Przejdź do zawartości

Rebursista

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lemański
Tytuł Rebursista
Podtytuł Rzecz z rękopisu znalezionego w aktach sądowych
Pochodzenie Proza ironiczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
REBURSISTA
Rzecz z rękopisu
znalezionego w aktach sądowych

............Rebursista jest istotą, która wszystko robi na opak i niejako naprzekór otoczeniu. Rebursista to wróg ustalonej porządności, która też, co pewien czas, występuje przeciwko niemu z ostracyzmem, uzbrojona w całą niezbędną surowość słusznych, przez większość wyznawanych prawideł.
Bo aczkolwiek Rebursista, rozpatrywany jako wyjątek, istnienie swe zawdzięcza regule ogólnej, czyli, że może on się uważać za dziecię reguły, to jednak, ponieważ multae exceptiones tollunt regulam, zbytnia przewaga tych dzieci czyli wyjątków, zniszczyłaby regułę, a w braku reguł świat przestałby istnieć.
Temi obawami powodowani, zebraliśmy się pewnego dnia, właśnie gwoli zastosowaniu środków karzących do znanego nam, wyjątkowego, w najopaczniejszem życiu zatwardziałego Rebursisty.
My, to jest przedstawiciele i zwolennicy zakłócanych przez pomienioną osobistość reguł, niczem nie odznaczaliśmy się, coby mogło nas wyróżniać z przeciętności schludnej, przyzwoitej i zadowolonej. O nas tedy niema co mówić nawet. Przeciętni nie mają żadnych historyi (ani awantur), bo ich dzieje są dziejami (na szczęście) nie ich, lecz przecięcia. W danym wypadku tem bardziej nie wypada o nas mówić, żeby jasną szczęśliwością tła, któreśmy właśnie stanowili, nie zaćmiewać szkaradzieństwa głównej (czyli zbrodniczej) osoby Rebursisty, przez nas, ku win jego rozpatrzeniu i godziwemu tychże ukaraniu, na sąd pociągniętego.
My, to jest: przewodniczący obradom, oskarżyciel publiczny alias potępiacz, obrońca, woźny Walenty, sędziowie, protokulista — my wszyscy jednem słowem, którzy ssiemy jurisprudencyjną pierś społeczeństwa — wszyscy, których płuca oddychają regularnie, czyli tchną regułami prawnemi: wszyscy byliśmy w komplecie i wszyscy, aczkolwiek rozpłomienieni tą werwą odśrodkową, która się z nieodzownych ziszczeń praw obowiązujących rodzi, jednakże wyraz tego proceduralnego napięcia pewnem miękkiem i powściągliwem przyciszeniem łagodziliśmy. Natomiast oskarżony Rebursista, bynajmniej poczuciem win swoich nie skrępowany, siedział okrakiem na krześle i wyzywająco bezczelnym uśmiechem znać nam o swego niepodległego i opacznego usposobienia istocie dawał. Przy nim stał woźny Walenty, na wypadek, gdyby ta rozkładowa i przekorna osobistość chciała się uciec do ucieczki lub w jaki inny sposób normalny przebieg postępowania karnego sparaliżować.
Stół nakryty był poprawnie białym obrusem, nieskazitelną bezplamność wyobrażającym oraz cnotę czystą, praniem w odpowiednich ługach w stosownej mierze uwidocznioną. W sam raz upieczone i uwarzone mięsiwa (zimne) stały, gotowe zaspokoić pozwy głodu, wymagań miary nieprzechodzącego. Na bocznych stolikach mieściły się przyrządy inkwizycyjne i szkliwa wykonawcze: flaszki z gryzącemi cieczami najwyższej próby, zakąski do kąsania i żucia z nieubłaganością, sosy ostre o cierpkości niesłychanej, ust krzywiznę, kurcz przełyku i oczów zmrużenia wywołujące, przyprawy i macerowizny, tym celem wymyślone, iżby kwas ich, drgania członków powodując, o nieprzytomną chęć bolesnych wyjawień przyprawiał, i butle, których sędziwa omszałość wadze win odpowiadała, mających podledz naszemu rozpatrzeniu i rozkładowi we wnętrzach naszych...

Przewodniczący zadzwonił w kieliszek i zaczęto stosować do winnego torturę wódczaną tudzież zakąśliwą. Ale Rebursista, zawsze z tym samym, obrażającym nas uśmiechem, zakąsywał obuszczęk najprzekwaśniejsze smakołyki, pokrzykując jeno: »Wyborne! Wspaniałe!...« i odpornością swoją na przeciętne działanie rzeczonych przekąsek, moc ich śledczą zobojętniwszy, zeznań żadnych ani przyznań się do winy nie czynił. Wskutek tego odmieszczono go od »kwestyi« i pozwolono mu odetchnąć, co wpłynęło nader ochronnie na ilościowość niedogryzionych frykasów inkwizycyjnych. Przewodniczący wstał, spojrzał z niewątpliwym acz umiejętnie tajonym przekąsem na prawie pustą blaszankę z makrelami, i odwiódłszy od niej wzrok, w którym na chwilę zmroczona, znów zajaśniała cicha niezachwianość, obrzucił mm przestępcę i nas, sędziów, i rzekł:
— »Urodzony (niestety) Franciszek Rebursista winien jest następujących poniżej wymienionych przeciwko ogólnemu stanowi rzeczy uchybień, pogwałceń i wykroczeń. Po pierwsze: Że z nocy dzień robiąc i naodwrót, porzuca łóżko, a w niektórych razach otomanę, wraz z nietoperzami i wraz z onemiż na spoczynek się udaje: a tak zgoła naturalny bieg rzeczy przeinaczywszy, czas na daremnem wczytywaniu się w dzieła poetów, filozofów i innych pisarzy metafizycznych, w nieprawnym zakresie piszących, trwoni. Po drugie: Na mocy zeznań świadków: woźnego Walentego tudzież Pelagii Agnieszki dwojga imion służącej, tenże Franciszek Rebursista, w nocy z czwartku na piątek, podczas gdy wszyscy ludzie, którym prawo nie ma nic do zarzucenia, spali, on, Franciszek Rebursista, pisał utwór z tym pretensyonalnym i nagannym tytułem: »O przeciętności przeciętnej«, niejednokrotnie przerywając sobie trud swój niepoważny i niewczesny, któremuby raczej »zgubna zguba« za nagłówek przystała, wybuchami śmiechu, oraz miotając na pomienioną przeciętność obelżywe wyzwiska. Po trzecie: Że w obecności tejże wyżej wspomnianej Pelagii Agnieszki, głośno wypowiadając się przeciwko znaczenie urzędowe mającym światopoglądom Kanta i Konta, dzieła ich do kąta rzucał, natomiast niejakiego Szuberta, solipsistę i egotystę Nietzschego, w krótkich lecz niepomiarkowanych okrzykach »Wyborne! Wspaniałe!