Ramułtowie/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ramułtowie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Nazajutrz rano, gdy hrabina miała rozpoczynać toaletę, która zwykle trwała bardzo długo, a teraz się przeciągała do nieskończoności, bo chciała się przypodobać Lubiczowi... panna Złocińska, którą snadź Herman skłonił do tego... oznajmiła jéj, że jakaś młoda przyzwoita osoba z małém dziecięciem, prosi koniecznie, aby na osobności z hrabiną widzieć się i pomówić mogła.
— To pewnie jakaś żebraczka... stęknęła matrona — zlituj się, uwolnij ty mnie od niéj... daj jéj co tam uważasz...
— Ale to wcale nie wygląda na żebraczkę.
— No, już ja ci powiadam... choćby w atłasach była... pewnie po pieniądze... Tym natrętom opędzić się nie można.
— Wyraźnie mówi, że ma interes osobisty, ważny... tyczący się... podobno, jeśli dobrze zrozumiałam, pana Lubicza...
Hrabina przestraszyła się.
— Cóż to? ktoś już z jego ubogiéj familii, czy co?
— Nie, zdaje się być Niemka...
— A no... to trzeba ją poprosić — ale cóż to może być? proszę ciebie, co to może być?
— Nie wiem, szepnęła Złocińska...
Hrabina przejrzawszy się w lustrze i mączką ryżową przypudrowawszy twarz... wsunęła się do salonu...
Tu stała już z maluchném śliczném dziecięciem, wystrojona po parafiańsku, in fiocché, panna Gretchen Frisch, cała różowa ze wzruszenia i wstydu... Mówiła szczęściem po francuzku i po polsku, że się z hrabiną rozmówić mogła, a użyła francuzczyzny, aby dowieść, że przecię należała do gebildowanych.
— Pani hrabina Ramułt?.
— Tak jest... pani...
Gretchen zaczęła płakać i z za łez mówić — pokazując jéj dziecię.
— Widzisz pani przed sobą nieszczęśliwą ofiarę... niewiary i nikczemności mężczyzn... Zostałam przyrzeczeniami małżeństwa... które złożyć mogę w listach... uwiedziona przez hrabiego (dodała mu ten tytuł) Lubicza.
Matrona z krzykiem padła na kanapę łamiąc ręce: sądziła z razu, że to sprawa syna, tycząca się tylko jéj worka... cios uderzył ją w serce...
— Tak jest, mówiła zapominając już płakać Gretchen, a zapalając się coraz więcéj; tak jest, ten niegodziwy człowiek... jest ojcem niewinnéj istoty, którą pani widzisz na mych rękach... Wiem z odgłosu publicznego, iż hrabia Lubicz zamyśla się żenić... ja będę stawiała oppozycyę w imię praw dziecięcia mego i moich.
Pani Ramułtowa zakrywszy twarz rękami, już słuchać nie chciała nawet. Obawa skandalu przerażała ją — Lubicz zaręczał zawsze, że jego miłość była pierwocinami uczucia... W jednéj chwili miłość jaką hrabina miała dla niego obróciła się w chęć zemsty i nienawiść.
Wstała trzęsąc się z kanapy.
— Mogę pani zaręczyć, zawołała, że noga tego człowieka nie przestąpi mojego progu... nie myślę rywalizować z waćpanną... Proszę mnie zostawić w pokoju...
Ale panna Frisch nie była tak łatwa do pozbycia...
— To bardzo pięknie, rzekła — jednakże gdybym miała być zwiedziona przez panią, jak byłam przez tego niewiernego... przysięgam, że gdziekolwiekbyście skryć się chcieli...
— Ale ja się krokiem nie ruszam! nie znam tego pana! daj mi waćpanna pokój! krzyknęła hrabina i głośniéj jeszcze zaczęła wołać: — Złocińska wody! wody!...
Na głos dzwonka służba się zbiegła cała, kamerdyner w białym krawacie i rękawiczkach... lokajów dwóch, kredencerz, garderobiana, Złocińska...
Hrabina miała mdleć...
