Rajski ptak (Bandrowski)/XLII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLII.

— Panie Brat! — zabrzmiał wesoły głos Polaty — Cóż pan taki ponury siedzisz, jakbyś pan dziesięciu ludzi zabił a o jedenastym myślał?
Oberżysta drgnął.
— A bom zabił! — odpowiedział przekornie — No, to i co?
— Ano nic. Cóż ma być? Pewnie już nie żyje, skoroś go pan zabił, a wobec tego niema o czem gadać.
— Tak pan to lekko bierze?
— Czemu nie? Zdarzy się przecie człowiekowi człowieka zabić. Człek krucha rzecz. Ja, mój panie, znam człowieka, który za to wielką sławę między swymi ma, że trzydziestu sześciu ludzi własną ręką zabił.
— Trzydziestu sześciu ludzi? — zdziwił się oberżysta — I chodzi żywy?
— I wielką sławę z tego ma między swymi! — powtórzył poeta — Pewien oficer.
— A, oficer! — skrzywił się pan Brat.
— Trzydziestu sześciu ludzi własną ręką w ręcznym boju zakłuł albo zarąbał.
— Naraz?
— Nie, w różnych bitwach, gdy wojsko szło na bagnety.
— Na wojnie wolno — mruknął szynkarz.
— I bez wojny ludzie się codzień katrupią, aż miło! Gazety pełne tego!
— Sądy wieszają.
— Jak kiedy. Różnie bywa.
— Zresztą — sąd! — pan Brat wzruszył ramionami — Sumienie, Bóg!
— A tak, to najważniejsze! — przyznał Polata — Ale od tego jest tu ksiądz i konfesjonał. O żadne morderstwo, naturalnie, pana nie podejrzewam. Są to oczywiście żarty.
Szynkarz skrzywił się, co miało oznaczać ironiczny uśmiech.
— Ciężkie żarty, karawaniarskie, w pańskim kamieniarskim stylu, ale przecie żarty. Jeśli jednak panu co dokucza, radzę panu, niech pan idzie do spowiedzi.
— Pan pójdzie?
— Ja?
Polata zdziwił się.
— Ja — powtórzył — Nie byłem tak dawno... Nie czuję potrzeby...
Zapalił papierosa i wyszedł, różewskim zwyczajem trzaskając drzwiami.
Przed „Gwiazdą“ pan Piekarski już czekał.
— Budy nie widać? — zapytał go Polata.
Stary potrząsnął przecząco głową.
— A panna Kasia napewno będzie?
Od powrotu z Warszawy Polata panienki nie widział.
— Napewno. Prosiła, żeby pan na nią koniecznie czekał, bo ma do pana jakiś interes.
— Interes! — zaśmiał się Polata — Wyobrażam sobie! Pewnie nowy jakiś wiersz zamówi. Doskonale. Widzi pan? Po tych deszczach jakby zielony płomień wzdłuż ulicy przeleciał. Wszystko się zieleni. Piękny czas! Słońce jak malinowy cukierek. Na niebie kolorki delikatne, panieńskie, jak z ilustrowanej kartki pocztowej — bardzo ładne.
— Buda jedzie! — zawołał ktoś.
— Chodźmy! — rzekł pan Piekarski, wstając.
Poeta szedł za starszym panem z pewną tremą i radością zarazem, jak to zwykle bywa w takich wypadkach. Gdy panienka wysiadła, wydało mu się w pierwszej chwili, jakgdyby wyglądała trochę gorzej, niż przedtem, zwyklej czy pospoliciej, szarzej. Ale gdy tylko uczuł w swych oczach czystą słodycz jej spojrzenia, serce znów w nim zabiło żywiej. Mimo całej banalności zjawiska i powiedzenia, było to niezbitym faktem i prawdą.
— Jakże się pan czuje po tych warszawskich... rozkoszach? — zapytała Polatę śmiało — Tatuś mi opowiadał.
— Cośniecoś — uspokoił stary poetę — Tylko to, co było można.
— Wie pani! — odpowiedział Polata szczerze — Czułem się tak zmęczony i zmordowany, jak po jakich ciężkich torturach. Przez dwa potem dni właściwie wciąż spałem. Nie wie pani nawet, jak wielkiem dobrodziejstwem dla nerwów jest ta cisza i ten spokój tutaj.