« podnosił. Po czwarte: Że swój majątek, zamiast go w sposób znany, przy łagodnem używaniu odsetków, zręcznym, pracowitym i do prawa przystosowanym obrotem zwiększać, — zbytkami a głównie utracyuszostwem na podróże, książki i inne szczodrobliwości niepotrzebne uszczupla. Po piąte: Że wogóle w obrazach, w poezyi, w tak zwanej bibule i tym podobnych wymysłach próżniaczych nadto się rozlubowawszy, zdrowego życia się zaparł, bywań w świecie poniechał, do teatrów nie uczęszcza, bale, rauty, tańce, domy rodzinne skromnemi zdobne cnotami, za nic ma, źle o nich mówi i w ten sposób obywatelom, którzy jeszcze porządnego stanu się trzymając, w ideałach żyją, szkodzi, sprzeciwia się, i sen z ich godziwemi rozrywkami uznojonych ciał wypłasza. Po szóste: Że mogąc jeździć, sam na swych nogach chodzi i biednego woźnicę, jakoteż cech kareciarzy do upadku przywieść byłby w stanie, jeżelibyśmy jego rozkładowym skłonnościom prawnej nie położyli tamy. Po siódme: Że w nocy z piątku na sobotę, zarzuciwszy nawet chodzenie, po obłokach latał, a na zapytanie stróża nocnego, czemuby to czynił, odparł, ten mu na głowę rzuciwszy okrzyk: Sic volo sic volo, co w tłómaczeniu urzędowem znaczy: jak chcę, tak fruwam. Za tych wyżej przytoczonych win siedmioro, oskarżony podlega karze głównej czyli ścięciu, które to ścięcie na zasadzie praw obyczajowych, w związku z utartemi sposobami użycia niektórych obywatelstwo mających wyrazów, i z uwagi na przyjęty społecznie modus bibendi, trzeba rozumieć podwójnie: raz, jako stan porażenia latawczych, a nawet chodzeniowych ośrodków podmiotu, a drugi raz — w sensie fizycznego niebytu, spowodowanego odjęciem temuż podmiotowi pewnego przedmiotu zwanego, odnośnie do obywateli przeciętnych, głową, a jeżeli chodzi, jak w danym wypadku, o wartogłowa — nieroztropną i przewrotną kończyną górną«.
Przewodniczący siadł. Ostatnie jego słowa brzmiały pod sufitem izby sądowej, podobne do pogrzmiewań piorunu, który się, zgodnie z przepisami elektrotechniki, z chmury na chmurę przewala. Piętrząc ten ogrom win w obliczu naszej prawowitości, mówca nie zaniedbywał po każdem piętrze robić przestanków, abyśmy — tak on sam jako i my — stopień winności należycie ocenić i osądzić mogli. Więc też wszyscy, po skończonym akcie oskarżenia, wpadliśmy w stosowne do zasad działania win oszołomienie. Bolało nas tylko, że podsądny, sam jeden pośród nas ze swoim niezmiennie cynicznym uśmiechem i ze świadomą siebie przewrotnością win nie żałował, owszem, pokrzykując: »wyborne! wspaniałe!«, przyjmował ich na siebie jak najwięcej. Z oburzeniem spoglądaliśmy jeden na drugiego i następnie przenosiliśmy zdziwione oczy na zbrodniarza, na tę najwinniejszą z winnych istotę, która w swem jednem wnętrzu tyle win mogła dotąd bezkarnie mieścić.
Dlatego z niejaką otuchą i wiarą w sprawiedliwość poruszyliśmy się, gdy wstał oskarżyciel publiczny i w te rzekł słowa:
— »Prześwietny Sądzie! I oto znów karzące złych a dobrych ubezpieczające prawo wstrząsnął dreszcz słusznego oburzenia i zgrozy na widok niniejszego złoczyńcy, który hojnie, powiedzmy nawet, rozrzutnie przez naturę uposażony, mógł był być idealnej przeciętności wzorem, ale którego nieopaczny indywidualizm i opaczność zrobiły tem, czem go tu widzimy — człowiekiem, że się tak wyrażę, opacznościowym. Ponury wizerunek tego wykolejeńca, jakkolwiekbym starał się w należytem pokazać oświetleniu, to jednak będzie to tylko cień, zarys nikły, echo echa wreszcie zaprzepaszczonych głębin jego skalanej opaczliwością duszy. Tem niemniej zgarnijmy w jeden kłąb, zogniskujmy wszystką ohydę szczegółów ujawnionych przez śledztwo; uszczknijmy te, że tak powiem, wyskoki widome niewidomych wynaturzeń stworzenia, które, niestety, wymagania i reguły językowe każą nam mienić bliźniem i ludzkiem; zbierzmy, jako zbiera śmietanę dobra gospodyni, zbierzmy, mówię, wszystek trąd, który wypłynął z na szczęście utajonych dla szerszego ogółu ran skancerowanego ustroju delinkwenta; rzućmy tę ropę na blejtram uwagi waszej, o sędziowie, i stanąwszy na podnóżu znieważonego prawa, obejmijmy ten obraz zgorszonym wzrokiem«.
Tu mówca swą istność w rozpatrywaniu win, co już się dawało spostrzegać, wprawną, kieliszkiem Romane conti zwilżył i prawą rękę z porozwidlanemi palcami wyprostowawszy, zakreślił nią, jakoby promieniem od wnętrz prawnych biegnącym, ćwierć obwodu koła i tak dalej mówił:
— »Oto dzień w całym uregulowanym majestacie chodzi ulicami wielkiego miasta, pełen okrzyków rozgłośnych i wzbijających się ku niebu śmiało, bo godziwie i w sposób dozwolony przez prawo, dzień kipiący pożytecznościowemi zabiegami mieszkańców, którzy zatopieni w swych pracach, nawet nie wiedzą, że istnieje sprawiedliwość... Oto tam, świeżo zrodzone, kwilą w kołyskach, bądź biegunowych, bądź wahadłowych niemowlęce zawiązki przyszłych obywateli... Oto w miejskich ogrodach o prawidłowo rozwiniętych i porządnie utrzymanych trawnikach ciż sami obywatele, nieco dojrzalsi prawem używalności nóżek własnych, pod bezpośrednim dozorem piastunek i pod zwierzchnią czujnością strażników plantacyjnych, uczą się stawiać kroki, acz swobodne i spiesznemi nieraz zachceniami w ruch wprawiane, wszelako z uwzględnieniem należnem ochędóstwa klombów... Oto tam, w uczelniach, gradem lecą słowa nauki podręcznej w bądź otwartsze, bądź w tępsze głowy pomienionych obywateli, według norm statystyki rosnących: może na sędziów, może na ojców rodzin, a może i na złoczyńców, bo któż odgadnie tajniki przeznaczeń? Któż zgadnie, gdzie i kiedy kształtuje się ta przepaść, która oddziela cnotę od wybryków nieokiełznania?«...