Domyślając się, że stojąca przed panią kobieta była całego tego nieszczęścia przyczyną, kamerdyner nie czekając rozkazów, począł ją grzecznie wypraszać... Panna Frisch oburzona nie ustępowała. Hrabinę porwał płacz ze śmiechem serdecznym...
Wysłano po doktora, ktoś ze służących dał znać Hermanowi... Syn nadbiegł, ale nie dał poznać po sobie, że zna i widział pannę... Przez Złocińską wszakże kazał jéj powiedziéć, żeby jechała do domu spokojna...
Z wyjściem panny Frisch, pokój został przywrócony... hrabina piła wodę z cukrem i kroplami laurowemi — i płakała... Herman sam przy niéj pozostał. Wzięła go za rękę bojaźliwie niemal zawstydzona...
— Hermanie, rzekła — trzeba zapobiedz skandalowi — na miłość Boga! Oszukano mnie... Lubicz jest człowiek nikczemny... Idź powiedz mu.
— Mamo kochana, ja — nie mogę, odparł Herman... Trzeba, żeby mama napisała list, poszlemy mu odprawę... a ręczę, że jeśli się ośmieli próg tego domu przestąpić... nie wróci z niego cało...
Długiemi łzy, a nawet kilkodniową chorobą, skończył się tak nieszczęśliwie jesienny romans hr. Ramułtowéj, która, pobożną będąc zawsze, stała się po téj próbie tak bolesnéj, stokroć jeszcze gorliwszą w modlitwach i praktykach religijnych...
Herman już tego dnia, przewidując, że może być w domu potrzebny na krok się nie ruszył.
Straszliwa burza, natychmiast zażegnana, zagroziła Lubiczowi... Odebrał list hrabiny i osłupiał. Z razu sądził, że mu się uda wytłómaczyć; lecz ojciec Frisch nadszedł i oznajmił, że córka podaje skargę, a on gotów jechać do króla i paść mu do nóg dla ocalenia jéj honoru. Widząc się w tak krytyczném położeniu, Lubicz zwrócił się do swoich, wołając: „Ratujcie!“
Nie można go było opuścić, gdyż skandal tak znakomitego obrońcy społeczeństwa dotykający, cały obóz w złém świetle wystawiał. Trzeba było sprawę przydusić. Radzono różnie, nawet się żenić i rozwieść... Lubicz za nic zawiązywać sobie świata nie chciał, przewidując, że dojrzałą osobę, jeśli nie tę to inną, wyszuka dla zabezpieczenia przyszłości. Posłano uproszonego bardzo poważnego urzędnika, aby interes ten starał się załatwić z pomocą indemnizacyi. Z razu o żadnéj Entschödigung słuchać nie chciano. Ojciec panny był kawalerem dwóch wysokich i dwóch nizkich orderów, radcą pocztowym i czemś jeszcze... panna wołała o ołtarz i benedykcyę...
Dwa dni trwały umowy, których na ostatek dokonał mąż poważny wypłatą pary tysięcy talarów, na które obóz się złożył — choć wiedział dobrze, że ich nigdy nie odbierze... Lubicz otrzymawszy formalne pokwitowanie z matrymonjalnych pretensyj, chciał z niém wrócić à ses premières amours, do hrabiny — lecz tu drzwi zastał hermetycznie zamknięte. Na straży stał syn.
Mściwy choć nader słodki Lubicz, domyślając się w swém nieszczęściu ręki „zawistnych wrogówpoświęcił się odkryciu sprawców katastrofy — lecz nie było sposobu się dowiedzieć, a panna przez wdzięczność dla ładnego chłopaka, który jéj myśl tę poddał, wydać go nie chciała.
Herman dopiero w parę dni na świat się ukazał, a lżéj mu było na sercu, bo matkę od wstydu i niedoli ocalił... Tak mu się już wiodło teraz, że jak kapitalista, któremu się jedna spekulacya poszczęściła — pragnął nowéj.
Pokrewieństwo z Lelią i Sylwanem, z którym Junosza nigdy zupełnie stosunków nie zerwał, nieświadomego niby tego co zaszło Hermana upoważniało zaprosić ich na obiad nie w domu u mamy, która była chora, ale w restauracyi. Lelię i Sylwana zaklął naprzód, żeby mu nie odmawiali. Poszedł potém zapraszać p. Aleksandra Junoszę.
