, to jabym sądziła, że potrzebne rozcieranie i gorące okłady. Pamiętam, kiedy u nas w kraju...
— Niech ciocia z łaski swojej przygotuje dla pana przekąskę, gdyż ja mam ręce i całe ubranie zawalane — wyprosiła ją zręcznie Helena.
— Dawałam mleko, gdyż słyszałam, że to najlepsze w razie otrucia — mówiła po odejściu pani Strasiewiczowej. — Justyna, widzi pan, wyznała mi pod przysięgą, że się otruła, panu jednak muszę to powiedzieć, żeby pan wiedział, jak leczyć. Szymona także otruła... Powiedziała mi, że już dawno... kochali się z Szymonem... ale on ostatniemi czasy ochłódł dla niej... więc za poradą Sembata dawała mu... w jedzeniu... lekarstwo.
Podała butelkę, na której dnie zostało jeszcze trochę żółtego płynu. Stanisław obejrzał i powąchał.
— Szymon ciągle niedomagał, ale Justyna nie przypuszczała, że to od tego; dopiero kiedy wczoraj schwyciły go wymioty i kurcze, kiedy zsiniał, a my wszyscy myśleliśmy, że skona, domyśliła się wszystkiego i z rozpaczy wypiła resztę... Ogromnie mi jej żal...
— Rozumie się, gdyż, zamiast miłości lub śmierci, oboje będą mieli katar żołądka — roześmiał się Wichlicki.
— Więc będą żyli?!
— Naturalnie! Chodźmy do tego romantycznego pana, może się już obudził.
Helena była widocznie zgorszona tą niewczesną wesołością, której on nawet ukryć się nie starał. Bo był istotnie rad, że wszystko skończyło się tak dobrze, że jednocześnie Szymek na zawsze został zabity w pojęciu Heleny. Staruszkę uspokoił zapewnieniem, że nikomu nie grozi niebezpieczeństwo, a wesołym opowiadaniem o nudnym życiu w miasteczku spędził wyraz troski z twarzy obu kobiet.
Nazajutrz chorzy mieli się znacznie lepiej. Szymon wstał i nawet krzątał się po domu: wodę nosił, krowy zapędzał, wióry zbierał. Justyna, bardziej osłabiona, leżała jeszcze. Wichlicki, nauczywszy, co trzeba robić w razie ataku, zalecił spokój i odjechał zaraz po obiedzie. Konie obiecał odesłać przez Selima.

∗             ∗

Nastąpił cały szereg dni jednostajnych, pracy powszedniej i powszednich wrażeń; w pamięci dziewczyny zasnuły one zwolna wspomnienia ostatniego spotkania. W duszy jej zapanował jednak od tego czasu nieokreślony niepokój, strach, stłumiona odraza do otoczenia i wciąż rosnące pragnienie wydobycia się na szerszy świat... Tu zostać nie chciała... Domyślała się zamiarów Szymona i przyczyny otrucia Justyny, zrozumiała, że Jurek ją kochał, a wszystko to wydało jej się niezmiernie bolesnym, oburzającym jak przemoc... Czuła jednocześnie na dnie swej duszy inny obraz, niby w całun otulony w tęsknotę i wstydliwość, drzemiący, ale gotów wypłynąć za najmniejszym dotknięciem; pamiętała imię, które, głośno wymówione, uderzało jak iskra w jej serce i wywoływało gorący rumieniec na jej twarzy. Czy wróci? Czy ujrzy go jeszcze? Przyjedzie może na pożegnanie... Musi przyjechać: przecież Jurek znalazł pieniądze, które on zgubił, o czym dadzą mu znać zapewne w następne święto, gdyż teraz wszyscy zajęci byli powtórnym okopywaniem kukurydzy. Myślała o tym, co mu powie: wahała się między chęcią a dziwną obawą zasięgnięcia jego rady, jak wyrwać się w świat, gdzie inni żyją i walczą o cudną przyszłość, gdzie, jak on mówi, każdy czyn może mieć treść swoją i cel... A powinna się śpieszyć, gdyż ma już lat dwadzieścia, i każdy dzień tu spędzony jest dla niej stracony... Prosić go jednak o pomoc nie będzie... powie mu tylko, że pragnęłaby nie zniknąć w życiu „bez śladu“, jak on mówił. Powtarzała to z dziwnym wzruszeniem, przypominała sobie, że powiedział wtedy także: „Żyjecie jak kwiaty“, a pewnie chciał powiedzieć: „Żyjecie jak zwierzęta!