Przy ostatnich wyrazach, instynktownie zaszurgaliśmy krzesłami, w ten sposób niejako zaznaczając przedział, którym się my, cnotliwi, od oskarżonego Rebursisty odgrodzić chcieliśmy.
»Aż oto nastaje — ciągnął mówca, rytmicznie głos podnosząc — nastaje żniwo, żniwo złotoplenne, że tak powiem. Obywatel dojrzał, wykłosił się, kwitnie, szumi, bywa ścięty, młócony, mełty, wyciera się, pytluje, piecze, kwaśnieje, schnie i pokrywa się pleśnią... Oto bruk, ulica... Oto piesi... Wszyscy obuci w obuwie złożone z podeszwy i z wierzchu; wszyscy ubrani w ubranie, które tułowiom prawnoległoboczną równość nadając, spojenie kończyn dolnych od niebezpieczeństwa publicznego chroni, podwójność ich w sposób nierodzący złych myśli uwidocznia i dozwala na pewną nieuniknioną a równowagi tułowia nie psującą tychże kończyn rozbieżność... Oto znów jezdni... Bądź na kurs wzięte, bądź wypożyczone z remiz i wozowni, bądź własne, bądź cudze, różnorakim pędem suną pojazdy, już w jedną, już w drugą stronę, turkocząc ostrzej lub powolniej, wioząc obywateli prywatnych lub ogólnych, posiadaczów lub posiadanych, zasiedziałych lub rzutkich, osiadłych lub niestałych, obcych sprawiedliwości lub karanych sądownie — a wszystko to porusza się według przepisów o ruchu kołowym i pieszym i musi się trzymać wskazań rozkładów jazdy i taks obowiązujących... A tam jeszcze... Tam w sklepach kupi się tłum obywateli, kupczy się tam i kupuje... Oto w cukierniach roją się spożywcy pism, słodkiego wypieku i niegorzkich znajomostek z damami, które chociaż same w występnej niewiedzy reguł małżeńskich żyją, to jednak, odbierając odbiorcom swym nadmiar nieulegalizowanej jeszcze chęci społecznych z obywatelkami obcowań, tem samem niezakłóconemu urzeczywistnianiu się praw matrymonialnych gdzieindziej nader są pomocne«...
Zauważyliśmy, że oskarżyciel, dając się wymowie swej porywać, nie czuł, jak w międzyzdaniowych przerwach, które są w tym protokule trzema kropkami oznaczone, lewica jego za kieliszek z Romane conti sięga i jego zawartość, przez woźnego Walentego podsycaną, do ust podnosi, i jak następnie jego, oskarżyciela, wargi mlaszczą, w winie smakując, poczem znów rozwierają się i dają upust słowom, coraz bardziej ujawniającym winność. Po ostatniem mlaśnięciu mówił:
— »A teraz, sędziowie, jeżeliby nas zapytano, co robi, czem się zatrudnia w tym powszechnym gwarze obywatelskiego życia podsądny? — wówczas, opierając się na materyale oskarżenia, musielibyśmy odpowiedzieć: oto w postawie leżącej, którą wstyd każe nam pokryć milczeniem, urąga światłości dnia, szydzi z pracy, naigrawa się z obyczajów i uwłacza nakoniec samemu życiu — głośnem chrapaniem! Sędziowie, zapytuję was i ciebie zapytuję, niewinna jeszcze, jak mniemam publiczności, ale która łatwo — ach, jakże łatwo! — może utracić swoją niewinność w winie... Zapytuję was, iżali nie jest zbrodniczą winą spać i gnuśnieć, kiedy inni pełnią swoje powinności winne sobie i swoim powinowatym?... spać, powiadam, spać — spać samotnie, bez legalnej towarzyszki żywota, bez tej osłody, którą nam zsyła prawo — ojcowskie, dobre, opiekuńcze prawo?... Zali nie jest występkiem ten — passez moi le mot — indywidualizm?... I czyż was nie przejmuje zgroza wobec faktu, że wszyscy czuwają na to, by mógł się wysypiać jeden, a co Szekspir tak fatalistycznie uwyraźnił w po wiedzeniu: »By ktoś tam spał, ktoś inny czuwać musi«?... Panowie! Czyż nie jest to burzeniem podwalin społecznych, przewracaniem idei równomiernego podziału pracy?... Pomyślcie, panowie, co za przewrót musi się odbyć w duszy tej nieszczęśliwej Pelagii Agnieszki dwojga imion służącej, która przyszedłszy zamiatać pokój, staje, niby żona Lothowa, osłupiała na widok Rebursisty śpiącego w biały dzień, bez butów i bez — miejmy odwagę wymówić — bez „niewymownych“?«...
W tem miejscu woźny Walenty, uważnie wsłuchujący się w powyższe zdania, odstawił na bok polędwicę (na zimno), którą właśnie przed przewodniczącym trzymał) i zasłoniwszy sobie wolnemi dłońmi usta, prychnął w sposób nieprzyzwoity i gminny... Cała uroczystość naszego ważącego losy publiczne skupienia, cały ten nasz wewnętrzny rozpęd ku niezłomnościom jakimś, ku nieubłaganym środkom dobro umacniającym, wszystka ta, słowem, solenna wzniosłość chwili, podobna majowej, plon niosącej chmurze, nasuniętej na nas mową oskarżyciela, została, niestety, na czas jakiś rozwiana. Przewodniczący z łagodnem dostojeństwem rozkazał niepowściągliwemu służbiście wytrzeć sobie nozdrza i podjąć zawieszoną koło polędwicy (na zimno) czynność. Oskarżyciel, gdy się uciszyło, tak dalej mówił:
»Lecz oto inny obraz. Najgłębsza noc. Ludzie, a raczej obywatele, uporządkowani wewnątrz i zewnątrz, śpią, a raczej spoczywają w czystej bieliźnie nocnej, która ani zbytnią ilością swoją, ani pokrowce i opony cechującemi szelestami otamowawczemi członkom się nie narzuca, ani ich, nadmiernem unaocznieniem w obcesową styczność ze skromnemi spojrzeniami wtrącając, nie wstydzi, ale je, owszem, zbawiennie od przeciągów chroniąc, umiarkowanemi je rozchyleniami nieznacznie ku jawności ośmiela i ściśle tylko potrzebną im, w rozluźnienie nieprzechodzącą, nastręcza im swobodę. Tak okryci doborowych tkanin przylegalnością, obyczajom ulegli, śpią obywatele przy legalnych swych, przez odnośny artykuł ustawy przyznanych im małżonkach...