— Niechże mi pan uczyni tę łaskę — rzekł, a nie odmówi zjeść z parą dobrych znajomych skromny obiadek: Mam parę czeskich bażantów, które K... umie przyrządzić z truflami i prawdziwemi perygordzkiemi... doskonale.
Smutny Oleś ożywił się zaraz, słysząc o pieczystém...
— Ale czy z rożna? z rożna? zawołał...
— A! jakżeby inaczéj znośne być mogło pieczyste! krzyknął Herman...
— Serdeczniem ci wdzięczen, że z góry wiem co mnie czeka, bobym się dał skusić sztucemięsa — z wyrazem wdzięczności szepnął Oleś.
Ścisnęli się serdecznie, umówiono się o godzinę. Herman zaprosił Dołęgę, który teraz był mu (pożyczywszy od niego paręset talarów) jak najlepszym przyjacielem. Lelia i Sylwan... niewiedzieli może o Junoszy, bądź co bądź obiecywali przyjść i na godzinę się stawili. Towarzystwo tak dobrane... zmieszało się nieco z razu... ale gospodarz był pewien, że chmury do pieczystego i szampana się rozejdą. Lelia zajmowała miejsce gospodyni, pan Aleksander zajął obok niéj krzesło. Naprzeciw niego siedział Sylwan, przy Olesiu Dołęga, gospodarz przy bracie.
Obiad rozpoczął się zimno.
Dopiero po Sherry żywsza rozmowa słyszéć się dała — podano Chambertin niewidzianéj doskonałości i do wyboru Château Lafitte i d’Yquem wonny... tak, że cały pokój aromatem swym napełnił... pan Aleksander przy rybie począł mówić z Lelią i wzdychać... około pieczystego śmiano się głośno... Sylwan był wprawdzie ponury, ale tego Herman wziąwszy na siebie, tak od reszty gości odciągnął, iż nikomu nie przeszkadzali... Dołęga zaś z niezrównaną zręcznością wiązał na nowo rozerwaną sieć, w którą był wpadł Oleś czuły...
Przy szampańskiém pochylił się on uśmiechnięty ku Lelii i zaklinał ją, by ofiary serca nie odpychała.
Jak tam dalsza poszła rozmowa, nikt nie słyszał, dosyć, że wstając do czarnéj kawy i likworów, byli wszyscy w najmilszém usposobieniu — a Oleś odosobniony siedział z Lelią i na wieczór do siebie gwałtownie zapraszał, dowodząc, że starościna po niéj tęskni, że Hanna płacze, że on usycha...
— Ale ja nie pójdę nigdzie bez brata — odparła Lelia.
— No — a dla czegóżby pan Sylwan nie był łaskaw?
— Proś go pan...
Oleś posłuszny — gospodarza, Dołęgę i szanownego pułkownika (dawano czasem ten tytuł cudzoziemski Sylwanowi) poszedł gorąco prosić na herbatę.
Sylwan skłonił się tylko...
Dotrzymywał placu Oleś, dopóki Lelia siedziała... odprowadzili ją potém wszyscy do mieszkania, i dano sobie słowo zejść się o ósméj do starościny. Oleś wesół, różowy, nucąc poszedł ją uprzedzić.
Starościna w ciągu tych wszystkich przemian prawie całkiem nieświadomą ich była: nie o wszystkiem jéj powiadano, nie wszystkiego się domyślać mogła, wiele starano się ukryć, a nie koniecznie była ciekawa. Obchodził ją tylko los Hanny, a że Sylwan się usunął a Herman przybliżył, rada była i spokojna. Osoby co ją otaczały działały na pobożną niewiastę w ten sposób, by ją do Sylwana i Lelii zrazić, a ku sobie przyciągnąć. Udało im się to łatwo; — modliła się i była spokojna.
Co się tycze Olesia, o którego też czasem się niepokoiła, bo go dosyć dobrze znała... wolałaby była może Lelię dla niego, niż inną jaką nieznaną a niebezpieczną niewiastę, a miała przekonanie to, że się nieochybnie ożeni. Tém jedném gryzła się jeszcze czasami.