“ — myślała. — I prawda: pracują, aby jeść, i jedzą, aby pracować. Lecz to się musi skończyć: ona woli cierpieć, niż tak drzemać. Ach, gdyby przyszedł i wskazał drożynę, która wywieśćby ją mogła z tego labiryntu!... Tam na świecie ona nie miała nikogo; tu zaś wszystkich kochała, nie tak jednak, by oddać im życie, które przecież człowiek... ma jedno! Ach, gdyby tylko wskazał, ona o niczym więcej nie marzy, niczego się nie spodziewa... Doprawdy! Przejdzie przez życie cicha, niewymagająca... Poświęci się dla innych, ale chce, żeby to było rozumne poświęcenie, któreby dało jakieś trwałe rezultaty, nie jak tu...
Pewnej miesięcznej nocy, gdy, zmęczona myślami i nieznośnym gorącem, zasnęła późno, wydało jej się, że wiatr podniósł zasłonę w oknie, a do pokoju wleciał motyl czy kwiat i musnął ją po twarzy. Otworzyła oczy i podniosła się na posłaniu. Na poduszce leżała róża. Nim zrozumiała, co to znaczy, zasłona odchyliła się znowu i nowy kwiat uderzył ją w piersi. Zdziwiona wyskoczyła z łóżka i pobiegła do okna. Odsunęła firankę i wyjrzała. W blasku księżyca ze strzelbą przewieszoną przez ramię stał Wichlicki. Psy łasiły się do niego, a on patrzał w jej okno i trzymał w ręku pęk kwiatów. Helena opuściła zasłonę, zgorszona i rozgniewana.
— Panno Heleno — mówił prawie szeptem — daruj! Jestem szalony i śmieszny, ale muszę pomówić z panią...
Odpowiedziało mu głuche milczenie; zrozumiał, że istotnie zrobił głupstwo, że może coś popsuł i zgniótł, co wymagało wielkiej uwagi i pieczy.
Rozumie się, nie wyjdzie!... Na co on liczył? Dla czego przypuszczał, że go usłucha?... Palił go ból i szarpał dreszcz wewnętrzny. Chciał odejść i nie mógł.
Dziewczyna tymczasem stała w ciemnościach na środku pokoju i przyciskała ręce do falujących piersi. Wyjść, czy nie?...
— Mój Boże, pani się gniewa!... Więc wszystko stracone!... Niech pani wyjdzie, niech mi pozwoli wytłumaczyć się... Niech pani źle o mnie nie myśli...
Wiatr zakołysał muślinową zasłoną, a jemu się wydało, że to dziewczyna dotknęła jej ręką.
— Jutro o świcie jadę — wyrzekł, podchodząc bliżej — konie gotowe, rzeczy spakowane...
— Tak, bez pożegnania! — szepnęła.
— Może nie wrócę... Dla tego przyszedłem. Błagam, niech pani wyjdzie!... Wyprawa spóźniona, a mam dotrzeć do lodowców Risz-tau... Nie... Więc choć rękę daj pani, bym ją ucałował... twarz pokaż!
— Dobrze. Odejdź pan i zaczekaj u bramy... Jurek znalazł pieniądze, więc przyniosę je panu. Będą pewnie potrzebne.
Powiedziała to dość głośno, tak, że on zląkł się, iż pobudzą się wszyscy i ta upragniona chwila zamieni się w nudną gawędę przy szklance herbaty. Odszedł co prędzej, ale myślał, że bramy nie znajdzie, gdyż ziemia kołysała się pod nim, jak woda.