A teraz, panowie, wycofajmy się z tych dziedzin błogosławionych i przejdźmy do posępnego siedliska odwrotnoczyńcy, który nie zważając na głębokiej nocy snom przynależną porę i własnej potrzeby odpoczynku zasady gwałcąc, siedzi oto w ubraniu spacerowem, samodzielnie związanej i barwą niezawisłej krawatce, zuchwale i opacznie rzuconej na pyszałkowatą wydętość gorsu, w binoklach co chwila migocących nerwowo i niestatecznie, z angielską fajką nabitą francuskim caporal’em, siedzi oto przy stosie ksiąg potytułowanych: Kant, Schopenhauer, Schubert, Nietzsche, Przygody Uhlenspiegla... Siedzi, czasem podniesie prawą rękę, potrząśnie fajką, niby indyanin tamahawkiem, i dymiąc zbrodniczemi usty, wyrzuca okrzyk: »Wyborne! Wspaniałe!« — okrzyk mocno i z nietaktem uderzający w ścianę, za którą może w tej samej chwili kleją się bliźniemu oczy senne.
Może właśnie w tej samej chwili, kiedy Rebursista dulczy i głowi się nad stosunkiem jednostki do bytu, chcąc to zagadnienie — jak wykazało śledztwo — na drodze myślowej rozwiązać; może właśnie, kiedy podsądny, przemierzając pokój i smugę francuskiego dymu z angielskiej fajki za sobą wlokąc, rzeczywistość snu umarza i materyi — jak wykazało śledztwo — zaprzeczając istnienia, chce ją do pierwiastków duchowych sprowadzić: może wówczas jego sąsiad urzeczywistnia marzenie czuwania, uzmysławia, krępuje i niszczy duchowość, tę niepotrzebną, tę nieludzką duchowość, tę do szalonych ofiar wiodącą, tę nieprzyjaciółkę życia obywatelskiego, tę przeciwniczkę ucieleśnionej, racyonalnej rozkoszy... Może właśnie, kiedy ten odmieniec podsądny, ten nocny rozwiązywacz bytowych zagadek, w posępnej zbrodniczej zadumie patrzy na resztę dopalającego się w lampie knota: może właśnie tam za ścianą taż poszukiwana zagadka bytu leży już odgadnięta«...
Oskarżyciel, powiedziawszy to wszystko głosem już snadź z natężenia chrypiącym, odetchnął i spojrzał po nas cokolwiek mniej skromnie, niżby wypadało. Następnie popił z kieliszka i zamlaskał językiem, niby się przedniością Romane conti delektując, niby czerpiąc upojenie w obrazach nocnego szczęścia, które co tylko z takiem przesadnem może lecz wybaczalnem lubownictwem skreślił i zestawił je z bezsenną i bezsensowną nad księgami ślęczliwością podsądnego. Ten siedział teraz, jedną dłoń trzymając w kieszeni podsądnej swej odzieży spodniej, drugą zaś wraz z łokciem na stole trzymając, palcami jej nóżkę kieliszka muskał, co powodowało chwiejbę kieliszka, trzepotanie się w niem złotego płynu i groziło nawet tegoż rozlaniem; niezależnie od tych objawów zakłócających równowagę chcącego być jedynie wypitym, nie rozlanym, spokojnego, niewinnego, słońcu ducha winnego wina — winowajca rzucał ku nam z po za binokli zaczepne, sardoniczne błyśnięcia. Co do nas, to przy winach siedząc tak, nie bez pewnego cierpkiego podniecenia rozglądaliśmy się w wyłuszczanych nam przewinach; a cierpkość tę oraz to podniecenie z goryczką i pobudliwem działaniem wina zestawiając, wogóleśmy się w tych przewiństwach coraz bardziej rozsmakowywali, coraz bardziej urastały nam serca i żywiej a żywiej płonęliśmy ku rozkoszy, która nie w innem się czemśkolwiek zawierać powinna, jeno w godziwem użyciu w zgodzie z godzinami i w owem najstosowniejszem jej, rozkoszy, odmierzeniu winnem zasłudze. Gdyśmy tak w tem błogiem napawaniu się spożywczem trwali, oskarżyciel obwiódł nas mętnawemi, o ile się zdawało, oczyma, zlekka się zatoczył i spoglądając następnie ku krzesłu, jak gdyby na niem usięście za odpowiedniejsze przy rozpatrywaniu win niźli stanie uznając, rzekł:
— »Zatrzymywać się nie będziemy nad karygodnością przedewszystkiem czytania książek filozoficznych i poetyckich wogóle, oraz nad szkodnictwem buntowniczego poniekąd zgłębiania istoty zjawisk przez ludzi do tego niepowołanych, którzyby pensyą profesorską albo urzędem członka akademii racyę tudzież pożytek wyżwymienionej czynności okupowali; zatrzymywać się nie będziemy, powtóre, nad ohydą zjawiska, że delinkwent w powyżej omówiony sposób czas nieskończoności wykradając i trwoniąc go, trwożnym jest wyrzutem dla reszty obywateli, którzy zobowiązania swe i powinności wypełniwszy, dozwolonych zażywają rozrywek i wywczasów; natomiast przejdziemy do innych, niemniej wstrząsających szczegółów sprawy, któremi pilno nam przytłumić tę odrobinę miłosierdzia, któraby się mogła w waszych sędziowskich, o panowie! tlić piersiach! Śledztwo wykazało, że oskarżony, podczas pisania utworu: »O przeciętności, jakżeś przeciętna!« nieprzystojnym śmiechem a także czynieniem głośnych i wręcz z dobremi obyczajami nielicujących spostrzeżeń oraz wykrzykników, jak »tępogłowcy«, »konkrety«, swego zepsutego wnętrza okazał istotność. Bo aczkolwiek, historycznie biorąc, śmiech odróżniać człowieka od zwierzęcia się zdaje, to jednak nieumiarkowana tegoż obfitość napowrót człowieka do niższości bestyalnej sprowadza. I jeżelibyśmy chcieli odwołać się do powag starożytnych orzeczeń w rodzaju: vae tibi ridenti quia post mox gaudia flebis i innych, zanadtobyśmy i tak już dość obszerny i wystarczający materyał oskarżenia zwiększyli. Dość będzie zaznaczyć, że śmiechem, bądź hałaśliwym, bądź ukrytym i przyczajonym w ironii, winowajca złożył i składa najjaskrawszy dowód zbytniej wzruszeniowości, czyli tego pierwiastku, z którego pochodzi wszelkie zło, wszelkie odchylenie się od normy, wszelki polot, ach, jakże często karkołomny!... Pytam was, sędziowie, czy można coś stałego na tak wzruszającej się podwalinie budować?... Nie! Po tysiąc razy — nie! I nie należy, powiem więcej, jest to naszym obowiązkiem człowieka wzruszeniom podległego ściąć, aby raz już usiadł i spokoju nie psuł! I aby raz już w górę nie wylatywał! Niech giną ci, co jeżdżą po obłokach nocami!... Panowie! Kto wysoko się wznosi, ten może spaść: leżący zaś na poziomie przeciętnym, jako od spadania zabezpieczony, spokojnie może dozwolonego przez prawo używać żywota i — spać!«
W tem miejscu — a był to już koniec może cokolwiek zadługiej, lecz pięknej mowy — w tem miejscu, gdy oskarżyciel siadł, a raczej upadł na krzesło, my, nie mogąc opanować radosnego wzruszenia i jakiegoś nawet cokolwiek przekraczającego zwykłość entuzyazmu, wszyscy, jak jeden mąż, powstaliśmy, wznieśliśmy napełnione przez woźnego Walentego wiwatówki i krzyknęliśmy: »Niech żyje potępienie! Niech żyje proza! Precz z przesądem! Precz z poezyą!«... Zaczem sędziwych a ustalonych, fermentowi niepodlegających, win krzepkość do swych wnętrz przelaliśmy. I gdy w ten sposób ulżyliśmy swemu uniesieniu, jedni z nas pilnie zaczęli obłupywać skórki z owoców; drudzy, w ciastach gmerząc, wybierali z nich sobie najupodobańsze; niektórzy zaś, przegniótłszy z masłem kilka gatunków sera, sprowadzali je do jedności, umiarkowanie wonnej, lecz pełnej mocy i nader pożywnej. Było nam dobrze. Czuliśmy tę radość, właściwą zdrowo myślącej gromadzie, do potępienia chętnej. Krzywda, przeciętności wyrządzona postępkami oskarżonego, miała być powetowana. Ufetowani, od wetów słodko ciężcy, byliśmy nastrojeni odwetowo przeciw zakłócicielowi siest, snów, żuć i tyć prawidłowych. Atoli pewnym lękiem zwęziły się nam piersi, gdy wstał obrońca. Strach nas przejmował, że nuż obrona złagodzi winność win winowajcy? Łagodność win to rzecz przecie dobra dla słabych kobiet — ktoś zauważył. My, mężowie — prawił na boczku — chcemy win wytrawnych, bo w trawieniu nasza błogość...