Gdy w poobiedniéj godzinie odmawiała właśnie wieczorne nabożeństwo — wsunął się, nie o swojéj porze... Oleś — pokornie, cicho a różowy i poobiedni (co starościna poznawała zawsze). Domyśliła się, iż z czémś niezwykłém przychodzi, najpewniéj z interesem... do woreczka...
Oleś ręce zacierał, był to znak dobrego humoru...
— No cóż tam u ciebie słychać? zapytała zakładając książkę...
— Tak, szczególniejszego nic... na herbatę musiałem prosić kilka osób — nie wiem czy mama im będzie rada, a mnie bury nie da.
— No! no! a kogóż?
— Lelię...
— Ech! znowu Lelię... jużem myślała, że sobie pojechała.
— Ale nie mamy powodu zrywać... i toć przecie dawne stosunki... a z Lelią musiałem i Sylwana prosić.
— Otóż masz! odezwała się starościna — otóż masz! po co? Hanna już to sobie była wyperswadowała, sam go znowu do domu wprowadzasz!
— Cóż, że raz przyjdzie? po co sobie mam robić nieprzyjaciół!
Starościna westchnęła.
— Zdaje mi się, o ile mogłam uważać, że i Hanna mu nie będzie nawet rada. Kogóż więcéj?
— Dołęga, może jeszcze osób parę — a! Herman.
— No — to przynajmniéj dobrze — Hermana lubię i Hannie od niejakiego czasu jest dosyć miły.
Oleś ucałował rękę staruszki.
— Ale po cóż też Sylwan? dodała wzdychając... Wiecie co to o nim mówią... wszyscy ludzie poważni utrzymują, że to jest niebezpiecznych zasad człowiek.
Na to zamilkł pan Aleksander.
— Trudnoż go było pominąć zapraszając Lelię.
— Hm! Lelia dobra osoba, i ty masz do niéj słabość — już coś była z razu znikła, teraz znowuście się zbliżyli.
— Mama ją dawniéj dosyć lubiła...
— Ale ja ją i teraz lubię... tylko — tylko, ten brat... i... ale już dajmy temu pokój... jeśli proszeni.
Oleś spojrzał na staruszkę... i nie przeciągał rozmowy... Hanna też nadeszła na ostatnie wyrazy... a że trzeba było herbatę i przyjęcie przygotować, staruszka oznajmiła jéj o gościach.
Obróciła się do ojca.
— Któż będzie? spytała.
— Lelia, Sylwan, Herman... Dołęga... rzekł prędko Oleś. Hanna się zarumieniła.
— Jakto? Sylwan i Herman...
— Tak! tak! odparł ojciec.
Ruszyła ramionami... Babka popatrzyła na nią: nie można było zrozumieć czy rada jest temu, czy niezadowolona... zakłopotana była widocznie...
O naznaczonéj godzinie, Dołęga, który od sieni i spotkania ze służącym już śmiał się tak głośno, że go na cały dom słychać było — pierwszy się stawił i przyszedł do starościny. Lubiła go dosyć i miała za przyjaciela domu. Począł i dopytywać o gospodarza który był znikł. Starościna szepnęła mu na ucho.
— Wystaw sobie, znowu Lelię i Sylwana zaprosił...
Dołęga usta skrzywił. — Widzi pani starościna trzeba było — musiano. Ja sam Sylwana nie bardzo lubię — pedant, purytanin, zapaleniec, ale znowu tak zły człowiek ani tak czerwony jak go okrzyczano nie jest. Mnie się zdaje, że jegoby nawrócić można.. że on się nawróci... a co się tycze pani Lelii, dodał ciszéj, pan Aleksander zaszłapał się, formalnie zaszłapał... Pani dobrodziejko — daremna to rzecz, trudno go będzie utrzymać... Lepiéj żeby to mniejsze głupstwo zrobił, niż inne, któreby niebezpieczniejsze być mogło.
— Ale najlepiéj żeby żadnego nie zrobił, odparła żywo starościna biorąc za pończochę... Do czego mu to!...
