Rajski ptak (Bandrowski)/XLVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVI.

Wszystkie kolory tęczy, stłumione i zharmonizowane sennością zachodzącego słońca, skupiły się i zawisły nad „malachitową misą“, widną z okna pokoiku pana Piekarskiego. Barwne fale powietrza drgały i przenikały się wzajemnie, łącząc się w spokojne akordy, pełne powagi i słodyczy. W niedosłyszalnej, lecz jakże głębokiej i chwytającej za serce muzyce świateł, wysokiemi, ekstatycznemi tonami znaczyły się rozrzucone w polach białe plamy kwitnących krzaków tarniny.
Pan Piekarski siedział przy oknie, patrzył na niebo, mieniące się barwami, i medytował.
Wtem zapukano do drzwi, i do pokoiku wszedł Polata.
— Przyszedłem panu powiedzieć, że jutro wyjeżdżam — oznajmił panu Piekarskiemu po powitaniu.
— Tak nagle? — zdziwił się starszy pan — Wiedziałem, że pan nas wcześniej czy później porzuci, ale nie spodziewałem się, że tak nagle, właśnie teraz, kiedy sady biało zakwitły, wiosna ziemię w białą sukienkę ubrała —
— Nie wyjeżdżam nagle, kochany panie — rzekł serdecznie Polata — i nie opuszczam was. Muszę wyjechać, bo chcę się poważnie wziąć do pracy, a w tym celu trzeba mi koniecznie rozejrzeć się w stosunkach i porozumieć się z ludźmi.
— A cóż to tak wielkiego i poważnego drogi mistrz zamyśla? — zapytał z uśmiechem pan Piekarski.
Młody człowiek pomyślał chwilę, a potem zaczął mówić:
— Widzi pan, sprawa jest taka: Przeszedłem tu jedną z najcięższych zim, jakie kiedykolwiek przeżyłem. Cóż? Jestem wychuchanem dzieckiem miasta! Dla mnie zima to był ciepły, wygodnie urządzony pokój i — sezon, to jest — premjery, koncerty, bale, karnawał, duszne restauracje i kawiarnie, elegancki smoking na jedwabiu. Tu pierwszy raz zaznałem srogości i surowości życia. Nanic się zdała ciepła pyjama, trzeba było marznąć, trzeba było żyć życiem takiem, jakiem ono było, bo nic nie dało się zmienić ani poprawić. Ale tu jest jeszcze znośnie i twardy człowiek przetrzymać to może, lecz tam, gdzie kultura mniejsza a ubóstwo większe, gdzie niema czem palić i niema co jeść, a mrozy wielkie —
Tu Polata przerwał, zapalił papierosa i patrząc w dym, sączący się zwolna wgórę cienkiem pasemkiem, mówił dalej:
— Zresztą — to nie to. Chłodne, źle opalane izby, kuchnia, w której ciągnie po nogach, a w której przy lichej lampce kuchennej siedzi cała rodzina jak w poczekalni kolejowej na malutkiej stacyjce... Pobladłe lub pożółkłe z zimna twarze, sine nosy i usta, klapanie drewniaków, wicher, od którego ludzie chodzą jak ogłupiali, szare, ołowiane niebo... Cóż? Zima! Nie o to chodzi, lecz —
Młody człowiek nie dokończył zdania. Zdawało się, jakgdyby zgubił wątek.
Pan Piekarski milczał i czekał cierpliwie, kręcąc papierosa.
— Lecz — podjął znowu Polata — to wszystko jest, twarde, bezlitosne, ale rzeczywiste. Porównajmy z tem choćby najlepszą rewję kabaretową lub film. Życie? Gdzież znowu! Cienie! A tu — ludzie żywi, ludzie powaśni, pracujący rzetelnie w pocie czoła i wytwarzający wartości konkretne — zboże, bydło, więc — chleb, nabiał, mięso. Nie robią niczego, co byłoby niepotrzebne; co robią, jest konieczne, niezbędne. W tem jest wielka i uroczysta powaga życia.