Tymczasem, na dźwięk rozwibrowanego dzwonieniem kieliszka, uwagi boczne zmilkły i obrońca przemówił:
— »Sędziowie! Oddając zasłużony hołd potoczystej swadzie szanownego oskarżyciela, muszę zaznaczyć, że wolałbym go widzieć raczej przy biurku nowelisty, niż na stanowisku odpowiedzialnego urzędnika«.
Tu mówiący zrobił umyślną pauzę, niejako dla przekonania się o celności pierwszego strzału. A strzał był dobry, cośmy musieli z niepokojem stwierdzić. Zarzut poetyczności skierowany przeciwko temu, kto sam przeciw poezyi występował!... Dobre. Oskarżyciel pobladł, czknął i z natężeniem wpatrywał się w obrońcę, jak gdyby się i w nim win chcąc doszukać.
— »Posępny szereg« — ciągnął mówca, zadowolony ze skuteczności pierwszego ciosu — »posępny szereg obrazów, albo raczej sztychów — wyraz ten pochodzi od stechen, stach, gestochen, kłuć, przebijać... Szereg sztychów zatem, któremi szanowny mój poprzednik usiłował przed chwilą wykłuć nam oczy, aby snadź nie widziały prawdy, więcej nas może raził jaskrawością, aniżeli przekonać mógł tem, co zazwyczaj nazywamy rozsądkiem. Boć jeżeli oskarżony spełnia zarzucone mu przestępstwo czuwania, gdy śpi reszta Warszawy, gdy śpi cała Polska, cała połowa kuli ziemskiej nawet, to czyliż tego przestępstwa nie podzielają z nim antypody?... Może szanowny oskarżyciel zechce nam powiedzieć, co się robi ze słońcem, gdy zajdzie na jednej z dwóch półkuli ziemskich? Czyżby też spało?... Jeżeli dobrze zrozumieliśmy jego myśl — nie słońca, tylko oskarżyciela! — to należałoby skazać na ścięcie całą drugą półkulę, zmniejszając świat do połowy, do pół­‑świata, że tak powiem! Nie zaszkodziłoby mieć więcej pobłażliwości dla wszech­‑świata, szanowny panie, który w dodatku napadasz na zdolność wzruszeniową i żądasz na nią kary głównej!... Czyż nie do tej właśnie zdolności odwoływałeś się w nas, kreśląc pstry obraz... tak, pstry obraz ziemskiego ruchu i błogotrwania, zakłócanego jakoby przez winowajcę, a raczej przez ofiarę nieuzasadnionych oskarżeń?... Czyż szafując nie powagą dowodów lecz pstrocizną... tak, pstrocizną słowną, nie liczyłeś, że porwiemy widelce i noże i, podobni ludożercom, rzucimy się na niewinną ofiarę, aby ją rozszarpać, jak te oto, w szczątkach już tylko rozpoznawalne marynaty z minóg, skumbrów i langustów, albo tamte ot konserwy z fląder, kilek, szprotków, sardynek i sielaw?... Zaiste, jakże często prywata i poziome apetyty podszywają się pod dbałość o dobro publiczne, o podwaliny społeczne i inne dźwięczne, ale puste hasełka!... Czyż właśnie te podwaliny społeczne nie są bardziej zagrożone przez twoją, szanowny oskarżycielu mowę, w której tyle sprzeczności!... Potępiając wzruszenie, każesz nam zarazem litować się, wzruszać losem jakiejś Agnieszki Pelagii, która miała nieszczęście (och!) ujrzeć swego pana bez »niewymownych«. Obyż tylko takie nieszczęścia zdarzały się kobietom! Wierz mi, panie stróżu obyczajności, że ani jedna z pokrzywdzonych w ten sposób niewiast, że nie powiem służących, nie uciekłaby się sama pod twoją tępicielską obronę!... Żądasz od nas litości dla służącej, a nie masz jej dla biednego samotnika, czuwającego, gdy świat zasypia, czuwającego nad księgami właśnie po to, by świat ten mógł drzemać!... I wierzajcie mi, ty oskarżycielu publiczny i wy, sędziowie, wierzajcie mi, że świat ten nie żałuje sobie drzemki, świat ten, a raczej półświat tańczący i objadający się podług ustalonych przepisów, reguł i obrządków!... Tak, sędziowie! Oto siedzi przed wami opacznik, odmieniec. Zetnijcie go, ale wraz z nim zetnijcie i tę drugą połowę świata, która czuwa, gdy my śpimy — my, których duszę stanowi przeciętność. Zetnijcie wszystkich nieściętych jeszcze! Zetnijcie wszystkie głowy płonące ku mrzonkom! Zetnijcie wszystkich, wszystkich zróbcie przeciętnymi; ale baczcie, o sędziowie, żeby wam samym przez tę przeciętność nie odcięto dróg do tego niezdrowo, nie utrudzenie czuwającego świata nieprzeciętnego!«
Obrońca przerwał i zdawało się nawet, że skończył, ponieważ, kiwnąwszy na woźnego, kazał sobie wlać w kieliszek Romane conti, siadł i niezwłocznie jął niem zwilżać krtań powyższemi, w kierunku oskarżyciela wypowiedzianemi a częściowo i do nas pitemi sarkazmami nadwerężoną.