Zamilkł Dołęga... Herman ofiarował się razem z Lelią i Sylwanem, i towarzyszył im też tutaj... Powitanie było nieco ceremonialne... Starościna zagadała do Lelii chłodno, prosiła siedziéć, zadzwoniła zaraz, żeby Hannę proszono. Zjawiła się i ona, także nieco inna niż dawniéj była z przyjaciółką... Sylwanowi skłoniła się z daleka... do Lelii przemówiła.. w oczach widać było rozdraźnienie i niepokój.
Herman przyniósł z sobą cały swój dobry humor, aby towarzystwo nim jeśli można ożywić. Nie była to rzecz łatwa... lecz częstokroć ton dany przez jednego człowieka... energicznie, może zmienić usposobienia.
Szło mu głównie o zbliżenie Sylwana do Hanny. Zaczął od tego, że sam się do niéj przysunął.
— Przyprowadziłem pani mego brata, rzekł, i mam nadzieję, że zostanie dobrze przyjęty... Podobało się pani odebrać mu zbyt wielkie i śmiałe nadzieje jakie mógł powziąć... ale to przecię nie przeszkadza stosunkom dobrym i wzajemnemu szacunkowi...
Mocno zarumieniona Hanna spojrzała na Hermana i milcząc podała mu rękę.
— Wdzięczną panu jestem — rzekła cicho — życzyłam sobie zgody z przyjacielem lat dziecinnych... Chwilowemu nieporozumieniu był może on winien, a może trochę porywczość moja...
— Gdybyś pani chciała wypędzać ze swego salonu wszystkich admiratorów pięknéj Violi — rzekł Herman śmiało — to moja nogaby tu postać nie powinna... Sylwan miał dla niéj litość patryarchalną, a ja — słowo pani daję — mam głowę zawróconą...
Odwróciła się Hanna i popatrzała nań.
— Pan? pan? spytała.
— Ja! tak! niestety! westchnął Herman: bijąc się w piersi, przyznaję! Przy pani trudno o czarodziejkach mówić, bo pani jedną z nich jesteś, ale Viola czaruje dziecinną śmiałością, talentem, a nawet wynędznieniem swojém i chorobą...
— Co za entuzyazm! rozśmiała się Hanna.
— Panibyś go podzielała, gdybyś ją widziała z blizka...
— Sądzisz pan?
— Jestem tego pewien... a zatém przypuśćże pani do zgody i łaski swéj biednego Sylwana, który niewinnie ucierpiał wiele...
Na to nie było odpowiedzi... Herman odszedł, Hanna postąpiła do stolika, ogólna rozmowa o wypadkach dnia toczyć się zaczęła — Sylwan się do niéj przyłączył... Parę razy Hanna zwracała się wprost ku niemu odpowiadał jéj grzecznie, spokojnie, nie okazując wzruszenia ani najmniejszego gniewu.
Złożyło się tak, że Dołęga przysiadł do starościny, papa Oleś do Lelii, Herman zaś Sylwanem pokierował, aby go z Hanną odłączyć i dozwolić się im rozmówić z sobą. Miał wszelką nadzieję, iż przyjdzie do porozumienia.
Lecz Sylwan łatwy nie był do takiego pokierowania, ociągał się nieco i brat musiał bardzo czynnie chodzić około niego, nim go oddał nieznacznie pannie Hannie...
Wpośród rozmowy we troje poczętéj, wymknął się zręcznie, Hanna zdawała się na to czekać tylko i natychmiast odezwała się do Sylwana:
— Czy mi pan moją porywczość a może niesprawiedliwość przebaczyłeś?
— O! najzupełniéj — kłaniając się odparł Sylwan...
— I nie gniewasz się pan na mnie?
— Mógłżebym...?
— Zatém... zapomnij proszę co zaszło...
— Nie mówmy o tém panno Hanno, począł Sylwan, usiłując utrzymać ton chłodny. Ja powinienem wdzięczen być pani i jestem wdzięczen. Młody, mogłem śmieléj patrzéć w przyszłość, łudzić się — nie rachować odległości jakie dzielą ludzi... mogłem się mylić, myliłem... pani mnie zwróciłaś na drogę rozwagi... zastanowienia... i zawsze wdzięczen jéj za to będę.