Oparszy się o słup, z rękoma na lufie karabina, stał zwrócony plecami do domu i nie ruszył się, choć słyszał, że idzie, że jest już blizko, aż, otulona ciemnym szalem, zatrzymała się koło niego. Nic nie mówiąc, ruszyli drożyną ku przepaści.
— Pan przyszedł piechotą?
— Piechotą.
— I odważył się pan?
„Niema złej drogi“ — pomyślał, ale nie ośmielił się powiedzieć.
— A gdyby pana znowu...
— O, teraz jużbym świstał!... — roześmiał się.
— Pan wie, że Jurek znalazł pieniądze...
— Tak, pani mówiła. Et, co tam!... Wystarczy mi to, co przysłali!
— Ależ czterysta rubli!... Zupełnie dobre!... Trochę zbutwiały, ale wysuszyliśmy...
— Niech zostaną u pani.
— Więc pan wróci?
— Dla tego właśnie nie chciałem być przed wyjazdem. Chciałem powrócić, by powiedzieć, że... kocham panią... i zabrać... w razie gdyby... A przedtym... Nie chciałem mącić spokoju pani, jeżelibym nie...
Mówił śmiesznie urywanym głosem i bez dźwięku. Dziewczyna długo milczała.
— Jaki pan dobry... — szepnęła wreszcie.
— I zarozumiały... Prawda?... Popełniłem szaleństwo, żem przyszedł, ale niech tam!... Kiedym pomyślał, że mogę nie wrócić, nigdy już pani nie zobaczyć... ogarnęła mię taka trwoga, taka gorączka!... Chciałem pisać... nie kleiło się... Selim w izbie chrapał... konie hałasowały w zagrodzeniu, chodzić po izbie nie było można, bo zawalona jukami... Wziąłem broń i wyszedłem... a gdym znalazł się na powietrzu, nieprzeparte pragnienie przygnało mię tutaj... i oto jestem!... Ale pani nie odpowiada... Więc jak?! Więc...
Helena zwłóczyła z odpowiedzią, piersi jej falowały, bladość powlekła lica.
— Jam nie dla pana. Panu inna potrzebna towarzyszka. Jam prosta, pół chłopka. Nie mam ogłady i ukształcenia... Możeby się pan z czasem mnie wstydził? A jabym tego nie zniosła...
— Inna potrzebna? — powtórzył. — Tego ani ja, ani pani wiedzieć nie możemy. Serce nasze często płata nam figle... Myślę jednak, że nie... Pani w innej chowana atmosferze... Pani nie zna kompromisu z sumieniem, tej wady, która nas zjada!... Owszem, czuję, że w chwilach ciężkich będę mógł śmiało oprzeć się na ramię pani... Bom ja słaby, bom ja chwiejny, bo umysł mój znużony ciągłą wibracją... Szukam oparcia poza rozumowaniem, w uczuciu: pani je ma. Pani czysta...
— Pan chwiejny?... Panu trzeba oparcia?
— Tak, czuję, że pani jest moim dopełnieniem. Kocham panią... Zresztą jedyna to wskazówka dla wszystkich po wszystkie czasy... W tym względzie... Kocham panią... bardzo... Niech pani wybaczy, że to takie niezgrabne, takie szybkie... Niech pani wybaczy, bo doprawdy może zginę...
— Więc to tak niebezpieczne?...
— Zwycięża tylko ten, kto postanawia iść do kresu... Dotychczas nie lękałem się przygód... byłem gotów na wszystko. Gdyż są dwie odwagi... Ja mam zwykłą u nas odwagę ciała; tę drugą odwagę umysłu i serca pragnę zdobyć, i pani mi dopomoże...
— Ale teraz będzie pan ostrożny... Pan teraz nie jeden...
— Nie każ mi pani... nie mów mi pani!