Milczeliśmy. Oburzało nas to, że podsądny śmie być uważanym przez obrońcę za jakiegoś wskaziciela, jakiegoś poszukiwacza nowych wartości życiowych, kiedy jeszcze staremi można żyć aż miło. Jakże? — pytaliśmy się własnych dum dotkniętych, własnego zdrowego przekonania — więc nie dosyć mamy praw, prawd i prawideł? nie dosyć odkrytych już, wskazanych postanowień i zasad, już uporządkowanych, ułożonych w formy, opatrzonych plikami bezbłędnych skorowidzów, żebyśmy jeszcze mieli się nowemi dociekaniami kłopotać? Zresztą czyż nie pożywniej jest i bezpieczniej wypróbowane już gdzieindziej stosować u siebie odkrycia, jeżeli wogóle mamy ich niezbędność uznawać?... Śmiesznie jest nakoniec troszczyć się o rzeczy oderwane. Rzućmy je, oderwijmy się my od nich i żyjmy!
Tak myśleliśmy i z coraz większą nieżyczliwością spozieraliśmy na Rebursistę, zwłaszcza teraz, po mowie obrońcy, która go tak dalece snadź rozzuchwaliła, że kilkunasty już kawałek polędwicy (na zimno) ulegał w jego silnych, przesadnie rozwiniętych żuchwach unicestwieniu. Otóż więc to jest mąż »opacznościowy« — myśleliśmy — który wprzód, nim stworzy cośkolwiek, mizerną okruszynę czegoś nowego nim znajdzie, gotów zniszczyć, zećkać pół świata!...
Gdyśmy tak, w rozpamiętywaniach gniewnych, struci siedzieli, przewodniczący zaszczękał w talerz i wśród ciszy przerywanej tylko dzłatnaniem, żuciem i chlipaniem szczęk i ust naszych, a szczególniej narządów chłonnych winowajcy, rzekł:
— Oskarżyciel ma głos. Czy odpowiada na zarzuty obrony?
Wstąpiła w nas nadzieja. Wycelowawszy oczy ku rzecznikowi reguł, który choć, co prawda, za długo przy winie Romane conti obstawał, ale tembardziej właśnie należało się spodziewać, że i tu przy winach podsądnego zechce się mocno trzymać, promieniowaliśmy ku niemu zachętami, pragnęliśmy, aby je odczuł, skupił się i repliką żeby rozerwał, obalił cały ten pozór fałszywej ważności, w który obrońca przystroił był podsądnego. Niestety, jakby na śmiech, jakby na urągowisko pragnieniom naszym i spodziewaniom, ten, na któregośmy liczyli, jak na podporę przeciętności, i który za nią wprzód tak dzielnie walczył, teraz — o hańbo! — uniósł się jakoś nie tylko bez energii, ale, co gorsza, bez równowagi stałej, i powojowato się do poręczy krzesła przytulając, spojrzał jakoby w nieskończoność winną i pojednawczo bąknął:
— Pod... podtrzymuję oskar... obro... żenie...
Było dla nas widocznem, że podtrzymywacz prawnych ustaw, tak beznadziejnie trzymający się krzesła, nie tylko że niczego podtrzymać już nie może, aleby sam wymagał podtrzymania. Jakoż zajął się tem woźny Walenty.
A nas ogarniało rozdrażnienie coraz większe i lęk, żeby ta sromotna chwiejność oskarżyciela i jego z trudem powściągana czkawka nie wpłynęły źle na słuszny wymiar sprawiedliwości. Natomiast winowajca rozzuchwalającą się coraz bardziej pewność siebie zdradzał. Kiedy przewodniczący, ponownym brzękiem w kieliszek, dodzwonił się przerwania rozmów i ku zuchwalcowi się z miękką twardością zwracając, rzekł:
— Co podsądny ma na swoje usprawiedliwienie? — podsądny nietylko że nie powstał, że wyrazem skruchy albo uprzejmiejszego jakiegoś układu, jakiejś przypodobawczości miłej, jakiegoś czołobitnictwa, jakiejś gotowości ustępczej, jakiejś wreszcie drżączki oczekiwaniowej, nie starał się zjednać i przychylić ku sobie naszego sędziowskiego gremium, lecz owszem, teraz oboje rąk w pantalony wsunął, zarozumialczego śmieszku z twarzy nie zegnał i zdawało się nawet, że nic nie powie.
Ale przewodniczący otchłannem wejrzeniem wejrzał mu przez binokle do głębinowych rdzeniów duszy i rzekł:
— Cóż powiesz, Franku?
Wtedy ujrzeliśmy z rzewliwem serc roztkliwieniem, jak siła ducha zrównoważonego, wytrawnie ustałego, przewodniczącym przy rozpatrywaniu win właściwego ducha moc kruszy i rozwalnia najzatwardzeńsze wnętrza odmieńców i zakamienialców niepokornych i hardych.
Wynaturzeniec drgnął. Coś ludzkiego przebiegło mu po twarzy, i ten odszczepieniec od reguł szczepu, ten paliwoda, wprawdzie mową, która się z buńczucznie potłukujących nawzajem i ku jednemu występnemu celowi biegnących wyrazów, lub z ogniw na jedną odszczepliwą myśl z brzękiem nanizywanych składała, ale, bądź co bądź, przemówił i rzekł:
— »O przeciętności przeciętna! O wodo, która się w winie gubisz i odbarwiasz, a żar jego tłumisz i rozcieńczasz wodniście! O ściętości! Toć żebym ja, ten i tamten, nim cośkolwiek zacznie, wprzód się oglądał, czy aby już inny robi rzecz tę samą? — życie­‑by zmartwiało do dyabła i w lód się ścięło, o przeciętności!«
Dotknął nas.
— Siadać! Siadać! — krzyknęliśmy, w oburzeniu przeoczając, że arogant siedzi — A rozwój historyczny? — krzyczeliśmy — A spadkobranie? A przekazy czyli tradycya? A przykład? A model? A wzorowość?... Siadać!!!...
Przewodniczący, rozbiwszy od dzwonienia kieliszek, ustalił nakoniec ciszę, i rzecznik nieoględnych zaczynów mówił dalej:
— »Woda w lód się ścina dlaczego? Bo jej krople wzorowo podległe zimnu. Gdy jedna się kuli, wpada w ziąb i druga. Ale niechby tylko jedyna z kropel zechciała się oprzeć zamarzaniu i płonęła tem chceniem gorąco, to z pewnościąby wszystka masa wody uchroniona była od ścięcia... Daję ci słowo, o przeciętności, o wodo!... Nie lubię wody. Wolę wino. Jeżeli to jest winą, to zawiniłem... cha! cha! cha!... O przeciętności! Jestem tą kroplą, która chce, kiedy wam wszystko jedno, która płonie, kiedy wy gnuśniejecie, która jest zacięta w marzeniu, kiedyście wy ścięci realnością o przeciętni... cha! cha! cha!«...
— Co on plecie? — wołaliśmy.
— Odebrać mu głos!
— Ogłuszyć go!
— Ściąć go!