Zarumieniła się Hanna, nie mogąc zrazu odpowiedzieć.
— Herman, który pana kocha i szanuje... przekonał mnie, że obwiniłam go niesłusznie... zazdrość moja była śmieszna...
Sylwan znowu zamilczał.
— Więc jesteśmy jak byliśmy znowu starymi, dawnymi przyjaciółmi?...
— Tak, panno Hanno, rzekł Sylwan z westchnieniem: ja będę całe życie cichym jéj wielbicielem... lecz dalekim i milczącym... Tuśmy się dopiero wszedłszy w świat żywy mogli przekonać jak nas dzielą losy nieodwołalnie... W tym koncercie jaki odgrywa otaczająca panią społeczność, byłem, jestem i będę wiecznie nutą dysharmonijną... Spójrz pani jakie mnie tu nieufne wejrzenia ścigają... nie mogę wymagać, abyście państwo dla mnie poświęcili stosunki wasze... więc się usunę... a dziś, panno Hanno, z dawném uczuciem przyszedłem ją — pożegnać.
— Pożegnać? pan się mścisz na mnie? podchwyciła Hanna.
— A! pani! cóż za myśl! — spełniam com obowiązany, — co czuję, żem powinien... Przychodzi mi to z boleścią, — ale muszę... Gdybyś pani była sierotą, ubogą, bez familii... dobijałbym się szczęścia pozyskania opieki nad nią i towarzyszenia jéj do zgonu; — w tych stosunkach, w jakich jesteś, byłbym występnym egoistą, gdybym ją narażał na... nieobrachowane skutki — mojego przywiązania... Wierz mi pani, pozostanie ono nie zachwiane — lecz musi być... modlitwą gwebra do słońca...
Hanna popatrzała nań smutnie.
— Nie rozumiem, rzekła — nie jestem winna, żem się urodziła w tém kole do którego należę... Od dzieciństwa przywiązałam się do was panie Sylwanie... a teraz przez jakąś delikatność niezrozumiałą... chcesz zerwać...
— Ja nie zrywam nic... pani to dałaś mi uczuć żem był zuchwały... i że nie miałaś wiary we mnie... Co się stało wczoraj, może powtórzyć się jutro... Kocham panią, czczę, wielbię, ale zepchnęłaś mnie tak nizko tą białą rączką swoją... że się już podźwignąć z upadku nie potrafię...
— Jeszcze raz panu powtarzam; nierozumiem was! Zawiniłam? daruj mi...
— Ale pani winna nie jesteś! przerwał Sylwan — jam winien, pozory były przeciwko mnie, gniew pani słuszny, oburzenie konieczne było... Pani nie jesteś winna, powtarzam — a mimo to jam się od téj chwili boleści miał czas rozmyślić i poznać położenie moje... Pani nie możesz rozstać się z tém co ją otacza, a ja w tém kole przyjęty być nie mogę...
— Ale gdzie są te koła, podziały społeczne, światy o których pan marzysz! odparła Hanna. Należymy do jednego świata, do jednego koła.
— A do dwóch różnych obozów... rzekł Sylwan. Na mnie ciąży to, żem demokratyczne zasady poślubił, na mnie ciąży, żem w postęp i nowe doktryny uwierzył, gdy to co was otacza wierzy w powrót ku starym porządkom i błogosławieństwom patryarchalnego żywota...
— I dla tego, że ludzie biją się o teorye, my się pożegnać mamy na zawsze? spytała Hanna. Panie Sylwanie! to doprawdy śmiechu godne!
— Pozwólże mi się pani tłómaczyć — począł Sylwan spokojnie. Przypominasz sobie pani, że w dawnych wiekach religia stanowiła zaporę do małżeństwa... rzadko kiedy kojarzyły się związki między osobami wyznań różnych. Krzyczano na nietolerancyę! Była w tém przyczyna rozumna i przewidywanie przyszłości. Różnica wiary stanowiła w małżeństwie ogromną przekonań, zasad... postępowania różnicę. Dziś społeczne doktryny roznamiętniają tak jak dawniéj spory religijne — i tak samo dzielą ludzi... Jedno z dwojga: albobym ja musiał pójść za panią, lub pani za mną.