Westchnęła. Siedli na brzegu przepaści. Otaczały ich, jak mury i baszty potężnej twierdzy, ciemne połamane pasma gór. U ich stóp majaczyła przez czarne gałęzie księżycem oświetlona dolina, skąd biły na nich podmuchy, jak dreszcz przejmujące, a wonne jak wschodnie balsamy... Helena odebrała mu rękę, którą zawładnął, całował i do piersi tulił.
— Jaka wilgotna noc! — rzekła ze drżeniem, otulając się w szal.
Odsunęła się od Stanisława i schowała pod suknię małe nóżki w kaukaskich papuciach.
— Niech mi pan opowie o tym miejscu, do którego pan jedzie, i o tym, co tam pan będzie robił...
— Chciałbym wedrzeć się na sam wierzchołek Risz-tau... Nikt tam jeszcze nie był; a jeśli mi się wejść uda, zbadam lodowiec i hale od strony rzeki Urucha... Jest to najgwałtowniejsza z rzek, wypływających z tego węzła. Górna jej część jeszcze nie była zbadana, gdyż jest niedostępna z powodu stromych ścian otaczających ją wąwozów i częstych a nagłych wylewów rzeki. Mam nadzieję znaleźć tam takie obnażenia gieologicznych formacji, że to zmieni do gruntu dotychczasowe pojęcia o gieologji Kaukazu, a może nawet i całej ziemi...
— A jeżeli pan zginie?...
Zamilkł na chwilę.
— Nie, nie zginę! — zawołał energicznie. — Nie odbieraj mi wiary! — dodał, pochylając się ku niej.
— Dobrze, nic już nie powiem...
— Od pierwszej chwili, gdym cię ujrzał pochyloną nad sobą, taką złocistą i białą, pomyślałem, że ty jesteś tą właśnie... Ach, że też to niema słów nowych na wyrażenie miłości!... A jednak ile w niej uroku!...
— Stokroć więcej, niż przypuszczałam... tylko zarazem i... bólu i trwogi... Usiądź niżej... Patrz na dolinę i mów... o sobie. Ty już pewnie nieraz kochałeś, a ja, panie, kocham raz pierwszy, więc nie śmiej się... Taki czuję smutek... strach. Nadchodzi coś zupełnie nieznanego...
Istotnie. Stanisław czuł, jak drżała jej dłoń, oparta na jego głowie, i sam drżał, głęboko wzruszony.
— Pójdziemy razem przez życie...
— Otworzysz mi ten świat nowy, pełen ludzi i spraw ważnych i świętych... gdzie jest to wszystko, co ty znasz i kochasz...
— Teraz kocham tylko ciebie...
Roześmiała się i pochyliła ku niemu.
— A jednak jutro odjeżdżasz...
— By wrócić i mieć cię na zawsze.
— Prawda: my nawet umrzemy razem — rzekła naiwnie.
Chciał znowu wziąć jej rękę, ale mu nie dała.
— Nie chcesz, a patrz: już świta!...
Podniósł się i wskazał ręką wschód. I ona wstała i z przerażeniem patrzała na szybko blednący nad wiszarami nieboskłon.
— Zaraz odchodzisz? Zaraz!?
— Muszę. Przewodnicy zamówieni. Jeśli nie przyjdę, odejdą i nie znajdę ich później. Przed upałem powinniśmy być za tym ot łańcuchem gór.
— Wysoko.
— Potym będzie już lepiej, pójdziemy doliną Czemcziry. Nie pocałujesz mię? — zapytał, nie puszczając jej ręki.
Potrząsła głową.
— Nie!... Tu boli! — przycisnęła ręką serce. — Czuję, że rozpłakałabym się... więc poco?... Wszak wrócisz!...
— Wrócę, ukochana!... gołąbko moja!... pani moja!... wrócę... Żegnaj!
— Nie mów tak!... Nie całuj. A bądź ostrożny, nie spadnij w przepaść!...
Po zboczu różowym już od zorzy spuścił się na dół, wciąż się oglądając, aż znikła mu za złomem czarnego urwiska. Ujrzał ją raz jeszcze z głębi doliny: stała na tymsamym miejscu, nieporuszona, z ręką na piersiach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.