— Cóż w Warszawie?
— Gudłaje — to jest, chciałem powiedzieć, Żydzi — wszędzie! A nie Żydzi, to „szabesgoje“. Zresztą ja Warszawy prawie nie widziałem. Nigdzie nie byłem, wyjąwszy parę knajp.
— No, a — „Rajski Ptak“, dla którego pan tam pojechał?... Ten film...
— Film. Został mi ino — tytuł. Nie będę robił. Ale podobno ma pani do mnie jakiś interes? — skierował rozmowę na inny temat.
— Mam. Nawet dwa.
— Sto!
— Otóż jest tak — zaczęła panienka nieśmiało — Mam brzydki nałóg pisania wierszy. Tylko, niestety, ja piszę przyzwoitemi rymami, widzi pan.
— Widzę.
— A to dziś niemodne.
— Mój ty Boże! — wykrzyknął Połata.
— Niemodne, stanowczo niemodne — twierdziła panienka — Rymy Mickiewicza, Słowackiego w porównaniu z asonancjami czuć naftaliną —
— Dziecko! — wykrzyknął z oburzeniem pan Piekarski — Ty bluźnisz!
— Trudna rada! — twardo odpowiedziała młoda dama — Nakaz czasu!
— Bójcież się, ludzie, Boga! — jęknął Polata — Co pani wygaduje!
Młoda dama uśmiechnęła się wyniośle.
— Streszczam w krótkich słowach to, co wy robicie! — odrzekła — Poco blagować? Świat idzie naprzód — asonancjami. Rozwaliliśmy śpiczaste, równe sztachety dawnego rymowania, zamykamy dziś myśl w kwitnącym żywopłocie.
— Jakaż staromodna kwiecistość stylu! — wykrzyknął Polata — Barok! Istny barok! Czy pani takim stylem pisze prace szkolne?
Kasieńka zmięszała się.
— Ale pan sam pisze asonancjami! — próbowała się odciąć.
— Asonancje są ładne! — przyznał Polata — Z tego jednak nie wynika, żeby szlachetne rymy Słowackiego i Mickiewicza miały „trącić naftaliną“. Ale, o ile sobie przypominam, mówiła pani, że ma do mnie jakiś interes. O cóż chodzi?
— Czy nie mógłby mnie pan tych asonancyj nauczyć? — zapytała panienka.
Poeta roześmiał się.
— I owszem! — odpowiedział.
— Będę panu bardzo wdzięczna! — ucieszyła się panienka.
— Sprawa zupełnie prosta: Jak pani zrobi zły rym, ma pani dobrą asonancję.
Pan Piekarski parsknął śmiechem.
— Znakomita recepta! — rzekł z uznaniem.
Panna Kasieńka milczała.
— A drugi interes? — pytał Polata — Pewnie wierszyk, nie?
— Nie, nie wierszyk! Druga sprawa jest taka: Jak pan wie, urządzamy przedstawienie w Zakładzie. Tatuś mówił, że pana kabarety i dancingi warszawskie zmęczyły, a tu rozrywki godziwej pan nie ma. Otóż, ponieważ tatuś jest, rozumie się, zaproszony, a pan jest tatusia przyjacielem, więc ja poprosiłam Siostrę kierowniczkę, żeby mi pozwoliła i pana zaprosić. No, i teraz zapraszam pana na przedstawienie do Zakładu i uciekam. Moje uszanowanie.
Tu panienka dygnęła pięknie Polacie, nadstawiła policzek ojcu i uciekła, mimo iż do Zakładu było jeszcze względnie daleko. Ale, widać, po tej tak uroczystej przemowie zbyt wzruszona, pragnęła być sama.
Panowie szli jakiś czas w milczeniu.
— A — ha — ha! — ziewnął muzykalnie pan Piekarski — Poetessa!
— Ale to jest śliczne! — mówił Polata — Poezja gra w tem młodem serduszku. Najlepszy dowód — ten pęd naprzód, nieoglądający się na nic.
— Pęd naprzód ma każde stworzenie — zauważył pan Piekarski — I gdybyśmy tylko według tego mieli sądzić, w każdym koniu musielibyśmy uznać poetę.
— Próbuje pan ironizować — odrzekł poeta — a tymczasem mówi pan prawdę. Zapomniał pan o Pegazie?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.