Znów przewodniczący zaszczękał, tym razem w talerz, lecz dopiero, gdy go wyszczerbił i przeciął, uciszyło się i podsądny mógł podjąć swoją mowę dzwoniącą, jak misa cynowa, cynicznie.
— »Zarzucasz mi, o przeciętności, że się wyodrębniam!... Toż to wy, przeciętni, chcecie się wyodrębnić od bytu; chcecie oddzielić materyę od jej pojmowania; treść odciąć chcecie od formy i pożreć, a formę uprzeciętnić; chcecie odosobnić duszę od ciała: ciału ciąć drzemkę dać chcecie, a od myśli uciec, o przeciętni!... Oderwać chcecie dobro od zła, cnotę od występku, zapominając, że tylko bezmyślność jest złą i niecną, ponieważ stanowi martwotę i niebyt. A wy chcecie uciec od myśli, uciec od siebie chcecie, dojść do absurdum, do niecności, czyli do nicości... I dochodzicie, o przeciętni... cha! cha! cha!«
Zbrodzień śmiał się bezwstydnie i spoglądając po naszych czerwoną zapalczywością groźnych twarzach, mówił:
— »Nie wyosobnienia ja szukam, ale spójni, utożsamienia bytu z jednostką, albo jednostki z bytem. To wy ugrzęźliście w dualizmie po to, aby odrzucić ducha, a gnić w materyi w absurdzie! Do dyabła! Czy możebnem jest istnienie czegoś, jeżeli możliwości istnienia tego czegoś pomyśleć nie można? Nie można pomyśleć objektu bez subjektu i naodwrót, zatem niemożebne jest ich bytowanie rozdzielne. Byt — jeden. Byt jest mną, ja bytuję we wszechświecie; albo ja jestem we wszystkiem, albo wszystko jest we mnie; albo mi się byt objawia przez wszechodczucie, albo ja sobie wszechuświadamiam byt we mnie immanentny... I ja wyświadamiam z siebie ciebie, o przeciętności, jako byt nieświadomy. Niszczę was w sobie, jako nieświadomość, a wy mnie, świadomego, ściąć nie możecie!«
— Co on wyplata? — wrzasnął któryś.
— Nie możemy ściąć?... Dowody! Dowody!
— Wody! — ktoś zdowcipkował udatnie.
Na wzmiankę o wodzie, podsądny cokolwiek przybladł, wykrzywiły mu się usta i daleko ciszej, choć nie mniej opacznie, mówił:
— »Z niezniszczalności materyi — używam zrozumiałego dla was terminu — wychodząc, świadomość, która jest tylko — według was — procesem materyi (niezniszczalnej) też musi być niezniszczalną... Ja, jako istota świadoma, nie podlegam ścięciu. Przeciwnie, świadomość zabija was, ponieważ jest zaprzeczeniem bezwładu, zaprzeczeniem was... Ściąć mnie, zabrać mi jestestwo świadome może tylko coś, co samo jest jestestwem najświadomszem. Ponieważ wy jesteście nietylko że nieświadomi, ale ścięci, nawet prze­‑ścięci, więc mnie, o przeciętni, świadomego ściąć nie możecie!«...
— Dosyć! Dosyć! — wołaliśmy, jak w cyrku.
— Toż on ścięty!
— Po szyi go!
Ale oskarżony, niby jakaś licha parodya gladyatorów, podniósł ku górze pięść, w której dymiła angielska fajka z francuskim caporal’em, i gdy przewodniczącemu udało się wykołatać jaką taką ciszę (po rozbiciu salaterki, na szczęście pustej), rzekł:
— »Byt — jeden. Byt jeden jak Allach. Początek schodzi się z końcem w pierścień nieskończoności. Lotne powietrze zgęszcza się (Walenty, otwórz wentyl! — rzekł przewodniczący i dobre, wszystko ogarniające spojrzenie posłał woźnemu). Powietrze zgęszczone staje się płynem, bryłą. Bryła rozkrusza się, roztapia, ulatnia. Granica lotności styka się z rubieżą bryłowactwa. Granic niema. Jest myśl jedna wszechprzenikająca. Konkret jest zmartwiałym stanem myśli. Wejście w empiryę, wypełnienie, jest śmiercią ducha... Im więcej empiryi kto umie w sobie zniszczyć, ten bardziej się uduchowia... (Przewodniczący skośnie lubo bez goryczy spojrzał na zniszczony gnat od ćwiartki cielęcej)... Dzieło zniszczenia równe dziełu tworzenia. Sto fur pechblendy daje gram radium. Z miliona spostrzeżeń, ucieleśnień wypadkowych, istnień przeciętnych, mędrzec tworzy źdźbło prawdy. Prawda promienieje: leczy lub rani, wskrzesza lub unicestwia; olśniewa poszukujących jej żywych; zaślepia miłośników bezwładu. Martwość obleka się w reguły; wszystko żywe przeistacza się... Najwyższa dobroć staje się zbrodnią; zło wyradza się w cnotę; summum ius — summa iniuria... Kto nieskończenie kocha, poświęca siebie; skończeniec poświęca sobie. Anachoreta idzie na pustynię; wandal pustoszy. Jeden ucieka od tłumu, by zdala pochutliwości swoje krzewić; inny tłumi w sobie tłum żądz, turba cupiditatum... Ale tłumić go może tylko żądzą inną... Wyzwolenie jest początkiem niewoli... Humor jest płaczem. Byt jeden«.
— Precz z nim!
— Poturbować go!
— Spustoszyć!
— W niebyt go!
— Wyzbyć się go!
— Pozbyć się!
— Nazbyt już się rozgadał!
Miara win przepełniła się. Dłużej nie mogliśmy już wytrzymać.
— Na ustęp! Na ustęp! — wołaliśmy, chcąc jak najprędzej ustalić winność winnego.
Przewodniczący zadzwonił w sosyerkę i zaraz poszlim w odosobnioną głąb lokalu sądowego i drzwi za sobą zamknęlim...
Gdyśmy stamtąd wrócili, postawy nasze wyrażały błogość, ukojenie i pewnego rodzaju majestat, jak po piłatowskiem rąk umyciu.
— Winny winien! — brzmiał wyrok naszemi ustami wielekroć powtórzony.
— Wina! — wołaliśmy, a gdy woźny Walenty, na skinienie przewodniczącego, wniósł nowy zasób Romane conti, natychmiast zaczęliśmy egzekucyę, lejąc w skazańca kielich za kielichem, przy okrzykach: — Winien, więc od win niech będzie ścięty!............
Tu zaszła rzecz zgoła przez nikogo nieprzewidywana i której, jeżelibyśmy chcieli w trzeźwem zastanowieniu dociekać przyczyn, musielibyśmy się ze zdaniem skazanego właśnie zgodzić, że ściętym może być prawdziwie tylko przeciętny.