— Przypomnij sobie żeśmy zawsze szli razem — odezwała się Hanna — nie popełnię apostazyi żadnéj godząc się na wasze zasady... Były one niegdyś nam wszystkim wspólne... Najdemokratyczniejsza ze wszystkich europejskich szlacht była polska... to czém się ona stała winnniśmy sprowadzonym z zagranicy ideom... Po francuzku i po niemiecku nawrócono nas na nową wiarę... która nigdy naszą nie była...
Sylwan stał niemy...
— Przyjacielu młodości mojéj — odezwała się Hanna... długi rozdział nasz nie daje ci już czytać w méj myśli, zrozumieć mojego serca... Upominam się o to, byś chcąc mnie porzucić, przynajmniéj w chwili rozstania... nie miał mnie za obłąkaną. Modliliśmy się w jednym kościele, panie Sylwanie — dwiema polskiemi duszami, które Chrystusa i jego naukę kochały... mieliżbyśmy dziś mieć dwie różne wiary i dwa przekonania? Czyżbyś się pan zaparł Chrystusa dla świata, a ja Ewangelii dla jezuityzmu?
— Ja jestem czém byłem — rzekł wzruszony Sylwan — a panna Hanna, dzięki Bogu, jest moją dawną, odzyskaną polską dziewicą... nie zaś fanatyczną i namiętną sekciarką.
— Mogłeś mnie pan o to posądzić?
— Otoczona pani jesteś siecią téj propagandy, co restauruje katolicyzm słowem a rzeczą go obala... sądziłem, żeś się dała pięknym ich słowom uwieść.
— Nie — milczałam, bo walka słów jest mi wstrętna, ale w duszy zostałam z moją wiarą dziecinną... nie należymy więc do dwóch obozów i razem przecię iść możemy.
— Ale — zawołała nagle stając — niech się to raz skończy! niech wszelkie niepewności ustaną... Proszę pana abyś się jutro starościnie i ojcu oświadczył.
Sylwan osłupiał...
— Pozwalasz pani?
— Każę!
— A jeśli... mnie odrzucą...
— Ja wam rękę moją daję, idziemy razem... odpowiedziała Hanna — nie mogą bez méj woli mną rozporządzać, a ja mam odwagę w obec całego świata powiedzieć: — jestem twoją.
Rozpromieniony Sylwan całował podaną mu rękę, a Herman poglądał na to z daleka, gdy starościna, która także z pod okularów w tę stronę zwrócone miała oczy, przywołała Hannę.
Staruszka była drżąca, smutna i widocznie przestraszona.
W drugim końcu salonu prawie współcześnie łysy Oleś naglił Lelię o przyjęcie pierścionka napowrót...
— Ostatecznie powiadam panu, jeśli się ślub nasz ma odbyć kiedy, odbędzie się razem ze ślubem Sylwana i Hanny... inaczéj nigdy...
— Ale Hanna! jać przecię jéj przymuszać nie mogę...
— Nie stawaj pan na przeszkodzie tylko...
Oleś się mocno zmieszał. W téj chwili Lelia mu wskazała stojących na uboczu Sylwana i Hannę... która mu rękę podawała. Nie słysząc nawet co mówili, można się było domyślać między nimi zgody i jakiejś zmowy... Pan Aleksander popatrzał na starościnę.
— A babunia? szepnął.
— Babunia jest słaba, ale dobra... na jéj sercu polegać można... będzie się obawiała trochę i — zezwoli...
— Patrzaj-no pan, kochany hrabio — szepnął Dołęga Hermanowi: dzisiejszy wieczór zakrawa na walną bitwę... starościna ma przeczucia i bardzo niespokojnie spogląda.
— Cicho!... odparł Herman — my nie powinniśmy nic widziéć i niczemu przeszkadzać. Pan baw starościnę, ja będę czuwał nad ogólnym porządkiem... Po tośmy przecię raz przyszli, abyśmy ich uszczęśliwili. Jak długo to szczęście trwać będzie, za to nie ręczę... ale czemuż go nie mają choć pokosztować... Bawmy starościnę i — nie przeszkadzajmy...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.