— Ma pan zupełną słuszność! — odezwał się pan Piekarski.
— My tam, w miastach, poeci i artyści, myślimy bardzo dużo o tem, aby stworzyć coś nowego, ale zbyt mało zastanawiamy się nad tem, aby zrobić coś naprawdę dobrego —
— Otóż to! — potwierdził z przekonaniem pan Piekarski.
— i skutkiem tego zabrnęliśmy w głupstwo tak, że dla swego narodu właściwie nic nie mamy. A tu jest niedosyt życia, głód wiedzy i książki. Chłopi pracują dla społeczeństwa, ale to społeczeństwo do nich nie przychodzi, prócz szkółek dla dzieci nie daje im nic... Wogóle — tak nie może być!
— A jakaż na to rada?
— Nie wiem! — odpowiedział poeta — Dlatego wyjeżdżam — rozpytać mądrzejszych od siebie. Wiem, że niełatwą rzeczą będzie stworzyć coś wartościowego i trwałego. Nie wyjeżdżam daleko, kochany panie, nie wydalam się z granic Polski, a jednak mam wrażenie, jakgdybym się wybierał na jakąś wyprawę zamorską — tak ciężko mi żegnać się — z Różewem, z tą cichą, polską wioską, z jej polskim ludem i polskim duchem. Jakbym szedł na wojnę! I to będzie wojna z samolubstwem, chciwością, z ambicjami i ambicyjkami... Lecz ja wrócę — jak tylko będę mógł — służyć tej ziemi, którą się pomija wciąż właśnie dlatego, że jest tak bardzo polska.
Pan Piekarski uśmiechnął się i rzekł:
— Słyszy pan, jaka cisza? Ta ziemia pana słucha.
— Ja słowa nie złamię! — odpowiedział młody mężczyzna — Tu przebudziłem się duchem, tu służyć będę.
Tu Polata zmięszał się trochę.
— Ale do pana mam wielką prośbę —
Pan Piekarski poskrobał się w czoło.
— Proszę! — rzekł z pewnem zakłopotaniem.
— Pan nie wyjedzie z Różewa, dopóki panna Kasieńka nie skończy gimnazjum?
— Nie.
— Otóż... ja... pragnąłbym bardzo, bardzo prosić pana, aby pan w żaden sposób nie pozwolił jej na... żadne opuszczania gimnazjum... bez ukończenia.
— A czyż taki zamiar istniał? — dość ostro spytał emeryt, utkwiwszy wzrok w oczach młodego człowieka.
— Nie! — zaprzeczył Polata — Ale — panie, czy pan wie, co to młoda panna? Bo ja — nie. A przykład takich Lal i widok ich, pożal się Boże, powodzenia — oho! panie! — to straszne rzeczy.
Oczy starszego pana złagodniały.
— Może pan być spokojny — rzekł — Kasieńka ukończy gimnazjum, a do tego czasu ja się stąd nie ruszę.
— Mogę być spokojny? — powtórzył Polata — No, to się bardzo cieszę! Ja się z panną Kasieńką pożegnam jutro, bo pojedziemy prawdopodobnie razem „budą“, a gdyby przypadkiem panna Kasieńka nie jechała, to proszę się kłaniać ode mnie i powiedzieć, że ja — tego — i że zaglądnę — może na Zielone Świątki — może na św. Piotra i Pawła.
— Panie! Ale pan jej nic nie mówił? — zaniepokoił się znów stary.
— Gdzież znowu! Ani słowa! — oburzył się młody.
— Przecie to dziecko!
— Rozumie się! Ja też nic! Prosiłbym tylko, gdyby było można... i gdyby pan uważał za stosowne — czasem o jakieś dobre słówko za mną... A ja do pana napiszę!
— Dobrze, panie, dobrze!
Starszy pan przyciągnął ku sobie głowę poety i pocałował go w czoło.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.