Jakoż gdyśmy z wszystkiej rozporządzalnej ilości win użytek karny zrobili, wszystkim nam, prócz skazanego, szumiało w głowach. Dusze nasze odcięły się od ciał, jako jasne ćwieczki, a serca nasze zalała jakaś wszechprzebaczająca dobroć, zapewne ta najwyższa, ze złem się stykająca...
— Łaski! Łaski! — wołaliśmy.
— Darować skazanemu ścięcie fizyczne!
— Nie można go ściąć!
— Miłosierdzia!
Płacze zaczęły się zrywać.
Oskarżyciel, zamiast nad wykonaniem wyroku czuwać w całej rozciągliwości, opierał się o obrońcę, niby o poręcz, i obaj w bratniem współdziałaniu wygrzebywali z puszki resztę homara i co kilka chwil całowali się wargami namaszczonemi oliwą.
My wrzeliśmy i fermentowaliśmy, jak wino, i darliśmy się ku skazanemu, chcąc go obejmować. I bylibyśmy się okryli wstydem, postępując wbrew wszelkim formom i regułom. Na szczęście przewodniczący, jako w rozpatrywaniu win najwprawniejszy, zachował jeszcze zdolność przewodzenia i rzekł:
— Przytomny tu, niestety jeszcze niedość nieprzytomny odmieniec grzeszył filozofią... Chcieliśmy go ukarać filozoficznie, naprzód onieprzytomniając go ścięciem. Robiliśmy dużo. Robiliśmy wiele więcej, niż po nas przeciętna beznamiętność litery wyroku miała prawo oczekiwać. Znęcaliśmy się... Napróżno!... Wina już wyszły... Tak, wyszły już wina... Niema win... A sklepy zamknięte... już... Walenty, czy sklepy już zamknięte?...
— Zamknięte, psze łaski wielmożnego pa... sądu.
— Franku?... Piłbyś jeszcze?
— Do nieskończenia. Wino wspaniałe!
— Otóż więc... Ponieważ głowa miała mu być odcięta po ścięciu go, a ściętym nie jest... i być nim dla braku win nie może, przeto i ściąć go nie możemy... Czy to jasne?... Pytam, czy to jasne?...
— Brawo! — zawołaliśmy. — Niema win!... Nie ma win winny!... Niech żyje wina!... Niech żyją wina!...
— Ale, żeby sprawiedliwości stało się zadość, zetnijmy skazanego in efffigie... Tak, in efffigie!... Proszę panów na ustęp!...
Wszyscy znów i śpiesznie poszliśmy na osobność i jednozgodnie wniosek przewodniczącego przyjęliśmy. Gdyśmy wrócili z uchwalą, przewodniczący kazał woźnemi przynieść effigiem.
— Kiedy śklepy ze »figamy« zamknięte, psze pa... sądu.
Prawda. Gdyśmy nad tą niespodzianką myśleli, naraz jeden z przeciętych — geniusz, który się pomiędzy nas zamieszał i któregośmy nie zauważyli byli, jak to się zazwyczaj z tymi geniuszami zdarza, o ile nie wyróżni ich sama opaczność — jeden z nas tedy potężnem uderzeniem ramienia odkruszył kawał muru sądowego i nożem stołowym dziabiąc, w kilka chwil effigiem wykonał. Była to rzeźba, wyobrażająca skazanego, jak klęczy w dziennej swej tualecie, więc bez »niewymownych« i jak trzyma już głowę na pniaku dla ścięcia onej. Podobieństwo skazańca ogólne i w szczegółach było tak niewymowne, wyraz agonii i męki przedściętnej był tak nieprzeciętnie uderzający, że dalibóg chciało się zawołać:
— A jednak ta sztuka to jest, panie łaskawy, hm!...
Geniusz z rękami w kieszeniach (już!...) i z uśmiechem zarozumiałym (już!...) wręczył przewodniczącemu dzieło. Przewodniczący spojrzał dobrym, wszechogarniającym wzrokiem na wyłom w ścianie i rzekł:
— Przeciętni! Stawiam oto przed wami effigiem odmieńca... Czy odmieniec poznaje swoje effigies?...
— Wspaniale! Wybornie!
— A więc cię ścinamy w tem, czem obrażałeś przeciętność... W wyobrażeniu cię ścinamy... w wyobraźni... w sztuce... Karzemy cię w tem, czem grzeszyłeś... co kochałeś... Karzemy cię w tem, co kochasz... Czy kochasz, Franku, sztukę?...
— Nieskończenie!
— Otóż więc...
— Ściąć tę sztukę! — wrzasnęliśmy, kończąc.
Ale kiedy woźny Walenty z nożem stołowym podszedł i już się był zamierzył, nagle w samym przewodniczącym, co było do przewidywania najmniej, drgnęło hartowne, przy rozpatrywaniu win wystałych ustalone serce. Ruchem Jehowy na górze Moria wstrzymał rękę Walentego i statecznym jeszcze, ale już ku lekkoduszności pochylonym głosem rzekł:
— Niech żyje effigies!
A nas ta lekkoduszność w wir oszołomienia popchnęła. Czuliśmy potrzebę szumu, głosów, krzyków nieprzekrzyczanych, niewygłoszonych, niewyszumianych.
— Niech żyje effigies! — powtarzaliśmy.
— Niech żyje wyobrażenie!
— Niech żyje wyobraźnia!
— Niech żyje sztuka! — wreszcie ktoś krzyknął.
Wszystko nam było jedno, jak słusznie powiedział o nas podsądny, któregośmy skazali byli i któregośmy ułaskawili... Wszystko nam jedno. Tak jak wprzódy krzyczeliśmy: »Precz z poezyą!« — tak teraz darliśmy się: »Niech żyje!« — byle był krzyk, było życie...
Jeden z przeciętnych, zataczając się z nadmiaru ściętości, winnej winu, podtoczył się do odmieńca i rzekł z patosem:
— Chociaż my ciebie uwolnili, chociaż ty nie ścięty, ale ty, serce, nie żyjesz... Ot, wiesz co, pluń ty na te metafizyczności, absoluty... Żyj ty, bracie, jak my wszyscy... Tu poszedł, tam poszedł... tu się rozerwał, tu się nagadał... tam zjadł, tu wypił... pokochał się... Ot tobie życie! Anie to: siedzi — biedny — myśli — blady...
Tu zapłakał.
Podsądny (teraz już uwolniony) wyjął ręce z kieszeni, wziął płaczącego za oba uszy (przeciętne) i rzekł w sam bębenek jednego z rzeczonych uszu:
— Przeżuwacze! Sentymentalniki! Kon­‑krety!
Wypowiedziawszy te nieprzystojne słowa, odmieniec podszedł elastycznie ku oknu, otworzył je, i nim spostrzegliśmy, co chce czynić, wyfrunął pod obłoki, zbielałe świtem, i zniknął.
Uczynek ten odmieńca za nieusprawiedliwiony znanemi już regułami przyrody musieliśmy uznać i zarazem przypuścić możebność istnienia nowych jakichś, nieskodyfikowanych jeszcze reguł, które mimo to światem rządzą............


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lemański.